– Wybrałem się na zakupy do sklepu spożywczego i zobaczyłem tam kawałek wędliny. Poprosiłem o dziesięć plasterków. Zdziwiona pani sprzedawczyni tylko się na mnie wymownie spojrzała, złapała za nóż i zaczęła kroić tę wędlinę. Ale kiedy zobaczyłem, jakie kawałki kroi, to powiedziałem „ok., w takim razie wystarczą mi trzy”. To tylko przykładowa scena, ale było wiele sytuacji, gdzie ludzie rzeczywiście sprawiali wrażenie, jakby żyli jeszcze w poprzedniej epoce. Chociaż muszę powiedzieć, że kiedy kilka lat później wróciłem do Moskwy, to zmiana w nastawieniu ludzi była już bardzo duża. To już była Rosja bardziej otwarta, nowoczesna, rozwijająca się i świadoma swoich problemów – mówi Łukasz Żygadło, siatkarski wicemistrz świata i trzykrotny zwycięzca Ligi Mistrzów.
Przy okazji trwającego mundialu w Rosji pogadaliśmy z nim o życiu sportowca w tym kraju. Co najbardziej go tam zdziwiło? Dlaczego grając w klubie na dalekiej Syberii na co dzień mieszkał w Moskwie? Dlaczego Kazań, o którym tak bardzo marzył, okazał się dla niego koszmarkiem?
***
W rodzinnym Sulechowie jest jakiś większy podróżnik od Łukasza Żygadło?
Nie sprawdzałem (śmiech). Z domu wyjechałem w wieku czternastu lat i rzeczywiście było trochę podróży związanych z moim zawodem. Włochy, Grecja, Turcja, Rosja, ostatnio Iran – przez to, że tak często mieszkałem zagranicą, było też mało czasu, żeby wracać w rodzinne strony.
Ale do największego wojażera polskiej siatkówki, czyli Zbigniewa Bartmana, jeszcze trochę i tak panu brakuje. On poza ojczyzną grał w aż siedmiu krajach. Jest taki żart, że Zbyszek podróżuje tylko z kosmetyczką, bo nie opłaca mu się tachać ze sobą walizek.
To tego nie słyszałem! Dobre. W moim przypadku najbardziej egzotyczny był Iran i nad tym kierunkiem zastanawiałem się naprawdę długo. Przeanalizowałem jednak pozytywy – grało tam wielu reprezentantów Iranu, a kraj polecił mi też Julio Velasco, były selekcjoner reprezentacji – dlatego stwierdziłem, że warto spróbować czegoś nowego. I dziś muszę powiedzieć, że była to udana przygoda, zarówno pod względem sportowym, jak i pozasportowym. Nie tylko poznałem nowy kraj, ale też zdobyłem trzy mistrzostwa Iranu i dwa Klubowe Mistrzostwa Azji. Decydując się na kontrakt za granicą mam zasadę, że oprócz czytania i zbierania informacji o danym kraju, zawsze też dzwonię do osób, które tam grały lub pracowały. W przypadku Iranu był to wspomniany Velasco, przy Rosji rozmawiałem z kolei z Radostinem Stojczewem, który pracował w Moskwie, a także z Robertem Pryglem i Łukaszem Kadziewiczem grającymi w tej lidze. Dzięki temu byłem przygotowany na wiele rzeczy, chociaż oczywiście jak człowiek jest już sam w nowym kraju, to i tak zawsze wychodzą jakieś nowe sytuacje.
Ostatnio najwięcej opowiada pan właśnie o życiu w Teheranie, ale nas interesuje Rosja, gdzie obecnie trwa piłkarski mundial. Do Dinama-Jantara Kaliningrad trafił pan w 2006 roku po srebrnych mistrzostwach świata w Japonii. Rosyjska Superliga zawsze była bardzo mocna, ale ten klub – bądźmy szczerzy – akurat nie był topowy.
To był beniaminek. Liga rosyjska mocno się wtedy rozwijała i pojawił się pomysł budowy drużyny właśnie w Kaliningradzie. Zainteresowanie klubem było tam bardzo duże. Zakontraktowani zostali m.in. jeden z najwyższych zawodników Stanisław Dinejkin oraz znany również z polskich parkietów obecny pierwszy trener Finlandii Tuomas Sammelvuo. Mistrzostwa świata zakończyły się na początku grudnia, więc liga de facto była skrócona i granie było bardzo intensywne. Dla mnie intensywne także pod tym względem, że pierwszy raz w życiu miałem styczność z tak dalekimi przelotami, jak w Rosji. Na co dzień bowiem mieszkaliśmy i trenowaliśmy w Moskwie, a do Kaliningradu lataliśmy jedynie na mecze (oba miasta dzieli ponad 1200 km – red.)
