Orlando Sa wylądował dziś w Warszawie, co oznacza, że Legia wreszcie ma (zakładamy, że testy medyczne to tylko formalność) długo wyczekiwanego napastnika. Konkurencję dla Dwaliszwilego, od którego po kontuzji Saganowskiego była w ataku mocno uzależniona. Nie będziemy się szczególnie mądrzyć – nie tak łatwo napisać o Portugalczyku z sensem, bez stawiania znaków zapytania. Z jednej strony – nazwisko całkiem nieźle kojarzone. Nie co dzień trafia do Ekstraklasy piłkarz, który zaliczył występ w pierwszej reprezentacji tak silnego futbolowo kraju, gość który obściskiwał się na boisku z Cristiano Ronaldo, co tylko sugeruje, że nie chodziło tam o nabijanie 1A w krajowym składzie, jak to nieraz u nas bywa. Z drugiej strony, wypada mieć świadomość, że Sa był już w swojej karierze w paru miejscach i w niewielu z nich się sprawdził.
Gdyby wyłączyć sam AEL Limassol, w którym występował od 2012 roku, można by napisać zgodnie z prawdą, że w całej karierze klubowej strzelił dokładnie 12 goli. 12 trafień przez 5 lat w dorosłej piłce. W Bradze, gdzie zaczynał, nie dał sobie rady. W Porto – beznadzieja. Dwa mecze przez dwa lata, o golach w ogóle nie ma mowy. Dalej Fulham – siedem występów z jedną bramką. Co klub, to porażka.
Tylko co to dla nas dziś oznacza?
Mamy dziwne przeczucie, że nie pozostaje nic innego, jak poratować się dyżurnym argumentem, że facet trafia do LIGI POLSKIEJ. To co zrobił (albo raczej to, czego nie zrobił) w Porto albo w Fulham nie ma większego znaczenia, bo to zupełnie inna rzeczywistość. U nas na króla strzelców idzie facet, który nie poradził sobie w Recreativo Huelva, a goni go taki, co to jeszcze chwilę temu piłkę kopał w Teheranie. Krótko mówiąc: poprzeczka nie jest ustawiona zbyt wysoko. Tu nie trzeba być wirtuozem.
Jeśli u nas gole raz po raz ładuje Paixao, jeśli nie zawodzi Vasconcelos, jeśli osiem bramek w rundzie walnął nawet jakiś Łotysz, który przyszedł do Widzewa z Szachtioru Karaganda (z podobną regularnością nie trafiał ani na Łotwie, ani w Kazachstanie), to trudno na siłę deprecjonować przydatność Portugalczyka. Zgoda?
Orlando Sa zawsze kręcił się w okolicach dużej piłki. Nigdy nie udowodnił, że pasuje na ten poziom, że tych salonach może być przydatny. Tyle że dziś nikt nie wymaga od niego zdobywania bramek na salonach, tylko w Bielsku-Białej, w Kielcach i Lubinie. Kiedy zaglądamy mu w CV, przychodzi nam do głowy Dudu Biton, który na warunki polskiej ligi – bez dwóch zdań – umiejętności miał wystarczające. W poważniejszej piłce się nie sprawdził, ale w Polsce i na Cyprze – owszem, strzelał regularnie.
Wszystko to trochę na zdrowy rozum, bo nie oszukujmy się – o Orlando Sa wszyscy wiemy dzisiaj tyle, ile wyczytamy w internecie. Wiemy jak (nie) radził sobie w przeszłości i że w bieżącym sezonie dla AEL-u Limassol w 18 meczach strzelił 13 goli. Reszta to gdybanie, wyciąganie wniosków na zasadzie prostych porównań – „ta liga taka, a ta taka. W tej niby się nie sprawdził, ale przecież nasza to dwa poziomy niżej” i tak dalej. Za parę tygodni wszyscy będziemy mądrzejsi. Póki co Michał Ł»ewłakow twierdzi, że facet się nadaje, a on jednak wie na ten temat odrobinę więcej. Zmierzając do końca – tym, którzy podniecają się, że trafił nam się „reprezentant Portugalii, kolega Cristiano Ronaldo”, radzimy wyluzować. Choć sami nie potrafimy znaleźć wielu sensownych argumentów, które mogłyby sugerować, że Sa w Polsce nie jest w stanie grać na podobnym poziomie, co w tym sezonie na Cyprze.
A chyba mniej więcej tego się od niego oczekuje, prawda?