– Nie chcę, żeby mój przypadek poszedł na marne. Chcę natomiast być przykładem tego, o czym opowiadam i co znalazło się w filmie – mówi Damian Radowicz, 24-letni chłopak, o którym piłkarska Polska usłyszała kilkanaście dni temu. Pewnie wszyscy przeszliby obok tego obojętnie, gdyby nie nakręcił i nie opublikował w sieci filmiku, który opowiada jego historię. Historię bolesnego upadku i równie bolesnego powrotu, pełną łez, nadziei, wylanych litrów potu i nieprzespanych nocy. Historię, która trafiła już nie tylko do internetu, ale również do szatni drużyn Ekstraklasy.
Niepełne dwa lata. Ponad 23 miesiące. 704 dni… Obudzony w środku nocy zapewne potrafiłby ten okres przeliczyć na godziny. Tego, ile czasu kosztował go powrót na boisko po ciężkiej kontuzji ścięgna Achillesa i trzech operacjach, nie zapomni nigdy. Tego, ile nauczyła go własna zawziętość, dążenie do realizacji celów i spełnienia marzeń, tym bardziej.
– Kluczowa kwestia to psychika, nastawienie. Rozpadasz się na kawałki, a przecież jakoś musisz się pozbierać. Ja w chwilach słabości próbowałem więc myśleć o tych, którzy w życiu mają ciężej: ludzie na wózkach inwalidzkich, niewidomi, ci bez rąk albo nóg. Uznałem więc, że nie ma sensu rozgrzebywać tego, czego już zrobić nie mogę, bo zapominam o tym, co mam. Motywacji szukałem wszędzie, gdzie tylko się dało. Oglądałem filmy i filmiki motywacyjne, które pomagają na nowo uwierzyć, czytałem autobiografię Phelpsa, czytałem też “Bez rąk, bez nóg, bez ograniczeń” Nicka Vujicicia – opowiada Radowicz.
Dziś to jego filmik oglądają ci, którzy podejmują walkę z przeciwnościami losu. Właśnie tacy ludzie byli adresatami tego nagrania – jeśli kogokolwiek zmobilizuje ta historia, jeśli komukolwiek doda ona sił, to cel zostanie osiągnięty. Po opublikowaniu nagrania Radowicz odebrał kilkaset wiadomości. Z gratulacjami, wyrazami szacunku i podziękowaniami. Jeden chłopak napisał, że po swoich dwóch operacjach przestał wierzyć, ale właśnie dostał mocnego kopa. Inny wyznał, że jego 9-letni syn zapowiedział, że też się nie podda i będzie walczył, tak jak Damian.
Jeśli ktoś więc pyta, po co taki film trafił do internetu, otrzymuje odpowiedź – ano właśnie po to.
Historia Radowicza to opowieść młodego, zwykłego chłopaka. Historia, która tak naprawdę mogła przytrafić się każdemu, a przytrafiła się akurat jemu. Tak jak wielu kręcił się po mniejszych klubach, z których ciężko było się wybić, do piłki seniorskiej wchodził w A klasie. Prawdziwą szansę dopiero w wieku 21 lat dał mu Widzew. Dla chłopaka z Łodzi, kibica Widzewa, było to coś wyjątkowego – początkowo szansę dostał w młodej drużynie, kilkanaście tygodni później zadebiutował w Ekstraklasie. A to wszedł z ławki rezerwowych, a to zaczął mecz w pierwszym składzie. Dało się odczuć: z tego chłopaka coś jeszcze może być.
Pojechał z Widzewem na pierwszy obóz, trenerem był wtedy Czesław Michniewicz. Drużyna trenowała trzy, czasem cztery razy dziennie: zaczynając na plaży, poprzez halę, a kończąc na sztucznej nawierzchni.
– Dla mnie to było za duże obciążenie. Wydaję mi się też, że byłem zbyt ambitny. Starsi koledzy, którzy czasem delikatnie narzekali, zrobili czegoś mniej, gdzieś odpuścili, ale żebym ja odpuścił? Nie, to nie wchodziło w grę. Jeśli mieliśmy wykonać dziesięć powtórzeń, to ja wykonywałem dziesięć na pełnych obrotach, czasem dwanaście. Byłem młody, chciałem się pokazać, a to była najprostsza droga. To mnie zgubiło – wspomina.
I w końcu zgubił się kompletnie. Przesadził z ambicjami, organizm nie wytrzymał.
Uraz ścięgna Achillesa, przerwa od piłki, rehabilitacja, badania, wznowienie treningów na pełnym obciążeniu, nawrót bólu, dalsze treningi i znów ból… Działo się to wszystko bardzo szybko, chyba trochę za szybko. Najgorsze było jednak to, że ból nie został zdiagnozowany. Było wiadomo, że coś jest nie tak. Nie było tylko (tylko?) wiadomo, co dokładnie.
– Jeździłem do różnych lekarzy w całym kraju, aż w końcu trafiłem do doktora Jaroszewskiego w Poznaniu. Powiedział, że widział gorsze Achillesy i jest mi w stanie pomóc. Kiedy zapadła decyzja, że konieczna jest druga operacja, wszyscy dookoła powtarzali mi, że to już koniec problemów, że teraz będzie dobrze. Oni mi to wmawiali, ja też to sobie wmawiałem – mówi. – Dwa tygodnie później rozeszła mi się rana, pojawiło się ryzyko infekcji. Miałem szykować się do powrotu na boisko, a nie było wiadomo, czy będę mógł normalnie funkcjonować. Psychicznie spadłem na samo dno.
