– W pewnym momencie powiedziałem sobie: Krzysiek, jesteś debilem! Po cholerę tu przyjechałeś!? Pić czy grać!? Rodzice płacili mi za bursę, co było dla nich naprawdę sporym wydatkiem, bo w domu się nie przelewało, więc poszedłem po rozum do głowy, odciąłem się od towarzystwa i osiągnąłem swój cel. Mnie się udało, ale gdzie jest cała reszta? Z mojego rocznika w Ekstraklasie zagrałem tylko ja – mówi Krzysztof Baran. Bramkarz Jagiellonii w obszernym wywiadzie dla Weszło opowiada m.in. o alkoholu w SMS-ie, długach, braku kasy na jedzenie, sodówce po debiucie w Ekstraklasie, pasji do boksu i wielu, wielu innych sprawach. Zapraszamy do lektury.
Zaczniemy może trochę od końca, czyli twojego dość bolesnego zderzenia z Ekstraklasą.
Może lepiej zacznijmy od jednej rzeczy, którą muszę wam wypomnieć, bo później zapomnę (śmiech).
OK, dawaj.
Kiedyś wrzuciliście u siebie filmik ze zgrupowania Jagiellonii w Boszkowie i napisaliście, że jestem lepszy z kamerą w ręce niż w bramce. Zmieniliście zdanie?
Na podstawie tego sezonu?
Ogólnie. Dalej uważacie, że lepiej mi idzie z kamerą?
Szczerze mówiąc, to na boisku dopiero dobijasz do tego Krzyśka Barana, którego widzieliśmy na filmiku. Tam wypadłeś po prostu kapitalnie. Rzeczywiście był pełen spontan?
Tak. Przyszli, kazali filmik nagrać, więc mówię: ok, nagrywajmy. I jakoś tak samo poszło. Pytałem ich co mam robić, ale powiedzieli, żebym się po prostu dobrze bawił. No i się zabawiłem.
Czyli już masz zapewnioną robotę po zakończeniu kariery.
Karierę to ja bym dopiero chciał zacząć (śmiech).
W sumie racja. Ale powinno być łatwiej, bo bolesne zderzenie z Ekstraklasą już za tobą. Wskoczyłeś do bramki po czerwonej kartce dla Kuby Słowika i – delikatnie mówiąc – nie poszło ci najlepiej.
Z perspektywy czasu myślę sobie, że to wszystko potoczyło się odrobinę za szybko. Zbyt krótki był ten przeskok z Chojnic do Jagiellonii. Co tu dużo mówić, dostałem szybko i mocno w łeb. Po II lidze nagle wyszedłem np. na Lecha w Poznaniu, gdzie wcześniej większy stadion widziałem w życiu tylko raz – na wycieczce juniorów w Amsterdamie. Miałem 20 lat i nie będę ukrywał: skok był dla mnie po prostu olbrzymi.
Dlatego zaszumiało ci w głowie w tamtym meczu?
Kurde, nie wiem. Przede wszystkim dalej uważam, że w pierwszej połowie broniłem bardzo dobrze, o czym dziś mało kto pamięta.
Dziwisz się?
No w sumie nie, ale warto podkreślić. Wszyscy kojarzą ten mecz tylko i wyłącznie z tej mojej nieszczęsnej interwencji. No, a uściślając, to raczej braku interwencji.
Spokojnie, pół interwencji było.
No w sumie tak, pierwsze uderzenie obroniłem. Ale później…
… no właśnie, co było później? Co ci w głowie siedziało, że w ogóle odpuściłeś piłkę?
Żebyś ty wiedział ile razy ja tę sytuację oglądałem… Szczerze? Byłem przekonany, że wybiłem piłkę. Poważnie. Byłem pewny, że już dawno jest poza boiskiem. Aż tu nagle słyszę, jak Skerla wrzeszczy: “kurwa, wstawaj!”.
Później wcale nie było łatwo się otrząsnąć, bo zaraz przerżnęliście Puchar Polski z Ruchem Zdzieszowice.
Po którym staliśmy 90 minut na treningu.
