Ostatnio usłyszeliśmy gdzieś stwierdzenie, że może Orest Lenczyk zdoła z Zagłębiem zrobić to, co zrobił ze Śląskiem: wyciągnąć z samego dna tabeli i od drugiego miejsca od dołu powędrować do drugiego od góry. Ł»e niemożliwe? No raczej mało prawdopodobne, ale już teraz lubinianie do grupy mistrzowskiej tracą siedem punktów, a kiedy to wszystko się podzieli…
Dobra, wracamy na ziemię. Lenczyk po raz kolejny potwierdza, że żaden z niego trener, który w mgnieniu oka odbudowuje drużynę, że żaden to efekt nowej miotły. Ł»eby były widoczne wyniki jego pracy, musi dostać do przepracowania okres przygotowawczy. Dlatego kiedy jesienią przejął Zagłębie, drużyna wyglądało równie nędznie, co w erze Hapala (no i Buczka). A dziś? Dziś, gdy wszyscy byli w ukochanej przez Oresta Spale, przyjemnie patrzy się na to, jak lubinianie wygrzebują się ze strefy spadkowej i próbują zrobić jeszcze jakiś zryw. Świetnie wygląda cała defensywa, począwszy od bramkarza – nie dość, że w końcu jakiegoś mają, to jeszcze umie łapać – przez całą czwórkę przed nim, po organizację w drugiej linii. Do tego ofensywa, gdzie sporo jest szybkiej gry, podań z pierwszej piłki, no i nieźle wyglądającej współpracy z Piechem… Zagłębie raz, Zagłębie dwa, Zagłębie trzy. 3:1 z Zawiszą.
W sposób mistrzowski rozegrał to dziś Lenczyk, zostawiając na ławce Davida Abwo i wpuszczając go na zmęczonego rywala. Nieco ponad kwadrans do końca meczu, gospodarze utrzymują skromne prowadzenie i wtedy melduje się on. Jak to ujął Remigiusz Jezierski, widząc te zmianę, kwoka wypuszcza swoje kurczątko. Kilka chwil później kurczątko wylądowało po raz kolejny w objęciach kwoki pod jego kurtką. Najpierw Arkadiusz Piech zrobił, co chciał z dwoma obrońcami Zawiszy i świetnie dograł do Abwo, a chwilę potem ten drugi wygrał pozycję ze Skrzyńskim i wystawił pierwszemu. Trzy mecze Abwo tej wiosny – cztery gole. Facet trafie średnio co 46,5 minuty. Nigeryjczyk nie kłamał, mówiąc, że trenera, z którym tak świetnie by się dogadywał, nie miał nigdy wcześniej.
Ale dzisiejsze Zagłębie to nie tylko Abwo. Bardzo aktywny i pożyteczny był Piech, podobał się też Manuel Curto. Portugalczyk zaliczył asystę przy golu Guldana, mógł zaliczyć też drugą, ale przede wszystkim zapamiętamy go ze zwodu, którym w szesnastce wywiódł w pole Lewczuka. Ktoś pamięta podobne zjawisko w ostatnim czasie? Rób tak częściej chłopie!
Przyjemnie patrzyło się na to, jak Zagłębie nie ma większych problemów z dochodzeniem do sytuacji podbramkowych. Przyjemnie patrzyło się na podrabialny drybling Sebastiana Dudka: on biegnie środkiem, delikatnie i nieświadomie kołysząc się na boki, a obrońcy się rozbiegają. Jednak najprzyjemniej patrzyło się na gole i Piecha, i Masłowskiego (w takiej właśnie kolejności). Zapachniało w tej wyjątkowo mizernej kolejce Europą, tak jak i przy zagraniu Curto.
Świetne uderzenie Masłowskiego to jeden z niewielu plusów w wykonaniu Zawiszy. Bydgoszczanie przyjęli przed tygodniem trójkę od Lechii (wtedy nie strzelili gola), teraz też z bagażem trzech goli wracają do domów. Bardzo kiepsko wyglądała para Strąk-Skrzyński. Ociężali, wolni, bez szybkości… Trener Tarasiewicz, chcąc utrzymać pozycję w ósemce, musi coś z tym zrobić.

Tadeuszowi Pawłowskiemu w roli nowego trenera Śląska przyszło debiutować w Krakowie przy Kałuży, czyli NA NAJBARDZIEJ GOŚCINNYM TERENIE w Ekstraklasie. Już przed startem niedzielnych meczów żaden zespół w Ekstraklasie nie miał na własnym boisku równie wielu porażek, co Cracovia – sześciu.
Teraz Pasy są już pod tym względem wręcz bezkonkurencyjne.
Pawłowski lekko odświeżył wyjściową jedenastkę, stawiając na dwóch debiutantów: Mateusza Machaja i Słowaka Roberta Picha oraz przekazując opaskę kapitana Marco Paixao. Bo jak sam oświadczył przed pierwszym gwizdkiem, dotychczasowy kapitan – Sebastian Mila nie tylko dorobił się urazu, ale też – nie wiedzieć czemu, ani w jaki sposób – kompromitującej go nadwagi i 25 procent tkanki tłuszczowej!
Sam mecz… Jak mecz. Typowa Cracovia. Typowa aż do bólu.
W pierwszej połowie Pasy jak zwykle dłużej utrzymywały się przy piłce i JAK ZWYKLE absolutnie nic z tego nie wynikało. To znaczy – ze dwie dobre okazje nawet udało im się stworzyć, ale w pierwszym przypadku beznadziejnie, wprost w bramkarza kopnął Steblecki, a nieco później próbę Strausa zniweczyła dobra interwencja Kelemena. Śląsk czekał lekko przyczajony, czasem próbował kontrować, czasem któryś z jego zawodników niezdarnie wystrzelił piłkę z wolnego w trybuny, aż tu nagle, tuż przed przerwą – wreszcie wpadło. W pierwszej chwili wydawało nam się nawet, że Dudu za bardzo przeciągnął dośrodkowanie z lewej strony, ale koniec końców wyszła z tego świetna akcja, bo Patejuk zdołał jednak odegrać piłkę do Paixao, a ten zrobił to, co w tym sezonie wcześniej robił już 12 razy.
Czasem odnosimy wrażenie, że na potrzeby opisywania gry Cracovii wystarczyłoby przygotować sobie dwa gotowe scenariusze, z czego jeden eksploatowany byłby szczególnie często. Nie ma w naszej lidze drugiej drużyny, aspirującej do gry w grupie mistrzowskiej, którą tak łatwo byłoby rozpracować, tak łatwo strzelić jej gola czy wręcz wygrać na jej terenie. Dziś sprawdziło się to znowu.
Odnośnie samej gry Śląska w debiucie Pawłowskiego trudno wyciągać jakieś daleko idące wnioski. Wrocławianie przez większość czasu skutecznie niwelowali zagrożenie pod własną bramką, nie pozwalali Cracovii na oddawanie wielu strzałów, ale już w samej końcówce pod bramką Kelemena było tyle gorąco, co szczęśliwie dla przyjezdnych. Ostatnie minuty delikatnie wynagrodziły nam to, co oglądaliśmy wcześniej przez co najmniej 70 – 80 meczu, któremu wyraźnie brakowało i tempa, i jakości.
O ile Śląsk, prowadząc 1:0, mógł sobie na to pozwolić, o tyle Cracovia… właśnie zanotowała trzecie wiosenne lanie. A jeśli liczyć 1:4 z Legią na zakończenie jesieni – czwarte lanie z rzędu.

O meczu Legii z Jagiellonią napiszemy wkrótce.