Dziwne rzeczy dzieją się ostatnio w Zabrzu. Jest tam bowiem (fragment dla niezorientowanych) nowy prezes, który od kopa postanowił zatrudnić też nowego trenera, jednak ten – jak się okazuje – oficjalnie póki co trenerem być nie może. Nie może, bo nie ma licencji. W Górniku robią dobrą minę, mówią, że byli ostrzegani, w sumie to się nawet spodziewali, choć liczyli na licencję warunkową. Tej Robert Warzycha nie otrzymał, więc póki co trwamy w dziwnej fikcji, której na Wydziale Zarządzania Sportem AWF Katowice (gdzie prezes Waśkiewicz robi przecież za dziekana), raczej nie pochwalają.
Treningi prowadzi Warzycha, drużynę ustawia Warzycha, ale kiedy już przychodzi do konferencji prasowej albo przedmeczowego występu przed kamerą, to do akcji musi wkroczyć dotychczasowy trener rezerw, który stosowną licencją się legitymuje. Taki nowy Andrzej Pyrdoł. Dziś, kiedy reporter Canal+ odważył się nazwać go zgodnie z prawdą „słupem”, lekko się oburzył, po czym musiał jednak przyznać, że wybór składu do końca nie leżał w jego kompetencjach. Sytuacja jest więc daleka od normalności.
Samemu meczowi z Pogonią, przechodząc wprost do dzisiejszej ligi, do normalności było znacznie bliżej. Niestety normalności w dobrze znanym nam wydaniu, chciałoby się rzec – ekstraklasowym.
Pogoń przed przerwą zupełnie nie przypominała drużyny, która w wielu poprzednich meczach mogła się podobać. Gdzieś prysła ta cała jej kreatywność, brakowało indywidualnego błysku któregokolwiek z zawodników. Gola Górnik strzelił wprawdzie w sytuacji najbardziej przypadkowej, wykorzystując ogromne zamieszanie, ale przecież wcześniej kilkakrotnie stwarzał dobre sytuacje i co najmniej dwie z nich po prostych błędach gości. Były takie momenty, kiedy Górnik wydawał nam się trochę żwawszy, ambitniejszy, bardziej ofensywny i żądny zwycięstwa niż w nie trwającej długo erze Ryszarda Wieczorka, ale de facto mówimy tu o 20, góra 25 minutach pierwszej połowy. W drugiej części, kiedy gospodarze już na wstępie dostali wyrównującego dzwona (wreszcie błysk Jakuba Bąka plus trochę szczęścia w postaci rykoszetu), wszystko wróciło do normy, w której ciężko było się połapać, jak to się może skończyć. Jak w grze w pinball – piłka była wszędzie, atakowali niby i jedni, i drudzy, tylko że nikt nie atakował tak do końca dobrze.
W sumie więc nic dziwnego, że skończyło się remisem. Względnie sprawiedliwym, chociaż za dwie interwencje w końcówce Janukiewicz zasłużył na dłuższy postój na stacji benzynowej w drodze do Szczecina.

***
Kto nie wygra u siebie z Widzewem, ten frajer! W drugim meczu (czyli chronologicznie pierwszym) piłkarze Lechii mocno wzięli sobie dzisiaj do serca to hasło i uznali, że nie warto wystawiać się na pośmiewisko, jako ci, dzięki którym łodzianom wreszcie uda się przerwać ich niechlubną serią. O ile jeszcze nie straciliśmy całkowicie rachuby, już za dwa tygodnie w Krakowie czeka nas wydarzenie szczególne – Widzew stanie przed szansą niewygrania jubileuszowego, dwudziestego piątego z kolei starcia na wyjeździe. Jeśli tylko zagra jak dzisiaj w Gdańsku, ma to prawie jak w banku.
Piszemy „prawie”, bo na zdrowy rozum, kiedy zespół nie oddaje ani jednego celnego strzału na bramkę, to wygrać nie może, jednak wolimy wziąć poprawkę na możliwości obronne Cracovii i ewentualne swojaki. Krótko mówiąc, bo naprawdę nie ma się tu nad czym rozwodzić: Widzew po raz kolejny zagrał niewyobrażalną padlinę i coraz bardziej jawi się nam jako zespół, który na Ekstraklasę zwyczajnie nie zasługuje. Na dziś nie potrafimy dostrzec w tej drużynie żadnych konkretnych atutów. Kiedy przed rokiem Podbeskidzie z Bełchatowem walczyły o obecność w elicie, przynajmniej ujmowały nas wtedy ambicją, momentami pomysłem, od czasu do czasu potrafiły zaskoczyć. Widzew zupełnie nie umie. Wiosną przegrał z Podbeskidziem, Ruchem i Lechią. Szczęśliwie (po samobóju Szumskiego w 87. minucie) zremisował ze słabiutkim Piastem i podobnie rzutem na taśmie wydarł punkt Lechowi.
Na dziś nie widzimy dla tej drużyny przyszłości. Słaba jest niemal w każdej formacji, a tam, gdzie powinna odbywać się najbardziej zażarta walka o każdą piłkę, trwa jakaś farsa. Cetnarski odstawiony na ławkę, Batrović człapie bez sensu, Mikita stracił dziś chyba więcej piłek niż miał w ogóle przy nodze. Tak naprawdę, Lechia nie zagrała wcale porywającego spotkania (nie po raz pierwszy zresztą w tej rundzie), ale wcale nie musiała. Wystarczyły momenty jakości. Dwa bardzo dobre dogrania Makuszewskiego (najpierw kluczowe podanie, później świetna asysta) oraz spokój i precyzja Vranjesa, który cały poprzedni mecz z Wisłą przestał – adekwatnie do swojego imienia – a dziś postanowił się ruszyć i od razu starczyło, by strzelić dwa gole.