Chyba niezbyt fajne wspomnienie.
Mieliśmy normalny trening, a później staliśmy. Pamiętliwe, ale bardziej dla dziennikarzy, niż dla nas. No bo jaka to była kara?
Trener chciał wam wbić do głowy waszą postawę w tamtym meczu. Stojącą oczywiście.
To był w ogóle pomysł zmałpowany, bo już wcześniej zrobił to chyba któryś trener w Bundeslidze. Nie jestem pewien kto, ale na bank nie był to autorski pomysł trenera Michniewicza. My się raczej z tego śmialiśmy. Trudno powiedzieć, żeby coś nam to dało. Dziennikarze mieli pożywkę, popisali dwa dni, że staliśmy 90 minut jak kołki na treningu i tyle.
Cztery mecze w lidze, jeden w pucharze, a wszystko podsumowane trzynastoma sztukami w siatce. Trudno się takim bilansem chwalić.
Bolesne zderzenie z Ekstraklasą. Bardzo bolesne. Zwłaszcza, że odstawiono mnie później zupełnie. Pamiętam, że mieliśmy trening po Widzewie. Przyjechałem normalnie do klubu, a trener Michniewicz mówi: ty idziesz trenować z drugim składem. Wtedy już wiedziałem, że moja sytuacja w zespole prędko się nie poprawi.
Czyli Michniewicz raczej twoim ulubionym trenerem nie będzie.
No nie. I raczej nie jest, bo nasza współpraca średnio się układała. Nie chodzi tu raczej o jakieś dziwne zagrywki – sympatią do siebie nie pałaliśmy i tyle. Niczym specjalnym też sobie nie zawiniliśmy. To znaczy ja zawiniłem, bo wpuściłem trzynaście bramek, po czym on odstawił mnie do rezerw. Szansy rehabilitacji jednak nie dostałem.
Miałeś się ogrywać na wypożyczeniach…
… i zaliczyłem wycieczki, bo nie grałem wcale. Chyba tylko jeden mecz w Radzionkowie sobie dopisałem. Cóż, piłkarsko się nie rozwinąłem pewnie w ogóle, ale za to mentalnie już zdecydowanie tak. Nie ma co ukrywać, w Radzionkowie było bardzo ciężko. Przede wszystkim pod względem finansowym, bo nie płacili w ogóle.
No to lekko nie było.
Nie, ale ludzi poznałem wtedy fantastycznych. Pomimo tego, że nie grałem i w ogóle nie płacili, to okres spędzony w Ruchu wspominam najlepiej. Wytworzyła się w zespole wspaniała więź i naprawdę nigdy tego nie zapomnę. Byliśmy trochę jak Polonia Warszawa – im bardziej do dupy, tym mocniejsza szatnia.
Atmosfera atmosferą, ale jak się przez pięć miesięcy nie dostaje kasy, to jednak trudno sobie poradzić.
Wszyscy do kupy jakoś dawaliśmy radę. Trudne życie, ale fajne. Gorzej, że oszczędności nie miałem, no bo z czego?
Do tego właśnie zmierzam. Rezerwy na koncie nie było.
No nie. Nadal nie ma (śmiech). Co mogę powiedzieć? Pożyczałem, wiadomo, ale mimo wszystko był to fajny czas. Mieszkałem z chłopakami wypożyczonymi z Widzewa – Sebastianem Radzio i Emilem Wrażeniem.
Masz z nimi dalej kontakt?
Radzio gdzieś chyba gra w niższych ligach, a Wrażeń? Pewnie szuka wrażeń. A poważnie, to dawno z nimi nie rozmawiałem, ale mieszkało się z nimi naprawdę super. Jak dostałem spóźnioną premię za przesiedziane na ławce mecze w Jagiellonii, to żyliśmy jak lordy. W Ruchu nie płacili nikomu, to było normalne, więc z mojej premii szaleliśmy wszyscy. Spłaciłem dodatkowo trochę długów, więc było dobrze.
No to nie taką najgorszą tę premię dostałeś, skoro żyliście we trzech i jeszcze część długów spłaciłeś.