Aż trudno to pojąć, że tłukliście się samolotem kilka godzin, żeby zagrać „domowy” mecz.
Trzeba pamiętać, że tam praktycznie każdy lot jest obsługiwany przez Moskwę, przez co centrum logistycznym jest właśnie stolica. Stamtąd było nam po prostu najłatwiej komunikować się z resztą kraju, bo gdybyśmy mieli wracać z takiego Nowosybirska przez Moskwę do Kaliningradu, zajmowałoby to bardzo dużo czasu. Tak czy inaczej pamiętam, że swój pierwszy sezon spędziłem głównie w hotelach, ośrodkach treningowych i samolotach. Oczywiście miałem wynajęte mieszkanie, ale spędziłem w nim łącznie może… miesiąc.
Jaka organizacja w klubie?
Jeśli chodzi o zawodników i ludzi związanych z drużyną, mogę wypowiadać się o nich pozytywnie. Ale jednocześnie w pierwszym roku gry w Rosji zauważyłem, że bardzo wiele spraw spadało na mnie.
W jakim sensie?
Dla przykładu, w topowych włoskich klubach zawsze zatrudnione były osoby, które dbały o to, żeby nowy gracz – a w szczególności obcokrajowiec – jak najlepiej odnalazł się w nowym otoczeniu. Żeby miał mieszkanie, samochód, wszystko co najważniejsze. W Rosji tak to nie wyglądało. Przyjeżdżałeś, byłeś jednym z wielu i musiałeś radzić sobie sam. Tam bywało, że na barkach zawodnika spoczywały nawet wszystkie sprawy związane z kontuzją. Dlatego żeby rozwiązywać takie sytuacje, naprawdę trzeba było być zaradnym i doświadczonym. W Rosji działało to po prostu na tej zasadzie, że ok., my ciebie kontraktujemy, ale musisz pokazać, że jesteś nie tylko dobrym siatkarzem, ale i osobą, która daje sobie radę też poza boiskiem, a przy tym nie narzeka. Bo zwróciłem uwagę, że narzekanie nie było tam w dobrym guście. Znacznie łatwiej było mi odnaleźć się w tej rzeczywistości w 2012 roku, kiedy trafiłem z Trentino do Fakieła Nowy Urengoj. Podczas mojego drugiego podejścia do Rosji byłem już po pobycie we Włoszech, czyli w miejscu wymarzonym dla siatkarzy, gdzie wszystko wydaje się takie idealne. Tam jednak zmieniłem trochę swoje podejście. Owszem, grałem w klubie, który był wtedy jednym z najlepszy na świecie, ale naprawdę nie wszystko było tam perfekcyjne. Chodzi mi o to, że w tym teoretycznie najlepszym miejscu zderzyłem się z nieco inną rzeczywistością, zrozumiałem, że do wygrywania nie są potrzebne na przykład piękne szatnie. Najważniejszy jest mocny kolektyw i ciężka praca.
Mówi pan o tym, że zawodnicy w Rosji sami musieli ogarniać wiele spraw, ale z drugiej strony wieczne wyręczanie sportowców prowadzi do absurdów. Jeden z piłkarzy polskiej ligi przyznał kiedyś, że po zakończeniu kariery miał problem nawet z takimi sprawami, jak opłacanie rachunków. Bo przez lata zajmował się tym klub.
Dlatego zawsze mówię młodszym zawodnikom, że warto spróbować gry i bycia samodzielnym w innych ligach, ale – co ważne – jednocześnie będąc bardzo otwartym na dany kraj. Bo często jest tak, że zawodnik siedzi zamknięty i nie wychodzi z domu, bo po prostu boi się nawiązać kontakt z miejscowymi ludźmi. Czyli wyjeżdża do nowego kraju, ale w ogóle go nie poznaje. Na wyjeździe wiele spraw trzeba brać w swoje ręce, być samodzielnym. Przykładem może być chociażby Iran, gdzie nie było tak, że jako nowy zawodnik, obcokrajowiec, tylko wychodziłem na boisko i grałem. Wiedząc, że muszę tam wygrać, aby utrzymać się w drużynie, musiałem sam dodatkowo mobilizować kolegów, trenera, całe środowisko wokół klubu. Na mnie, jako na obcokrajowcu, spoczywała dodatkowa odpowiedzialność za wynik. Musiałem dać z siebie coś więcej, żeby wygrać i mieć szansę na kolejny kontrakt. A często jest tak, że młodzi zawodnicy są rozpieszczeni, bo ich całe życie było prowadzone przez menadżera, co może być zgubne. Nie mają doświadczenia życiowego, są często oderwani od rzeczywistości. Latają ponad jakąś przestrzenią, ale lądowanie bywa twarde.
