Na początek wrócę jeszcze do wpisu sprzed tygodnia. Wywołał on bowiem sporo zamieszania. Z jednej strony druga co do wielkości ilość „like”, biorąc pod uwagę wszystkie poprzednie moje wpisy, z drugiej rekordowa liczba komentarzy, w większości osób nie zgadzających się ze mną. Podejrzewam, że te „like’i” to ludzie, którzy mi wierzą lub tacy, którzy wiedzą, o czym piszę. Specjalnie pogooglowałem trochę. W Polsce zarejestrowanych jest według oficjalnych informacji około 600 tysięcy piłkarzy. 600 tysięcy chłopaków, którzy chcieliby zagrać chociaż w Ekstraklasie. Ile jest miejsc do wzięcia? Policzmy. 16 drużyn x 25 zawodników. Z tego 30% przyjmijmy, że to obcokrajowcy. Mamy więc około 280 miejsc. 280 na 600 tysięcy.
Co roku do drużyn Ekstraklasy dołącza kilku, maksymalnie kilkunastu młodych piłkarzy. Łatwo policzyć więc, jaki procent zawodników zagra w Ekstraklasie. Nie mówiąc o kontrakcie na Zachodzie czy grze w kadrze. Podejrzewam, że większą szansę mieliby na wygranie w zdrapce lotto. Jako ciekawostkę dodam, że szansa na oberwanie piorunem to 1 do 775 000.
Dobrze płaci się tylko w Ekstraklasie. Poniżej pierwszej ligi piłka jest dodatkiem, bo ciężko byłoby się utrzymać z samej gry. Piłkarzami zarabiającymi większe pieniądze zostaje więc maleńki ułamek z tych, którzy próbują. I są to ci, którzy oprócz talentu, czasem szczęścia, wykażą się determinacją, charakterem i pracą. O tym właśnie pisałem tydzień temu.
Czy nam się to podoba, czy nie, to pika nożna jest najczęściej oglądaną dyscypliną sportu. To piłka generuje największe przychody. To na koszulkach piłkarzy najchętniej firmy chcą się reklamować. Dlatego właśnie ten sport opłaca swoich zawodników najlepiej. Mam ogromny szacunek do lekkoatletów, łyżwiarzy czy piłkarzy ręcznych. Każdy z nich z pewnością bardzo ciężko pracuje na swój sukces. O wysokości wynagrodzeń decyduje jednak tylko i wyłącznie koniunktura na daną dyscyplinę. Czyli to, kogo wy, kibice, chcecie oglądać. Jeśli wiec oglądacie Premier League, Serie A czy polską Ekstraklasę kosztem konkursu pchnięcia kulą, nie dziwcie się, że zawodnikom Ekstraklasy zapłacą więcej niż kulomiotom.
***
Jako że sezon przygotowawczy w pełni, drużyny rozjechały się po Polsce i po innych krajach na zgrupowania, postaram się opowiedzieć wam co nieco o obozach piłkarskich właśnie. Jeszcze 10 lat temu wyglądało to zupełnie inaczej niż teraz. Nie było zgrupowań w ciepłych krajach, nie było treningów na zielonych boiskach w styczniu i lutym. Może z tymi „zielonymi boiskami” to przesadziłem, ale o tym później.
Przerwa zimowa była znacznie dłuższa niż teraz. Nie istniały jeszcze podgrzewane płyty, a największy dach był przy Łazienkowskiej – zakrywał 1/4 stadionu. Tak więc przerwa między rundami trwała zwykle prawie cztery miesiące.
Obozy były długie i monotonne. Zwykle gdzieś w górach, zwykle po kolana w śniegu. Zestaw standardowy – rano bieganie, po południu trening stacyjny na hali. Dwa razy w tygodniu sparing na śniegu. Oczywiście większość była wtedy dziełem przypadku. Nikt nie lubił obozów zimowych. Pół biedy, kiedy takowy odbywał się w Zakopanem. Można było chociaż wyskoczyć na Krupówki wieczorem. Pamiętam jednak zgrupowanie z Polonią Warszawa. Byłem tam kiedyś jako młody chłopak na testach. Zgrupowanie odbywało się w Bieszczadach w jakiejś bazie wojskowej, w środku lasu.
Dwa tygodnie bez kontaktu ze światem. Dla zabicia czasu aplikowano nam trzeci trening o godzinie 20. Wszyscy odliczali dni do końca.
W ŁKS-ie starsi zawodnicy mieli pewne patenty obozowe. Kiedy biegaliśmy po górach, niektórzy chowali się w lesie dołączając, kiedy grupa wracała. Byli nawet tacy, którzy zostawali w schronisku na grzańca. Wtedy nie było jeszcze trenerów od przygotowania fizycznego, a żaden normalny nie miał siły, żeby biegać z drużyną.
