Wczoraj minęło już 56 lat od największej obok turyńskiej (rozbicie się samolotu z drużyną Torino 4 maja 1949 roku) katastrofy w historii futbolu. 6 lutego 1958 roku jedna z najbardziej ekscytujących wówczas drużyn na świecie w jednej chwili przestała istnieć. Ekipa Manchesteru United wracała z Jugosławii, mając za sobą potyczkę z Crveną Zvezdą Belgrad. Nastroje były radosne, w końcu drużyna Matta Busby`ego leciała do domu jako półfinalista Pucharu Europy. Nie wiemy, czy który z członków lotu nr 609 miał złe przeczucia, że lotnisko Munchen-Riem zamieni się wkrótce w cmentarzysko, ale wiemy , że samolot „Lord Burghley” stał się symbolem tragicznie przerwanych marzeń.
Sir Matt Busby był jednym z największych kreatorów w historii piłki nożnej. Model funkcjonowania drużyny jaki obrał do dziś jest kanonem, a naśladowcy jedynie ulepszają credo sir Matta. Kultowe są już słowa sir Aleksa Fergusona, który przy każdej możliwej okazji powtarzał, iż stara się jedynie nie popsuć tego, co stworzył Busby. Szkot objął Manchester United 1 października 1945 roku, ale umowę podpisał dużo wcześniej, bo 19 lutego. Nie zdążył jednak objąć drużyny – trwała wojna, a Szkot wstąpił do Liverpoolskiego Królewskiego Regimentu. Już wtedy pracował jednak jako piłkarski trener w ośrodku szkolenia wojskowego. Gdy zakończyła się II wojna światowa, Szkot zrzucił kamasze i rozpoczął budowę jednej z najciekawszych drużyn na Wyspach, złożonej w unikalny, oryginalny i kopiowany aż po dziś dzień sposób. Sir Matt wyprzedzał epokę, tworząc zalążki skautingu, ściągając do klubu utalentowanych juniorów. Młokosi rozpoczynali tam swoją drogę po laury mistrzów, a prasa wkrótce miała ich ochrzcić mianem „Busby Babes”.
Praca u podstaw szkockiego menedżera momentalnie przyniosła rezultaty. United zajęli drugie miejsce w lidze w 1947,1948 oraz 1949, a dodatkowo ich łupem padł FA Cup w roku 1948. Lata 50-te przyniosły już budowanie mistrzowskiej dynastii, a kibice z Old Trafford mogli się cieszyć z korony królów Anglii w roku 1952, 1956 i 1957. Ówcześni gracze „Czerwonych Diabłów” byli prawdziwym kwiatem angielskiego piłkarstwa. Nazywano ich „Dzieciakami Busby`ego”, ponieważ średnia wieku w drużynie wynosiła około 22 lat. Świat rozkładał przed nimi czerwony dywan. Drużyna United rozpoczęła ekspansję na Europę, dotąd niechętnie odwiedzaną przez angielskie kluby. W 1957 roku dotarła do półfinału Pucharu Europy, przegrywając dopiero z Realem Madryt. Rok później piłkarze także zapewnili sobie awans do 1/2 tych rozgrywek, jednak historia w tym miejscu urywa się w sposób, który do dziś wyciska łzy. „Dzieciaki Busby`ego” już nigdy nie dorosły.
Podróż z Jugosławii miała być bezproblemowa. Na pokładzie grano w karty, czytano gazety, słychać było radość i śmiech. Samolot Airspeed AS.57 Ambassador 2 linii British European Airways zatrzymał się na międzylądowaniu w Monachium, aby uzupełnić paliwo. Samolot zwano „Lordem Burghley” na cześć angielskiego polityka Williama Cecila, a dowodził nim kapitan James Thain. Ekipa nie chciała przedłużać powrotu do domu i po krótkiej przerwie na uzupełnienie zapasów postanowiono kontynuować podróż. Za sterami siedział tym razem drugi kapitan, Kenneth Rayment. Maszyna próbowała wzbić się w powietrze dwukrotnie, ale za każdym razem bezskutecznie. Przyczyną problemu była najpierw zła praca silników, a później nadmierne ciśnienie paliwa. Piłkarze zostali poproszeni do poczekalni, zaczęto przygotowywać samolot do trzeciej, ostatniej próby wzbicia się w powietrze. Wszyscy zaczęli się denerwować, było zimno, padał śnieg. Duncan Edwards wysłał nawet telegram mówiący, iż dotrze do domu dopiero jutro, spodziewając się odwołania lotu.