O piłce nie był wtedy nawet w stanie myśleć. – Prosiłem wtedy Boga, by dał mi siłę, a on dał mi problemy, bym nauczył się być silnym. Ja właśnie jestem takiego zdania, że Bóg nie daje nam problemów, z którymi nie bylibyśmy sobie w stanie poradzić – przekonuje Damian.
Z czasem problemy zaczęły się mnożyć. Kontrakt z Widzewem, który wcześniej został zmniejszony o połowę (standardowy zapis, gdy kontuzja trwa powyżej pół roku), wygasł. Klub mógł zaproponować piłkarzowi umowę, może nawet powinien, ale miał też prawo tego nie robić. Dziś rachunek ekonomiczny musi się w Polsce zgadzać, takie są realia. W końcu pieniądze zaczęły się kończyć, pozostało liczyć na finansową pomoc rodziny. Kolegom, którzy postawili na nim krzyżyk, żartobliwie proponował: zainwestujcie we mnie tysiąc złotych, dostanie 10 proc. moich zarobków z pierwszego kontraktu. Zaryzykowała tylko jedna osoba.
– Kiedy przychodzi kontuzja, zaczynasz sobie zadawać pytanie: dlaczego akurat ja? Zrzucałem to na niefortunny los i pech. Ale potem zdałem sobie sprawę, że to konsekwencja wielu zaniedbań z przeszłości. Jakieś błędy w szkoleniu, braki w przygotowaniu motorycznym, bardzo dynamiczny przeskok z piłki juniorskiej do seniorskiej, brak indywidualizacji treningów, złe nawyki żywieniowe, a właściwie ich brak. Wielu kwestii byłem nieświadomy, dopóki nie uświadomiłem się sam – opowiada. Do tego doszła ta zbyt duża ambicja przy treningach z wysokim obciążeniem. No tak, dziś łatwo się mówi…
Po trzech operacjach, ciężkiej codziennej pracy w końcu powrócił na boisko. Nie był to powrót do Ekstraklasy, gdzie rozpoczął się ten cały koszmar, a w barwach trzecioligowego Mechanika Radomsko. Z Ekstraklasy pozostały tylko wspomnienia, przynajmniej na razie.
To, jak debiutował na najwyższym poziomie ligowym w barwach ukochanego klubu przy 10 tysiącach widzów, obok piłkarzy, których dopiero co dopingował z trybun. To, jak Ugo Ukah uspokajał go przed debiutem w błahy, ale skuteczny sposób: “Focus on the game, tylko boisko, nic więcej”. Albo to, jak przez uraz przedwcześnie wracał wspólnie z Bruno Pinheiro i Jurijsem Ł»igajevsem z Cetniewa do Łodzi pociągiem w klubowych dresach, a docelową stacją była… Łódź Kaliska, tuż przy stadionie ŁKS. Tych wspomnień nikt mu ich nie zabierze.
Damian przyznaje, że kontuzja mocno go zmieniła. Nie tyle jako zawodnika, ale jako człowieka. Rozmawiając z nim, widać siłę spokoju – zrozumiał, że na futbolu świat się nie kończy, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Marzeń jednak nie porzuca, wciąż – mimo tymczasowego braku klubu – chce grać. Udowodnił sobie, że niemożliwe nie istnieje. Słowa “o ile zdrowie pozwoli” powtarza jednak do znudzenia. Wie, że z jego ścięgnem Achillesa jest jak z dzbankiem, który z potłuczonych kawałków został ponownie sklejony i może, ale nie musi wytrzymać to obciążenie.
Dlatego ma przygotowany plan B, który już wdrożył w życie. Mając przerwę od piłki, mocno się dokształcił – został magistrem, ukończył kurs żywienia i suplementacji w sporcie, jest dietetykiem sportowym. Już dziś współpracuje z innymi zawodnikami, pomaga im ustalać program żywienia. Nie ukrywa jednak, że i jemu przydałoby się wsparcie, dlatego zaprasza do współpracy chętne firmy.
– Przede wszystkim chcę pomóc młodym piłkarzom, żeby mój przypadek nie poszedł na marne. Wielu chłopców, tak jak było ze mną, cierpi przez to, ze kluby nie mają środków na sport testery, badania FMS czy trening przygotowania motorycznego z wykwalifikowanym trenerem. Taka opieka pozwala wychwycić nieprawidłowości ruchowe, wady postawy oraz predyspozycję zawodnika. Można zoptymalizować trening i uniknąć kontuzji. Ja proponuję dodatkową pomoc tym, którzy mają uchybienia, np. z techniką biegu, nadwagą czy lewym kolanem. Coś w formie korepetycji z angielskiego – jeśli nie radzisz sobie i chcesz nadrobić braki albo właśnie sobie radzisz i chcesz być jeszcze lepszy. Chciałbym dać innym chłopakom możliwość, jakiej ja nie miałem. Jeśli nie zrobią kariery, niech to nie będzie z powodów zdrowotnych, których można by uniknąć – tłumaczy.
Dziś jeden z jego głównych celów jest prosty: zrobić wszystko, by innych nie spotkało to, co spotkało jego. Wystarczy, że on sam wszystkiego musiał się nauczyć na błędach, nie tylko swoich. Dlatego tak chętnie dzieli się tym, co w życiu już przeszedł, by młodsi mieli łatwiej. Znając jego upór i determinację, pewnie mu się to uda.
PIOTR TOMASIK
Fot.FotoPyk