Później czasy się zmieniły. Kluby zaczęły inwestować w obozy w Turcji, na Cyprze, a te bogatsze w Hiszpanii. Niby fajnie, choć jak to u nas bywa, nie do końca. Z Bełchatowem za czasów Mariusza Kurasa lataliśmy do Turcji. Wszystko fajnie. Duży turystyczny hotel z opcją all inclusive. Wakacyjne jedzenie, fajna pogoda. Tylko boiska nie było. To znaczy było, ale równie dobrze mogliśmy grać na śniegu. Sytuacja zawsze wyglądała tak samo. Na głównym, równym boisku Rosjanie, Ukraińcy, Kazachowie, na bocznym Polacy. Najgorsze zawsze przypadało nam. Zawsze mnie to dziwiło. Wydawało się, że głównym kryterium był fajny hotel. Wieczorkiem animator albo lepiej animatorka. Konkursy, zabawy, pod koniec zgrupowania gra w kulki z zaprzyjaźnionymi już emerytami z Niemiec.
Był kiedyś taki specjalista od załatwiania obozów polskim klubom w Turcji. Nie pamiętam nazwiska. Zawsze byliśmy przekonani, że po obozach to jego forma jest najwyższa. Przynajmniej ta finansowa.
W Widzewie pamiętam obóz w Tunezji. To był dopiero hit. Nasze boisko treningowe znajdowało się dokładnie 50 minut jazdy od hotelu. W dniu, w którym mieliśmy dwa razy zajęcia na boisku, dzień wyglądał następująco: 9.30 wyjazd z hotelu, 10.30 trening, powrót na 13, obiad i o 15 wyjazd na trening. Nogi bolały bardziej od siedzenia w autokarze niż od biegania. Trener Janas szukał więc alternatywnych rozwiązań. Basen,siatkówka na plaży, siłownia, rozciąganie w ogrodzie. Trener Janas nie należał do nerwowych ludzi. W Tunezji jednak nawet jemu puszczały nerwy.
Ogólnie rzecz biorąc zgrupowania piłkarskie są do siebie podobne. Zwykle trwają 10-14 dni i są ciężkie. Treningi minimum dwa razy dziennie, jedzenie, spanie i tak na okrągło. Trenerzy dają przeważnie mocny wycisk. Wyjątkiem był Albin Mikulski. Z opowieści Grzesia Króla wiem, że trener Mikulski nie forsował swoich piłkarzy. Często zarządzał SPA, jak to mówił. Według „Królika” trener miał podobne upodobania co zawodnicy, więc szybko łapał z nimi wspólny język.
Najdłuższe i najcięższe obozy przeżyłem w ŁKS-ie i w Palermo. Oba trwały po 30 dni. Z ŁKS-em byłem jako junior pretendujący do pierwszej drużyny. Polecieliśmy do Brazylii, wtedy jeszcze ulubionego kraju właściciela klubu Antoniego Ptaka. Zakwaterowano nas w miejscowości Barretos, gdzieś na końcu kraju. Zamieszkaliśmy sami w małej willi. 25 facetów zamkniętych ze sobą w jednym domu. Na około pola. Oprócz pogody i świeżych owoców, nie było tam nic fajnego. Ani boiska, ani poważnych sparingpartnerów. Zapadły mi w pamięć dwie rzeczy. Pierwsza to jadowity wąż na placu, na którym trenowaliśmy, a druga – temperatura podczas jakiegoś meczu towarzyskiego. 65 stopni i zabrakło skali. Gdyby nie wycieczka do Rio, nie wiem, czy dalibyśmy radę wytrzymać te 30 dni.
O obozie z Palermo pisałem w którymś z poprzednich wpisów.
Tak jak wspomniałem, ciężko jest wytrzymać kilkanaście dni w tak monotonnej atmosferze. Czasem więc robiliśmy sobie małe przerywniki. Z Bełchatowem, będąc w Spale, wyskakiwaliśmy czasem na kolację do mieszczącego się blisko ośrodka fajnego hotelu „Mościcki” bodajże. Inne jedzenie, lampka albo dwie wina. Podczas pobytu z Widzewem pod Wiedniem znajomy taksówkarz robił nam wycieczkę po mieście. Oczywiście bez wiedzy trenerów.
Obozy sportowe są nieodłączną częścią życia piłkarza. Z pewnością nie ulubioną. Bez dobrego przygotowania jednak ciężko o dobre wyniki. Orest Lenczyk przed każdym obozem mawiał tak: „nie wiem, czy to, co tu robimy, jest dobre”. Po obozie zaś: „nie wiem, czy wam pomogłem tymi treningami”. Zawsze jednak okazywało się, że było dobre i że pomagał. Przygotowania, szczególnie te zimowe, były i pewnie są jego najsilniejszą stroną.
RADOSŁAW MATUSIAK
***
Oto jedenastka Radka Matusiaka w naszym konkursie USTAW LIGĘ. Jeśli chcesz dołączyć do naszej gry, wystarczy, że klikniesz TUTAJ >>. Pula nagród wynosi 30 tysięcy złotych. Dołącz do naszej zabawy, wygrywaj pieniądze i rywalizuj z Matusiakiem, Klichem, Glikiem, Wolskim, Grosickim i wieloma innymi piłkarzami!
