Nie ukrywam, liczyłem na ćwierćfinał CR7 kontra Messi. Chciałem starcia tytanów. Wielkich swojego pokolenia. Dwóch postaci żywcem wyjętych z opasłych rozdziałów o historii futbolu.
Wielu z was pytało – Lechu, po co? I ty Brutusie? Przecież te mecze są co chwila w La Liga. Zdążyły się oswoić, może nawet spowszednieć. Przyznaję i ja: było takie sobotnie popołudnie, kiedy wybrałem zamiast Barca – Real mecz Piasta.
Ale co innego dźwigać na barkach nadzieje swojej ojczyzny, w dodatku na tak zdradzieckiej imprezie jak mundial, rozgrywanej raz na cztery lata, co z miejsca podkreśla elitarność i wyjątkowość, a gdzie jeden błąd może pozbawić cię marzeń.
W porównaniu, mecze w La Liga – choć to przecież El Clasico! – wydają się… pozbawione wagi. Bo wszystko jeszcze można odrobić. Bo za chwilę będzie okazja do rewanżu. A dochodzą jeszcze częste batalie w Copa del Rey, w Superpucharze.
Tu?
Dla mnie najciekawszą historią tych mistrzostw przed ich startem była właśnie walka Ronaldo z Messim. Ostatni mundial, na którym jeden i drugi są w sztosie, wciąż na szczycie. Nawet jak za cztery lata znów się załapią, to przecież już w innej roli – może kapitana-weterana, ale raczej trudno liczyć, że wciąż konia pociągowego. Aż takiej klęski urodzaju talentów w Portugalii i Argentynie się nie spodziewam.
Meczu Leo i CR7 w barwach narodowych o stawkę taką, jaka mogła zdarzyć się w Rosji, nie mieliśmy nigdy. I już mieć nie będziemy. Odpadli i mogli się razem zrzucić się na paliwo, a potem wspólnie pojechać jak sąsiad z sąsiadem.
Odpadli w takim stylu, że choć ostrzyłem sobie zęby na ich potyczkę, choć napisałem nawet – o ja głupi – że futbol tego meczu potrzebuje, w ogóle nie żałuję.
Przecież Argentyna i Portugalia zostały zdeklasowane. Nie dajcie się zmylić w miarę wyrównanym wynikom, nie dajcie się zmylić strzałowi Quaresmy z doliczonego czasu gry i podobnej sytuacji Albicelestes. Dalej przeszły zespoły zdecydowanie lepsze, które swoją wyższość udowadniały w każdym kwadransie meczu.
To, że Argentyna strzeliła aż trzy gole, w zasadzie jest cudem. Nie mieli tylu okazji, by zgłaszać pretensje do aż trzech bramek. Ich gra w żadnym momencie nie śmierdziała kanonadą. Dzień konia miał Di Maria, więc huknął z dystansu, potem wywalczył rzut wolny, który skutkował rykoszetem Mercado. W dodatku przy drugim golu światowej gwiazdy defensorzy nagle zapomnieli co to linia spalonego. Wiele razy w ciągu roku im się to nie zdarza. Trafienie trzecie wpadło, gdy Francuzi czekali na końcowy gwizdek, czując, że to już musztarda po obiedzie. Sami mogli ten mecz zabić dużo wcześniej, okazji mieli tak ze trzy razy więcej.
Argentyna odpada honorowo i powinna się z tego w zasadzie cieszyć, bo przy takich zestawieniach personalnych, przy Dybali zdegradowanym do roli Sibika, przy przeciętności w składzie, mogło być znacznie gorzej. Powiedzmy – powtórka z 2010, kiedy Niemcy rozbili ich 4:0.
Urugwaj z kolei zamknął Portugalczyków w komórce na węgiel i nie chciał ich wypuścić. W głowie się nie mieściło, że zespół z Cristiano Ronaldo w składzie wyglądał długimi minutami jak my w pierwszej połowie z Senegalem. Nie kleiło im się zupełnie nic, podczas gdy Urusi grali mądrze i skutecznie.
Przyznam, że niedoszacowałem ich siły – jakoś mimo wszystko lekceważyłem rezultaty w grupie śmiechu, ale wczoraj pokazali, że mają wszystkie argumenty, by bić się nawet o pełną pulę. Rzetelny, zdyscyplinowany, posiadający polot atak, z graczami najwyższej klasy pracującymi jak mrówki. Wszechstronna pomoc, trochę jakby z odznaką Luki Modricia. No i wreszcie defensywa, bo jak ktoś słusznie powiedział: turnieje wygrywa się obroną, a oni mają bodaj najlepszą na tych mistrzostwach. I nie jest to wcale tandetne murowanie, ich grę nazwałbym obroną efektowną.
Dali się raz złamać Portugalczykom, ale dlatego, że taka jest natura stałych fragmentów gry. Posyłasz nagle w pole karne sześciu swoich, coś może wpaść. Dygresja: dla mnie wczorajszy mecz był kolejnym dowodem, jak wzrasta rola SFG w futbolu, a nawet – jak jeszcze będzie rosnąć. Znowu przypomniał mi się Kurzawa, król asyst, który także na poziomie reprezentacyjnym udowodnił, że daje radę, a w Rosji wpuszczony dopiero w meczu o czapkę gruszek.
Nie zdziwię się, jak 30 czerwca 2018 na stałe wpisze się do historii piłki. Serio używam do tego stopnia donośnego tonu. Era Ronaldo i Messiego się kończy – jest to oczywista oczywistość wynikająca znacznie bardziej z PESEL-u, niż wczorajszych meczów, ale jeśli kiedyś historycy futbolu będą szukać momentu, kiedy jasne stało się, że to już za zakrętem, to trudno będzie o bardziej symboliczną datę, niż przedwczesny powrót z mistrzostw CR7 i Leo tego samego dnia.
Leszek Milewski