Bez przesady. Pięć-siedem tysięcy wtedy wpadło. Trochę pobalowaliśmy, ale źródełko szybko wyschło. Później premię z Widzewa dostał Radzio i jechaliśmy na jego kasie. Wreszcie ja sprzedałem samochód i tak cały czas do przodu. Super dawaliśmy sobie radę. W pewnym momencie pani ze stołówki powiedziała, że już nam nie może wydawać posiłków za darmo, ale jakoś się dogadaliśmy na zapłatę w późniejszym terminie. Wszyscy sobie tam pomagaliśmy, dzięki czemu każdy miał co jeść.
Niezła szkoła życia.
Do tej pory zdecydowanie najlepsza. Paradoksalnie jedyny klub, z którego odchodziłem ze łzami w oczach. Poważnie. Mimo, że piłkarsko żadnego kroku w przód nie zrobiłem. Poznałem tam fantastycznych ludzi i nigdy ich nie zapomnę.
Pewnie gdyby nie te trzynaście wpuszczonych bramek, to Radzionkowa nigdy na oczy byś nie zobaczył. Dziś już wiesz, czemu wtedy nie wyszło?
Chyba miałem inną mentalność. Słaba głowa, nic więcej. Teraz porównałbym to do młodych, którzy po trzech meczach w lidze od razu mówią, że karierę robią. Wtedy chyba też w ten sposób myślałem. Nawet sobie policzyłem ile kasy za regularne bronienie dostanę. A tu nagle dzwonek i BUM – znów siedziałem na ławie. Teraz, przy drugim podejściu, na wszystko byłem mentalnie przygotowany. Czekałem na kolejną szansę długie dwa lata i wiedziałem, że nie mogę jej zaprzepaścić. Mocno przez ten czas nad sobą pracowałem, przeczytałem dużo książek, które naprawdę bardzo mi pomogły.
Podszedłeś do tego wszystkiego na większym luzie?
Zdecydowanie tak. Zagrałem niezłą rundę, moje nazwisko gdzieś tam się pojawiło, ja też zmieniłem trochę mniemanie o sobie, ale i tak twardo stąpam po ziemi, bo doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w każdej chwili może przyjść drugi gong i będzie to samo.
Jak wygląda ta praca nad sobą, o której wspomniałeś? Doszedłeś nagle do wniosku, że masz problem z głową i zacząłeś pracować nad mentalnością?
Jagiellonia to był wtedy bardzo dziwny czas. Taki mały rollercoaster. Przyszedł Baran z II ligi i w momencie został pierwszym bramkarzem klubu w Ekstraklasie. Nagle rozdzwonił się telefon i sporo mnie było w mediach, co zdecydowanie mi zaszkodziło. Musiałem dużo ze sobą zrobić, żeby teraz nie skończyło się tak samo.
Sodówka to raczej dość powszechny problem. Młodzi piłkarze w Jagiellonii ponoć też wertują internet i chłoną wszystko na swój temat.
I wszystkim się przejmują. Ale dla mnie to normalne, bo ze mną było identycznie. A teraz? Telewizji już chyba ze dwa lata nie oglądam. W mediach też raczej się raczej mniej udzielam, bo zdarzało się, że dziennikarz zadający pytania wiedział o mnie więcej, niż ja sam. Zdystansowałem się.
Kiedy przyszedł ten moment, w którym stwierdziłeś, że musisz coś ze sobą zrobić?
Jakoś rok po wpadce na Lechu. Siedzę w domu i mówię sobie: kurde, co jest? Przestałem grać. Pojawiły się różne myśli. Chciałem nawet pójść do III ligi, grać dla przyjemności i normalnie pracować, żeby zarabiać wreszcie jakieś pieniądze.
Było aż tak źle?
Było. Ta wpadka z Lechem naprawdę dużo mnie kosztowała. Objechano mnie w mediach strasznie, później przestałem właściwie w ogóle pojawiać się na boisku, więc przyszło poważne zwątpienie. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy było ciężko.
Były spotkania z psychologiem?
