Jeżeli jesteś krytykowanym od miesięcy napastnikiem i mimo że nic ci nie dolega, trener wybiera wariant bez zawodnika ustawionego na szpicy, o sytuacji, gdy w samej końcówce meczu – przy wyniku remisowym – piłka spada ci pod nogi metr przed pustą bramką, możesz tylko pomarzyć. Ale przecież marzenia czasami – rzadko bo rzadko – spełniają się. Miał Dwaliszwili „meczówkę”, lecz w sobie tylko wiadomy sposób zamiast dopchnąć ją do siatki, wturlał do koszyczka zdziwionego Miśkiewicza. Gruzin wykończył. Co prawda nie tę konkretną akcję, a siebie i swoją przyszłość w tym zespole.
Dwaliszwili dokonał rzeczy niebywałej – wszedł na boisko już po tym, jak Legia straciła dwie frajerskie bramki, przy czym to on postanowił spektakularnie zdjąć odpowiedzialność z barków kolegów. Nigdy nie był demonem szybkości. Nie przypominamy sobie również, by imponował wyszkoleniem technicznym. Tak, raczej w miarę skuteczny czołg niż wirtuoz. Tyle że w tym sezonie jest wyjątkowo nieporadny. Jesienią zmęczony – rzeczywiście, przyjął spora dawkę meczów, ale teraz? W jaki sposób wytłumaczyć chroniczny zanik formy? W spotkaniu z Wisłą nie musiał wyjść na pozycję, kiwnąć czy choćby sklepać. Mógł się położyć na ziemi i wepchnąć piłkę głową. Wystarczyło jako tako dostawić nogę, co nie należy przecież do najtrudniejszych zadań na świecie. Coś czujemy, że prędko szansy na rehabilitację nie dostanie. No, chyba że będzie wkurzał Jacka Magierę w trzecioligowych rezerwach. Napisalibyśmy, że trener pewnie by osiwiał, ale… Sami rozumiecie.
Dobra, teraz o meczu, bo działo się naprawdę sporo i z reguły ciekawie. Zanim kibice dziennikarze zdołali zająć miejsca na Pepsi Arenie, Miśkiewicza pokonał skuteczny w ostatnich tygodniach Radović. Mecz nie mógł się Legii lepiej ułożyć? Patrząc na to, co działo się później – mogło być lepiej. I było. Najpierw czerwona kartka (słuszna) dla najlepszego obrońcy rywali, czyli Głowackiego, niedługo potem drugi gol. Legioniści zabili ten pojedynek, kwestia wyniku miała już być rozstrzygnięta, natomiast jedynym znakiem zapytania dotyczył rozmiarów tego zwycięstwa.
Klep, klep, klep – tak grali po zmianie stron legioniści. O ile w pierwszej połowie wszyscy ofensywni zawodnicy imponowali ruchliwością, to w drugiej oglądaliśmy typowego stojaka. W miejscu, przy linii środkowej, oby dotrzymać do końca. Ale nie dotrzymali, czym najbardziej zdziwieni byli wiślacy, ponieważ nie za bardzo dążyli do wyprowadzania ataków. Dopiero kiedy bramkę kontaktową zdobył wprowadzony w przerwie Dziki Donald, powoli zaczęli się z tą myślą oswajać. Wciąż nie sprawiali wrażenia do końca przekonanych – w końcu trzeba byłoby trochę pobiegać… I wtedy piłkę ustawił sobie Semir Stilić. Ł»e strzelić z wolnego potrafi – wiadomo, że jego uczeń Możdżeń wcelował w piątek – również. Tylko odległość w przypadku Bośniaka była ze dwa razy większa. Spojrzał, przymierzył i mamy mocnego kandydata do bramki sezonu. Okienko, od poprzeczki. – Tego nie dało się lepiej zrobić! – emocjonował się komentujący mecz Rafał Wolski. Co racja, to racja.
Czy Daniel Łukasik to widział? Stiliciowi bramkarz nie był potrzebny. Ani Kuciak, ani żaden inny – jak się idealnie przyłoży stopę, zawsze wpadnie.
Chciałeś wydymać Freda, teraz Fred wydymał ciebie. Właśnie ta mądrość ludowa, przywoływana gdy ktoś chciał być sprytniejszy niż to było potrzebne, najlepiej oddaje nasz komentarz odnośnie postawy legionistów. Ł»ywimy nadzieję, że w szatni do rękoczynów nie doszło, a z Kuciaka nikt nie będzie się naigrywał jakimś tam fotomontażem.
Na osobny akapit zasłużył za to Paweł Brożek. To, że najlepszy strzelec Białej Gwiazdy wiosną zawodzi na całej linii jest oczywiste. Po tym, jak rundę jesienną zrobił na miękko, bez przedsezonowych przygotowań, zastanawialiśmy się: kurcze, to co będzie, kiedy go Franz przegoni na obozie? Póki co, po pięciu meczach, okrągłe zero obok statystyki strzelonych goli. Tyle że jemu nigdzie nie grało się lepiej niż na stadionie Legii. Pokonywał bramkarzy w każdym z pięciu poprzednich starć – wyszło z tego aż siedem goli – trafiał także dla reprezentacji, przeciw Meksykowi oraz Argentynie. Gdzie więc miał się przełamać, jeśli nie w stolicy? No nic, dowiemy się w bliskiej (dalszej?) przyszłości.

