Karny – gol, róg – gol, karny – gol, róg – gol. Tak w skrócie wyglądała do tej pory pierwsza w 2014 roku kolejka ekstraklasy. Warto jednak było czekać na ostatnią minutę spotkania w Gdańsku. Bajeczne podanie Akahoshiego do Jakuba Bąka, który najpierw wkręcił w glebę Adama Pazio, a potem sfinalizował akcję płaskim strzałem. Kończył się właśnie czwarty mecz tej serii spotkań, gdy doczekaliśmy się pierwszego „klasycznego” gola – takiego zdobytego z gry, a nie po stałym fragmencie. W dodatku gola na wagę trzech punktów, puentującego to trzymające w napięciu spotkanie.
Lechia już po zmianach właścicielskich, ale w zasadzie bez głębszych zmian w składzie. Pogoń po staremu, bez istotnych różnic względem rundy jesiennej na boisku i poza nim. Bo za „istotną różnicę” trudno uznać Patryka Małeckiego – grał dokładnie tak samo niemrawo jak jego poprzednicy na tej pozycji. W zasadzie mógłby zostać w autokarze i nie wpłynęłoby to znacząco na przebieg spotkania. Kluczowi byli – jak zawsze – dwaj piłkarze: Akahoshi oraz Robak.
Gospodarze wystawili dość młodziutki skład, ale to przecież nie o to w lidze chodzi, by licytować się, kto wypuści większych szczawików. Zresztą, i tak jak przyszło co do czego, to najlepsze wrażenie robił doświadczony Piotr Wiśniewski. Dopiero w drugiej połowie ocknął się 24-letni Patryk Tuszyński. Napastnik, dla którego był to już 19 występ w ekstraklasie, a który aż do dzisiaj nie miał na koncie chociażby jednego gola. Jednak jak zaczął strzelanie, to już na dobre. Bramka na 1:1 po rzucie rożnym i na 2:2 z karnego, którego sam wywalczył (z pomocą Grzelczaka, który wspaniale przejął piłkę).
Pogoń grająca miernie, ale zabójczo skuteczna. Kiedy tylko rzut rożny miał wykonać Akahoshi, w obronie gospodarzy panowała panika. Dokładnie centrowane piłki przesądziły o wyniku 3:2 dla szczecinian. Dąbrowski raz trafił do siatki, a raz w poprzeczkę, Robak dostawił główkę, jak to ma w zwyczaju – soczyście. Lechia broniła strefą, co chyba nie było najrozsądniejsze: kiedy takie byki jak Robak i Dąbrowski (a do tego Hernani) nabiegały rozpędzone, to już nikt nie mógł ich zatrzymać.
Dobre spotkanie rozegrał Zawisza. Przyjmował Cracovię na własnej połowie i im dłużej trwał mecz, tym bardziej zdecydowanie kontratakował. Gospodarze mieli pozorną przewagę. Pozorną, ponieważ poza sprytnie rozegranym rzucie wolnym (strzał Bojlevicia), tak naprawdę nie pokazali niczego godnego uwagi. No, jeszcze była sytuacja Stebleckiego, typowo przez tego zawodnika zmarnowana. Cracovia ma pecha do skrzydłowych, którzy robią wiatr i niewiele więcej. Bo gdy przyjrzymy się konkretom, to okaże się, że Steblecki ma już 25 meczów w ekstraklasie i tylko jednego gola.
Gdy goście wyszli na prowadzenie, to już rządzili i dzielili, na koniec mogli wygrać nawet wyżej niż 2:0, wystarczyłoby na przykład, żeby Vasconcelos albo Luis Carlos wykorzystali jedną z dobrych sytuacji, ewentualnie żeby Lewczuk trafił w bramkę, a nie w słupek. – Po stracie gola wyglądaliśmy, jakbyśmy już zeszli do szatni – słusznie ocenił Wojciech Stawowy.
Cracovii ewidentnie brakuje napastnika, gdy kontuzjowany jest Dawid Nowak. Boljević gra inaczej, nie na granicy spalonego, cofa się po piłkę, a nie wybiega na pozycję. Zupełnie inny styl, to pewnie dla reszty zespołu jest pewnym problemem. A gdy dodamy wesołą jak zawszę linię obrony, to przepis na zero punktów gotowy.

Fot. FotoPyK>/i>