Jasne, że tak, ale przede wszystkim czytałem bardzo dużo książek psychologicznych. “Pewność siebie”, “Potęga podświadomości”, różne sztuki relaksacji. Wiadomo, że nie wszystko z tych książek można przełożyć do swojego życia, ale one naprawdę pomagają. Sam stosuję różne techniki cały czas, więc wiem, co mówię.
Dziwnie rozmawia się o takich sprawach z 24-latkiem, który dopiero zaczyna grać w lidze.
Ale sporo już przeszedł. Przede wszystkim nie wstydzę się o tym rozmawiać. Pod wpływem psychologii zmieniłem swoje podejście do wielu spraw. Jak dziś rozbiję szklankę, to zaczynam się śmiać. Kiedyś bym się wkurzył.
Nie każdy ma odwagę, żeby mówić o swoich problemach, a jednak mentalność i praca nad głową to dziś jedna z kluczowych składowych życia piłkarza. Po prostu kwestia profesjonalizmu.
Masz rację, ale żeby było śmieszniej, to właśnie za brak profesjonalizmu wywalili mnie z Podbeskidzia.
Jak to?
Nie mam tak naprawdę zielonego pojęcia. Informację przekazał mi menedżer, bo z klubu nikt nie powiedział mi niczego prosto w oczy. Na urlop pojechałem bez żadnych przesłanek, że odchodzę. Nastawiałem się normalnie na powrót do Bielska, bo wypożyczony byłem przecież na rok. Przed rundą zadzwonił do mnie jednak agent z informacją, że mam wracać do Białegostoku, bo w Bielsku powiedzieli, że nie podchodzę profesjonalnie do swoich obowiązków.
Może chodziło o kasę? Może w ten sposób klub chciał się po prostu pozbyć zbędnego obciążenia. W końcu i tak nie grałeś.
Nie sądzę. Wypłatę normalnie dostawałem, nie było z tym problemów. Wprawdzie premie otrzymaliśmy zdecydowanie inne, niż nam obiecywano, ale bez przesady, nie wydaje mi się, żeby miało to wpływ na moje odejście. Ł»ałuję tylko, że nikt mi niczego nie powiedział prosto w oczy. Ł»e trener mnie nie chce, że jestem za słaby, cokolwiek. Nie lubię takiego rozwiązywania problemów za plecami.
Sam nie próbowałeś się dowiedzieć o co poszło?
Jasne, że próbowałem, ale po pewnym czasie odpuściłem, bo skoro jeden zwalał odpowiedzialność na drugiego, to nie wierzyłem, że kiedykolwiek dowiem się prawdy.
Musiał być w takim razie jakiś punkt zapalny, który o tym zdecydował.
Nie wiem, może był. Nikt mi niczego nie wytłumaczył, więc mogę się tylko domyślać. Chciałbym kiedyś poznać prawdę.
No właśnie, nie domyślasz się?
Wydaje mi się, że wiem, o co mogło chodzić. Jednym z moich najważniejszych ćwiczeń w pracy nad sobą było nieprzejmowanie się porażkami. Miałem szybko zapominać o niepowodzeniach i iść przed siebie. Jak przy wspomnianej rozbitej szklance. Graliśmy kiedyś rezerwami Podbeskidzia mecz na jakiejś wiosce i wpuściłem straszną szmatę. Piłka przeleciała mi po prostu przez ręce, a ja odwróciłem się do Luki Gusicia, uśmiechnąłem się i powiedziałem: Luka, kurwa, co ja odjebałem?
Nie najlepsza reakcja na wpuszczoną szmatę.
Wiadomo. Nie śmiałem się jakoś strasznie, ale jednak wyraźnie byłem uśmiechnięty i to mogło się paru osobom nie spodobać. Nie miało to jednak nic wspólnego z brakiem profesjonalizmu. Element psychologii i nic więcej.
Trenerem w Podbeskidziu był wtedy Czesław Michniewicz, prawda?
Najpierw Kubicki, dopiero później Michniewicz.
No to z Michniewiczem rzeczywiście ci nie po drodze.