Kiedyś w jednym z wywiadów tak mówił pan o mieszkańcach Rosji: „Często spotykam się z sytuacjami i ludźmi, których zachowania świadczą, że kraj ten tkwi jeszcze w poprzedniej epoce”. Skąd takie wnioski?
Miałem takie odczucia w pierwszym roku życia w Moskwie. Chodziło mi o nastawienie Rosjan do innych ludzi. Dobrze obrazują to zwykłe historie z życia codziennego. Wybrałem się na zakupy do sklepu spożywczego i zobaczyłem tam kawałek wędliny. Poprosiłem o dziesięć plasterków. Zdziwiona pani sprzedawczyni tylko się na mnie wymownie spojrzała, złapała za nóż i zaczęła kroić tę wędlinę. Ale kiedy zobaczyłem, jakie kawałki kroi, to powiedziałem „ok., w takim razie wystarczą mi trzy”. Albo kiedy kupowałem owoce i zwróciłem uwagę, że wolałbym jednak inne, bo tamte mi się nie podobały – od razu kończyło się lodowym spojrzeniem sprzedawcy. To tylko przykładowe sceny, ale było wiele sytuacji, kiedy ludzie rzeczywiście sprawiali wrażenie, jakby żyli jeszcze w poprzedniej epoce. Chociaż muszę powiedzieć, że kiedy kilka lat później wróciłem do Moskwy po podpisaniu kontraktu z Nowym Urengojem, to zmiana w nastawieniu ludzi była już bardzo duża. To już była Rosja bardziej otwarta, nowoczesna, rozwijająca się i świadoma swoich problemów. Pamiętam, jak któregoś razu stojąc w korku słuchałem radia chcąc podszkolić swój rosyjski. Leciał akurat wywiad, w którym mówiono o systemie zmiany mentalności obsługi w rosyjskich sklepach, tak aby była bardziej uprzejma (śmiech). Sami Rosjanie w końcu zrozumieli, że muszą walczyć z pewnymi zachowaniami. To oczywiście związane było z boomem gospodarczym, a wszystko co powstawało, musiało być najlepsze.
A sama Moskwa? Taki moloch w pierwszym kontakcie może przybić swoim ogromem. Pan też czuł się tam trochę jak mrówka?
Moskwa jest ogromnym miastem z niesamowitym potencjałem, ale też różnicami, bo obok siebie jest tam z jednej strony wielkie bogactwo, z drugiej zaś wielka bieda. Czasami to mogło przytłaczać, szczególnie w przypadku osób, które wcześniej nie mieszkały w wielkich miastach. W Moskwie największym problemem były dla mnie jednak odległości między poszczególnymi miejscami. Kiedy grałem w klubie z Nowego Urengoju (miasto na Syberii, 3600 km od stolicy – red.), również mieszkałem w Moskwie. Na mecz „u siebie” lataliśmy aż cztery godziny, a cała podróż trwała około ośmiu godzin. Do tego należy jeszcze doliczyć zmianę czasu. A z życiem w Moskwie wiąże się dość ciekawa historia. Trenowaliśmy w hali Dynama, ale po pewnym czasie przeniesiono nas do innego obiektu bliżej centrum. Gdyby nie było korków, przeniesiono by nas dosłownie o dziesięć minut jazdy samochodem. Ale i tak wszyscy musieli zmienić mieszkania, ponieważ w zwykły dzień przez korki dziesięć-piętnaście minut potrafiło zamienić się w dwie godziny. Nie było mowy, żeby ktoś mieszkał dalej, bo po prostu między treningami nie mógłby nawet pojechać do domu. Trzeba było mieszkać bardzo blisko hali, bo korki były niesamowite. Wprost nie dało się tam poruszać, jedną sprawę załatwiało się cały dzień. Żeby sprawniej poruszać się po mieście, korzystałem z aplikacji. Przed wyjazdem do centrum sprawdzało się w niej poziom zakorkowania. Jeśli ten był zbyt wysoki, wybierałem metro zamiast samochodu.
