Jak powszechnie wiadomo, piłkarską potęgą nie jesteśmy. Jak wiadomo od niedawna, nawet przy bardzo dobrym przygotowaniu fizycznym, taktycznym, mentalnym i cholera wie jakim na mundialu nie możemy liczyć na więcej niż Irańczycy czy Marokańczycy. Dlatego wypada bardzo mocno docenić to, w jaki sposób potrafiliśmy dziś w Wołgogradzie przykryć piłkarskie braki i wygrać z tak renomowanym rywalem jak Japonia.
No bo nie zapominajmy, że do grupy trafiliśmy przecież najmocniejszej. Cholerne kulki, słabszemu zawsze wiatr w oczy. Wystarczy chyba wspomnieć o tym, w jak silnych klubach grają ci, których w bój wypuścił trener Japończyków i wszystko jasne.
FC Metz – Olympique Marsylia, Southampton, Urawa Reds, Galatasaray – Cerezo Osaka, Getafe – Hamburger SV, Leicetser City, Fortuna Dusseldorf – Mainz.
To nie to, co Bayern, Monaco czy Napoli. Dostaliśmy więc kolejny dowód na to, że w piłce nożnej dwa plus dwa nie zawsze równa się cztery. Że dzielny Dawid może pokonać potężnego Goliata. Wystarczyła pełna koncentracja, jazda na tyłkach, perfekcyjne wykorzystanie stałych fragmentów gry i odrobina szczęścia. Na pochwały nasze Orły zasługują za cały mecz, ale szczególną uwagę warto zwrócić na jego końcowe fragmenty, gdy z wyrachowaniem godnym szachowego mistrza Polacy potrafili utrzymać rywala daleko od naszej bramki, nie bacząc na to, że przecież jeden gol tutaj lub w meczu Kolumbii z Senegalem mógł wiele zmienić. A już prośba selekcjonera w kierunku Kamila Grosickiego, którego “uraz” pozwoliłby wpuścić na boisko Jakuba Błaszczykowskiego i ukraść kilka cennych sekund, była posunięciem tak genialnym, że każe się jeszcze raz zastanowić nad przedłużeniem współpracy z selekcjonerem. Co prawda Łukasz Fabiański w strefie mieszanej przeprosił kibiców za ten fragment meczu, ale przecież każdemu może zdarzyć się językowy lapsus.
I, co warto podkreślać na każdym kroku, wszystkiego dokonaliśmy w piekle. Zarówno jeśli chodzi o warunki atmosferyczne, jak i temperaturę narzucaną przez rosyjskich kibiców. Głośne okrzyki “Rossija, Rossija” miały zdeprymować naszych, ale to się nie udało. Do tego najprawdopodobniej nieświadomi naszych ograniczeń gospodarze, przeraźliwymi krzykami domagali się w końcówce bardziej ofensywnej gry. Na szczęście Lewandowski i spółka nie dali się podpuścić. Gest wykonany kiedyś w Moskwie przez Władysława Kozakiewicza chyba byłby jak najbardziej na miejscu.
Wszystko to również bez większego wsparcia biało-czerwonej widowni. Pod stadionem byliśmy świadkami koszmaru Kazimierza Grenia.
– Ticket? Ticket? O, Polak, chcesz bilet?
– Za ile? – pytam z ciekawości.
– Za uścisk dłoni. Ale serdeczny!
W pociągu jadącym do Wołgogradu i na mieście to samo. Głośnego wsparcia w zasadzie nie było, a do tego dochodziły szydercze, a także narzucające dodatkową presję śpiewy: “Już za cztery lata, już za cztery lata, Polska będzie mistrzem świata!”.
Teraz tym kibicom pewnie nie jest do śmiechu. Po takim meczu ich kpiące, pełne jadu “życzenie” nie brzmi już tak nierealnie. Udowodniliśmy, że jednak potrafimy grać jak równy z równym na mundialu, na którym nie ma słabych drużyn. A że dodatkowo piłkarze w strefie mieszanej nie chełpili się z powodu wyszarpanego zwycięstwa, lecz do sukcesu podeszli z pokorą i z pełną świadomością swoich słabych stron o przyszłość możemy być raczej spokojni.
Może to mało profesjonalne, ale chyba wypada to zaintonować: na cześć naszych – hip-hip, hurra.
Z Wołgogradu,
Mateusz Rokuszewski