Jak tylko zobaczyłem, że będzie naszym trenerem, to wiedziałem, że trzeba się zwijać (śmiech). I wykrakałem, bo szansy na granie raczej nie miałem. Albo inaczej: po pierwszych kolejkach spędzonych na ławce wiedziałem, że nie zagram, dopóki będzie szansa na utrzymanie. Jak to ktoś ładnie powiedział: potrzebowaliśmy wtedy bardziej księdza niż trenera. A że trener Michniewicz się do tego nadaje, bo posturę już ma… Dobra, bądźmy poważni – udało się utrzymać i to jest najważniejsze. Miałem wtedy zresztą dziwne rozdwojenie jaźni, bo z jednej strony bardzo chciałem grać, a z drugiej jeszcze bardziej chciałem się utrzymać. Fajnie, że nam się udało. Znakomicie wspominam powrót do domu po decydującym meczu.
Podobno było wesoło.
Tak, był wesoły autobus, bez dwóch zdań.
Najlepsza impreza po, jakkolwiek by patrzeć, dużym sukcesie?
W autobusie na pewno (śmiech). Znam waszą ankietę, ale mam nadzieję, że ta najlepsza dopiero przede mną.
No dobra, bo tylko o babolach rozmawialiśmy, a nie tak dawno zaliczyłeś przecież interwencję, która spokojnie może kandydować do miana parady sezonu. I to właśnie przeciwko Lechowi Poznań.
Oglądałem to sobie później na powtórkach, ale wszystko na spokoju. Wyszło fajnie, spektakularnie, ale to wszystko. A że był to akurat Lech? Nie ma to dziś dla mnie żadnego znaczenia. Bardziej media podkręcały atmosferę, że wspomnienie Poznania może spętać mi nogi. Ja już naprawdę o tamtej sytuacji nie pamiętam i nie przejmuję się nią. Żadnego rewanżu więc nie było. Poza tym, emocje miałem wtedy takie, że po zejściu do szatni nawet o tej sytuacji nie pamiętałem. Dopiero później kumpel w szatni opowiadał: patrzę na pierwszy strzał, kurwa, obroniłeś. Drugi, ja pierdolę, też wyjąłeś (śmiech).
(od 7:50)
Miałeś bardzo dobrą rundę. Gdybyś rozegrał jeden mecz więcej, to za pierwszą część sezonu dostałbyś najwyższą notę na Weszło wśród wszystkich bramkarzy w Ekstraklasie. Przegoniłbyś nawet Dusana Kuciaka.
Fajnie, ale to są tylko liczby.
W tym wypadku dość konkretne, bo nie wystawiamy not z powietrza.
Kiedyś pewnie bym się tym przejął, ale dzisiaj? Nie przywiązuję raczej większej wagi do takich spraw.
Jak było u was z rywalizacją bramkarzy? Trener Jankowski mówił kiedyś w wywiadzie dla Weszło, że u niego każdy bramkarz czuje się drużynie potrzebny, że nie ma żadnego problemu z rywalizacją. Chciałeś przecież grać.
Chciałem, ale cały czas bardzo się bałem.
Czego?
Że wejdę do bramki i znów coś zawalę. Do pewnego momentu tak było i nie było mi łatwo się z tym strachem uporać. Na początku sezonu byłem już jednak przekonany, że chcę grać i wszystkie lęki odeszły.
Nie sądziłem, że ten Lech i ogólnie trudny początek w Ekstraklasie aż tak mocno siadł ci na psychice.
No musiał siąść. Było naprawdę poważnie. Nie było też wsparcia od innych osób, gdy z tego szczytu, jakim jest przecież Ekstraklasa, spadłem jeszcze niżej, niż byłem na początku. Przychodziłem z Chojnic jako drugi bramkarz, a skończyłem na szarym końcu, nikomu do niczego niepotrzebny. Tego wsparcia bardzo zabrakło.
Byłeś wtedy po prostu kolejnym młodym, który wszedł i sobie nie poradził.