Mógłby pan mieszkać na stałe w Moskwie?
Duże miasta mi nie przeszkadzają. Potrafię się w nich odnaleźć i tak samo było w Ankarze, Teheranie czy Atenach. Chociaż muszę przyznać, że bardziej wolę kompaktowe miasta z kontaktem z naturą.
Grając w Superlidze zmienił pan zdanie o Rosjanach? Były jakieś stereotypy, które okazały się nie do końca prawdziwe? Sam na przykład spotkałem się z opinią, że tacy z nich pijacy, jak z Polaków złodzieje samochodów.
Wyjeżdżając do Rosji spotkamy się oczywiście z wieloma typami ludzi. Chociaż rzeczą, która rzuciła mi się w oczy – szczególnie w kolejnych sezonach – było to, że zawodnicy raczej nie pili. Oni byli po prostu świadomi tego, że zarabiają niemałe pieniądze i szkoda im było marnować taką szansę na picie. Wiedzieli, że kiedy można, to można, ale kiedy nie, to nie.
Pogadajmy jednak też o Nowym Urengoju, bo to bardzo oryginalne miasto. Niby szare bloki, wieczna zmarzlina, ale też serce rosyjskiej energetyki, gdzie Gazprom wydobywa gaz i ropę. Znalazłem nawet taką informację, że średnia pensja w tym mieście wynosi ponad 50 tysięcy rubli i jest kilkadziesiąt procent wyższa niż dla całej Rosji.
Klub nie bez powodu nazywa się Fakieł (z rosyjskiego „pochodnia” – red.). W Nowym Urengoju nie było drzew, bo na tamtych poziomach już nie ma lasów tylko tundra, goła przestrzeń i śnieg. W nocy, kiedy prowadzone były odwierty, na horyzoncie widać było właśnie tylko buchające z nich płomienie. Samo miasto powstało z kolei w latach 70., chociaż początkowo były tam praktycznie tylko wagony sypialne. Później Nowy Urengoj bardzo mocno się rozbudowywał, tak jak i cała Syberia. Było widać bardzo duży napływ ludności w celach zarobkowych, bo tak jak pan mówi, tamtejsze pensje znacznie różniły się od tych w innych częściach kraju. Miasto zaczęło się rozwijać, chociaż mówiąc o Nowym Urengoju trzeba też zwrócić uwagę na bardzo trudne warunki życia. Suchy klimat, lato jest tam bardzo krótkie, a zima długa i nieprzyjemna. Mróz sięgał nawet minus 45-50 stopni. Do tego krótki dzień. Pamiętam, że niektórzy mieszkańcy w oknach swoich domów montowali nawet sztuczne oświetlenie, żeby tylko stworzyć wrażenie, że jest dzień. Ludziom po prostu brakowało słońca. Życie tam naprawdę nie rozpieszczało, ale my na szczęście lataliśmy tam tylko na mecze i chyba tylko raz się zdarzyło, że zostaliśmy na tydzień. Zwykle jednak wyglądało to w ten sposób, że wylatywaliśmy z Moskwy, podróż trwała cztery godziny, potem spanie, trening, mecz i rano powrót.
Jakieś nietypowe wspomnienia?
Oczywiście było bardzo dużo ciekawych sytuacji. Jedna z nich dotyczy 6 stycznia, kiedy w Rosji przypada święto Chrztu Pańskiego. W każdym większym mieście były ustawione zbiorniki z wodą i mimo, że była zima, to ludzie trzy razy zanurzali się w tej wodzie, po czym wchodzili do sauny. Tak właśnie wyglądał w Rosji rytuał odnowienia chrztu. W Nowym Urengoju było tego dnia akurat minus 43 i wyglądało to w ten sposób, że na rzece zrobiono przerębel. Prowadziły do niego schodki, a obok na rzece ustawiono mały kościółek i saunę. I ludzie przy tych minus 43 stopniach wchodzili do wody. Dla mnie to było coś kompletnie niemożliwego do wykonania. Później słyszałem, że Ferdinando De Giorgi, który trenował Fakieł, zrobił coś takiego w kolejnym roku i przez trzy lata nie miał alergii. Zniknęła po takim „zatopieniu”. Czyli chyba pomaga?
Co jeszcze pana zdziwiło?