Wyniku i emocji z Warszawy pozazdrościli w Lubinie. Zresztą wspólnych wątków było więcej, bo tam też zawodnik gości wyleciał z bezpośrednią czerwoną kartką za spóźniony wślizg. Zagadnięty w przerwie kapitan przegrywającego wówczas Śląska głosem nieznoszącym sprzeciwu stwierdził: to moja drużyna była lepsza. My – równie przekonani o swojej racji – dodamy: a Piech był o dwie bramki lepszy od dwóch Paixao. Pewnie komuś, kto Arka z pobliskiej Świdnicy – chłopaka po przejściach – nie chciał we Wrocławiu, zrobiło się gorąco.
Wróćmy na boisko. Godnym odnotowania wydarzeniem jest z pewnością śliczne zamknięcie dośrodkowania, jakie zaprezentował światu Jiri Bilek. Szydzimy, do docinek względem Czecha zdążyliśmy się już przecież przyzwyczaić, więc skoro pojawiła się taka możliwość, zamierzamy korzystać do woli. Wiecie, dlaczego? Bo wiosną, gdy otrzaskał się z cofnięciem go do środka obrony, zawalił dopiero po raz pierwszy. W tym momencie to on stanowi o sile defensywy Zagłębia, nie zaś kopie się po czole, imitując pomocnika „pracusia”.
Wrocławianie oba gole strzelili po stałych fragmentach. Bardzo dobrze w tym elemencie spisywał się Machaj, który ewidentnie odżył po niedawnym transferze. Do tej pory najchętniej wpuszczalibyśmy go wyłącznie przy okazji rzutów wolnych czy rożnych, a on pokazuje, że nawet lubi pobiegać. Nie podreptać – po-bie-gać! Więcej spodziewaliśmy się z kolei po gospodarzach, którzy w żaden sposób nie wykorzystali faktu, że ponad pół godziny grali z przewagą jednego zawodnika. najgroźniejsi byli wówczas, gdy nadążała się okazja do kontry – sprinter Abwo podawał do sprintera Piecha i jakoś to wyglądało…

Niedzielę z Ekstraklasą zakończyliśmy w Chorzowie, gdzie Ruch wyłożył się na banalnie prostym – wydawałoby się – zadaniu. Pokonać linię obrony Piasta potrafiłaby pewnie reprezentacja zbieraczy kukurydzy spod Kalisza, skoro prym w niej wieść mieli panowie Polak i Horvath. Długo, naprawdę długo zastanawialiśmy się: co takiego się stało, że w takim razie nie dali Starzyński, Jankowski, Kuświk i spółka? Ano, jakoś nie za bardzo chciało im się chcieć. Niby biegali, ale raczej mogliby szybciej. Niby podawali, aczkolwiek – tak, tak – da się mocniej, celniej oraz w tempo. U Niebieskich zawiedli przede wszystkim ich liderzy.
Przygotowaliśmy również odpowiedź dla kibiców z gatunku złośliwych. Otóż Ruch przerwał swoją świetną passę sześciu kolejnych ligowych zwycięstw akurat dziś, gdyż… urodziny obchodził nieszczególnie lubiany w szatni prezes Smagorowicz. Okej, pożartowaliśmy.
Nie popisali się chorzowianie, natomiast wyjątkowo mądrze zagrał Piast. Z przytupem do wyjściowego składu powrócił Wojciech Kędziora, który do świetnej asysty przy golu Hanzela, w drugiej połowie dołożył równie sympatyczną wcinkę a la Rabiola Frankowski. Wystarczyło, że w przodzie ustawili kogoś sensownego, by gliwiczanie znów przypominali drużynę z zeszłego sezonu, kiedy atak opierał się na potężnym Robaku. Miło cię widzieć z powrotem, Wojtku.
Marcin Brosz zrobił trzy głębokie wdechy.
A Ruch? Za karę spadli z podium, natomiast gdyby zrobić tabelę i liczyć ją od momentu, w którym zespół przejął trener Kocian, jego podopieczni nie mają sobie równych.

Fot.FotoPyK