No tak. Gorzej było jednak później, gdy w Jagiellonii niby byłem, a tak naprawdę w ogóle nie czułem się częścią klubu. Figurowałem raczej na papierze – tak bym to opisał. Żeby poczuć się pełnoprawnym zawodnikiem trzeba po prostu grać. Bardzo to wszystko przeżywałem. Wskoczyłem do składu i strasznie się zajarałem. Dzisiaj jest inaczej, twardo stąpam po ziemi i bardzo się z tego cieszę. Wtedy myślałem, że jestem kimś, bo wchodziłem do Ekstraklasy, a dziś patrzę na te parę meczów i mówię sobie, że to dopiero początek. Malutki krok, po którym trzeba postawić następny.
Masz dziś do wszystkiego zdecydowanie większy dystans.
Dokładnie. Nie czytam, nie chłonę krytyki, nie przejmuję się udanymi meczami. Robię swoje i idę do przodu. Nie ma się czym podniecać, bo zagrałem przecież tylko kilka spotkań. Poza tym, świat nie kończy się na piłce i o tym też zawsze trzeba pamiętać.
Strasznie duża zmiana optyki.
Po prostu wtedy odleciałem i tyle. Najważniejsze, że po twardym lądowaniu nie próbuję znowu fruwać. Spełniły się moje marzenia o grze w Ekstraklasie i chyba stąd wzięły się moje problemy.
Wychowywałeś się w SMS-ie Łódź, skąd wyszło jednak kilku naprawdę dobrych zawodników. Musiałeś wiedzieć, że masz spore szanse na zrealizowanie swoich marzeń.
Szczerze? Nie do końca. Przynajmniej nie w moim przypadku.
O czym mówisz?
Przyjechałem tam jako piąty bramkarz. Trafiłem do najniższej klasy, podczas gdy w “jedynce” bronili na przemian Dawid Wnuk i Maciek Jaworek. Niesamowite kozaki, naprawdę, jak się na nich wtedy patrzyło… Później sam wskoczyłem na górę i ostatecznie z całej piątki tylko ja zagrałem w Ekstraklasie, choć początkowo byłem przecież najsłabszy. Wiesz z czego to wynikało? Z głowy. Tylko i wyłącznie. Trafiłem do Łodzi i szybko mi odbiło, a że w bursie nie mogli upilnować, to pojawiła się wódeczka, były browarki, inni nawet z fifką się zaprzyjaźnili… Gdyby mnie wtedy dyrektorzy złapali, to na bank bym wyleciał.
Nieźle jak na szkołę, która w zamyśle ma szkolić przyszłych piłkarzy.
Treningi, warunki, wszystko spoko, szkoła jest bardzo dobra ale ja… Wiem, że człowiek powinien pilnować się sam i wiedzieć czego chce, ale nie każdy ma na tyle silną wolę. Niektórzy potrzebują przysłowiowego bata nad głową. Ja w pewnym momencie powiedziałem sobie: Krzysiek, jesteś debilem! Po cholerę tu przyjechałeś!? Pić czy grać!? Rodzice płacili mi za bursę, co było dla nich naprawdę sporym wydatkiem, bo w domu się nie przelewało, więc poszedłem po rozum do głowy i osiągnąłem swój cel. Mi się udało, ale gdzie jest cała reszta? Z mojego rocznika w Ekstraklasie zagrałem tylko ja, a w I lidze może ze trzech, choć talentów była cała masa.
Niewiele brakowało, a i ciebie by nie było.