W Rosji temperatury generalnie są niskie przez cały rok, ale tam zupełnie inaczej się na to patrzy. Pewnego dnia jest minus 15, świeci słońce, my jedziemy na mecz, a komentator w radiu zachęca do spacerów i korzystania z pięknej pogody. Dla nich taka temperatura była czymś normalnym. Tam zresztą przy minus 10 stopniach robi się grilla. Pamiętam, że w Kazaniu urodzinowego grilla robiliśmy na śniegu, był nawet paintball. Gdzie wydawałoby się, że takie rzeczy można robić tylko w wakacje. Rosjanie w ogóle bardzo lubią spędzać czas na łonie natury, na swoich daczach, więc często bawiono się właśnie w ten sposób, paląc grilla na mrozie.
Z Fakieła Nowy Urengoj trafił pan później do wielkiego Zenitu Kazań.
Kazań był moim celem. Wyjeżdżając po raz drugi do Rosji, chciałem podpisać kontrakt z Zenitem, bo nie ma co ukrywać, jest to jeden z najlepszych i najbogatszych klubów na świecie. Obecność tam to marzenie chyba każdego zawodnika. Po roku spędzonym w Nowym Urengoju, po meczu gwiazd ligi rosyjskiego, dostałem propozycję bezpośrednio od trenera Władimira Alekny. Jeśli chodzi o sam Kazań, życie płynęło tam zupełnie inaczej niż w Moskwie, nieco inna była też mentalność ludzi.
To paradoks, że klub o którym pan marzył, okazał się największym zakrętem w karierze. To w Kazaniu odniósł pan najcięższą kontuzję.
Dosłownie dwa dni przed pierwszym meczem w nowym klubie, podczas treningu, jeden z zawodników niefortunnie przeleciał na drugą stronę siatki. Ja spadłem na jego nogę i stopa wyskoczyła mi z osi nogi. Oczywiście momentalnie poczułem, że skręciłem kostkę, ale rzeczywistość była jeszcze gorsza – zauważyłem, że stopę miałem dosłownie z boku nogi. Już po minach chłopaków i trenera widziałem, że jest bardzo źle, bo wszyscy byli przerażeni. Od razu przybiegł doktor z zastrzykami przeciwbólowymi. Później lekarz przed operacją powiedział, że od teraz będę musiał pewnie zarabiać na życie tym, czego nauczyłem się na studiach.
A pan oczywiście nie brał tego pod uwagę.
Pierwsza myśl była taka, że muszę dobrze zoperować nogę. Potrzebowałem świetnego chirurga, dlatego od razu powiedziałem trenerowi Aleknie, żeby mi tylko na miejscu „wstawili” nogę, a ja potem wylatuję do Polski, Niemiec lub Włoch. Okazało się jednak, że nie mogłem wylecieć, ponieważ nie było dopływu krwi w stopie. I operacja musiała zostać wykonana natychmiast. Pierwszy zabieg odbył się w Kazaniu. W szpitalu musiałem zostać jeszcze przez pięć dni, bo trzeba było również uporządkować sprawy wizowe, abym mógł wylecieć z kraju. Później po konsultacjach z lekarzami udało mi się jednak zorganizować kolejną operację we Włoszech u profesora Sandro Gianniniego w Bolonii. To jeden z najlepszych specjalistów od tego typu urazów. Później oczywiście była mozolna rehabilitacja. Wróciłem po pięciu miesiącach.
Jak zachował się rosyjski klub?
Zenit zapłacił za operację i rehabilitację, ale oczywiście musiałem walczyć o jak najszybszy powrót do zdrowia. Byłem tego świadomy, dlatego wróciłem najszybciej jak się dało. Ale klub ostatecznie i tak nie wywiązał się ze swoich zobowiązań kontraktowych. Miałem dwuletnią umowę, która została rozwiązana. Poszły dokumenty z CEV-u do FIVB, ale niestety nie doczekałem się pozytywnego rozwiązania. Uważam, że klub nie zachował się wobec mnie do końca fair.
W sierpniu skończy pan już 39 lat. Kiedyś brał pan pod uwagę, że może grać na wysokim poziomie aż tak długo?
Nie, chociaż już dawno stwierdziłem, że nie stawiam sobie granicy, do kiedy chciałbym grać. Granica wieku w sporcie cały czas się przesuwa, a skoro czuję się dobrze, to chciałbym jeszcze grać. Ostatnie trzy sezonu spędziłem w Iranie, ale kontrakt dobiegł końca. Moja przyszłość niedługo powinna się wyjaśnić.
Powrót do PlusLigi?
Poczekajmy jeszcze na oficjalną informację. Wkrótce wszystko będzie wiadomo.
ROZMAWIAŁ RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. archiwum prywatne; Fakieł Nowy Urengoj