Doskonale o tym wiem. Pomogła mi jednak świadomość, że rodzice naprawdę musieli się nagłowić, żeby mi co miesiąc opłacić bursę i dać parę groszy na jakieś drobne wydatki. Spełniali moje marzenia kosztem siebie, więc musiałem dać z siebie wszystko. Zrobili dla mnie bardzo dużo i jestem im za to strasznie wdzięczny, choć początkowo nie rozumieli mojej miłości do piłki. Nawet jakiś czas temu przypomniałem mamie historię zakupów na Stadionie X-lecia. Obiecała mi koszulkę piłkarską, a w czasach naszego dzieciństwa był to przecież prawdziwy rarytas. Każdy chciał jakąś mieć i ja nie byłem pod tym względem żadnym wyjątkiem. Mama na miejscu stwierdziła jednak, że piłkarska jest za droga, więc kupiła mi… strój koszykarski. I naprawdę myślała, że będę szczęśliwy, bo przecież dostałem cały strój, a nie tylko koszulkę. Nigdy tego dnia nie zapomniałem, ale mama w ogóle nie kojarzyła sytuacji i jak jej wszystko opowiedziałem, to się po prostu rozpłakała. Nie miała pojęcia, ile to dla mnie znaczyło. Cóż, tym koszykarskim mundurkiem większego policzka dostać chyba nie mogłem. Ostatecznie wyszło na to, że pierwszą piłkarską koszulką w mojej kolekcji była ta z nazwiskiem “Baran” na plecach.
Masz trochę tych historii w pamięci. Dawid Plizga chyba miał rację wysyłając cię w naszej ankiecie “Weszło z butami” do “Rozmów w toku”.
Może dlatego, że Ewa Drzyzga mi się podoba? (śmiech) No dobra, podobała. Narzeczoną mam, więc trzeba się hamować.
Dawid wspominał, że po prostu miałbyś co opowiadać.
Pewnie gdyby mnie popytali o Radzionków, to rzeczywiście byłoby o czym mówić. W Chojnicach też było ciekawie. Dostaliśmy mieszkanie w samym centrum miasta, ale w takiej kamienicy, że ostatni raz ktoś tam był w 1979. Kolorowe kafelki, stary dywan, jeden materac. Pojechaliśmy po młotek, gwoździe i zbiłem sobie z desek jakieś łóżko, żeby było na czym spać. Jak otwierałeś szafkę w kuchni, to psuła się spłuczka w toalecie… Nie, tego nie da się opowiedzieć, musiałbyś to mieszkanie po prostu zobaczyć.
Dostaliście je od klubu?
Tak. Jak nam klub powiedział, że dostaniemy z kumplami lokum, to byliśmy mega szczęśliwi. Lokalizacja kapitalna, więc plany mieliśmy naprawdę wielkie. Tylko rzeczywistość troszkę z nas zadrwiła. W każdym pokoju był piec kaflowy, drzwi do kuchni wysokie na jakieś półtora metra, więc na kolanach wchodziłem. Spłuczkę sam naprawiałem – kawałek sznurka wziąłem, coś podwiązałem i zadziałało. Zimą koce w oknach wieszaliśmy, bo tak nieszczelne były, że się wytrzymać nie dało. A to wszystko ledwie trzy lata temu. Ha, panowie prezesi w ogóle o tym nie wiedzieli, więc jak przeczytają, to się mocno zdziwią.
Dlaczego nie poszliście do nich, żeby powiedzieć wprost, jak sprawa wygląda?
Młodzi byliśmy i… podobało nam się (śmiech). Sami ściany sobie malowaliśmy. To znaczy ja rysowałem, bo miałem do tego dryg, choć wychodziło różnie. Na początku baliśmy się tam mieszkać, bo podłogi w kamienicy były tak stare, że jak ktoś po schodach wchodził, to ściana się trzęsła. W nocy zdarzało się ze strachu nie spać, ale później już się przyzwyczailiśmy. Poza tym, Chojnice to super miasto.
Do życia?
Tak. Małe, zadbane, czyste. Wszystko blisko. Jak widać dziwnym trafem wyszło tak, że najlepsze wspomnienia mam z najbardziej pokręconych klubów.
Potrafiliście jakoś odreagować taką partyzantkę?
Szukało się głupich rozrywek, nie powiem, że nie. Jak kiedyś wróciłem do domu, to postanowiłem kupić sobie rękawice bokserskie. I początkowo z tatą się trochę boksowałem, ale jak dostał małego dzwonka w nos, to musieliśmy odpuścić. Ja jednak pasji do boksu nie straciłem, więc jak wróciłem do Chojnic, to z kibicami na mieszkaniu trochę działaliśmy. Po jednym z meczów wpadło do nas kilku z nich i powiedziałem takiemu ich liderowi, że chciałbym sobie troszkę poboksować. Oni – wiadomo – ogarniają trochę takie tematy, więc ze znalezieniem chętnego nie było problemu. A że po jakimś piwku już byłem – po meczu, więc mogliśmy – to gościa dopadłem, parę szybkich sztuk mu sprzedałem i walka momentalnie się skończyła.
Może minąłeś się z powołaniem?
No właśnie chyba jednak nie, bo kibice oczywiście chcieli rewanżu, więc wysłali na mnie… jakiegoś knypka. Z dwie głowy niższy ode mnie, może 50 kilogramów wagi. Śmiać mi się chciało jak go zobaczyłem. OK, gimnazjalista, ale boksować trzeba. Podchodzę więc na luziku, a on skacze, biega, kręci się po całym pokoju. No dla mnie kabaret, ale nawet się nie obejrzałem, a tak mi przypierdolił, że gdyby nie drzwi za mną, to padłbym jak długi na deski. W głowie mi się zakręciło i tak się farbą cały zalałem, jak jeszcze nigdy wcześniej i nigdy później. Serio, nigdy w życiu krew mi z nosa nie leciała, ale wtedy był zupełnie roztrzaskany. Godzinę w kiblu siedziałem, kląłem jak szewc i mówiłem do tego gówniarza: coś ty mi zrobił, bandyto! Dopiero później mi powiedzieli, że gość trzy lata boks trenuje.
Rewanż był?
Jeszcze nie. Spotkałem go jakiś czas później na mieście. Powiedział, że nie chciał mi tak przywalić, ale musiał się odegrać za kumpla. W klubie się oczywiście nie przyznałem, bo co niby miałem powiedzieć? Że jakiś gówniarz mnie załatwił na własne życzenie? Od tamtej pory nie boksowałem, ale rękawice dalej mam. Mało tego, nadal jest na nich moja krew, bo powiedziałem sobie, że dopóki nie kupię maski, to za skurczybyka ich nie ruszę.
Było majsterkowanie, był boks, są grzybki i rybki… Barwna z ciebie postać.
Rybki strasznie lubię, zwłaszcza w pełnym oprzyrządowaniu. Gumowce, kombinezon a’la wędkarski od taty z pracy… Kiedyś tak ubrany jechałem swoim mercedesem, chyba nawet w nocy. I na skrzyżowaniu gość zamiast wrzucić jedynkę i skręcić w lewo, to dał wsteczny i przywalił mi w maskę. Moja pierwsza myśl: kurwa, jak mam wysiąść z mercedesa w upapranych błotem gumowcach? On wyskoczył zestresowany, pyta co i jak, a ja tylko szybę uchyliłem i mówię do niego: panie, jakaś ryska tam jest? On na to: chyba nie. Więc kazałem mu jechać. Stwierdziłem, że w gumowcach nie wysiądę.
To już było w Jagiellonii?
Musiało być, bo miałem tego mercedesa, którego zresztą później, jak już wspominałem, musiałem sprzedać będąc w Radzionkowie. Żeby było ciekawiej, to do tej pory go spłacam, bo był efektem tej sodóweczki po debiucie w Ekstraklasie. Zarabiałem frytki, ale że troszkę odleciałem, to przeliczyłem sobie, że jak wezmę kredyt, to spokojnie szybko go spłacę i mogę sobie wymarzonego mercedesa kupić. Nagle przyszło wypożyczenie do Radzionkowa, gdzie kasy nie było wcale i zrobił się problem. Kupiłem samochód za 50 tysięcy, a po pół roku musiałem go sprzedać. Absurd jest taki, że nie mam auta już od roku, a od ponad trzech go spłacam.
Dziś się z tego śmiejesz.
Dzisiaj tak, ale szczerze? Kurwa, tak mi go było szkoda… Ale spoko, kupię sobie. Już na pewno nie na kredyt, ale jak odłożę, to sobie kupię. Bankowo! Może i jestem Baran, ale na pewno nie głupi.
Rozmawiał: SEBASTIAN KUŚPIK