Lotu jednak nie odwołano. Przeciwnie – postanowiono spróbować oderwać maszynę od ziemi po raz trzeci. To podejście zakończyło się tragedią. Samolot nie osiągnął wymaganej prędkości minimalnej, a piloci stracili kontrolę nad maszyną. „Lord Burghley” przebił barierkę. Parę sekund później rozbił się o pobliski dom i rosnące obok drzewo. Impet był tak wielki, że część wraku znalazła się prawie 100 metrów dalej. Na nieszczęście w garażu domu stała ciężarówka wypełniona paliwem i oponami, która pod wpływem zderzenia eksplodowała. Bill Foulkes wspomina, iż nagle zobaczył, jak tył samolotu po prostu zniknął. On i Harry Gregg pomagali komu tylko się dało, ratując m. in. sir Bobby`ego Charltona. Bilans strat był tragiczny – zginęło aż 23 z 43 pasażerów lotu. 21 od razu, a dwóch w szpitalu po ciężkiej walce o życie. Byli wśród nich drugi kapitan samolotu Kenneth Rayment oraz, według wielu najbardziej utalentowany gracz tamtego pokolenia, Duncan Edwards. „The Tank” walczył dzielnie, ale przegrał walkę z własnym organizmem. Duncan zmarł po dwóch tygodniach od wypadku wskutek niewydolności nerek.
„Dzieciaki Busby`ego” w jednym momencie przestały istnieć. Ośmiu piłkarzy zginęło na miejscu, dziewięciu przeżyło, ale dwóch z nich już nigdy nie kopnęło piłki – byli to Jackie Blanchflower oraz Johnny Berry. Piłkarze, którzy zginęli w Monachium to: Roger Byrne, Geoff Bent, Mark Jones, David Pegg, Liam „Billy” Whelan, Eddie Colman oraz Tommy Taylor. Wspomniany wcześniej Duncan Edwards zmarł po 15 dniach. Pozostałymi ofiarami feralnego lotu nr 609 byli oficjele klubu, członkowie sztabu szkoleniowego, dziennikarze i obsługa samolotu. W bardzo ciężkim stanie znajdował się sir Matt Busby, ale ostatecznie przeżył i powrócił do uprawiania zawodu trenera. Po początkowej depresji związanej z wypadkiem do gry powrócił także młody Bobby Charlton, stając się filarem nowego United. „Dzieciaki Busby`ego” umarły, ale duch United przetrwał.
Jimmy Murphy, asystent Busby`ego był w tym czasie także menedżerem Walii, która rozgrywała mecz w ramach eliminacji do mundialu tego samego dnia, co United w Jugosławii. Murphy chciał lecieć wraz z „Czerwonymi Diabłami”, ale na wyraźną prośbę bossa pojechał do Cardiff. Wieczorem, kiedy wrócił na Old Trafford sekretarka klubu oznajmiła mu, że samolot rozbił się w Monachium. Następnego dnia Jimmy był już na miejscu katastrofy, zastając w szpitalu Busby`ego, który walczył o życie umieszczony w namiocie tlenowym. Rozpoznał go także Edwards, z którym Murphy nawet rozmawiał. Sir Mattowi dawano 50 procent szans przeżycie, ale Szkot był twardy i wykaraskał się z obrażeń. Kiedy zobaczył w szpitalu swojego asystenta, powiedział jedynie: – „Keep the flag flying” („niech flaga nadal powiewa”), co jedynie uświadomiło Murphy`ego w przekonaniu, że Manchester United musi przetrwać. I to pomimo tego piorunującego dotyku bezlitosnej śmierci.
13 dni po katastrofie doszło do przełożonego meczu w ramach FA cup przeciwko Sheffield Wednesday. 60 tysięcy płaczących na Old Trafford ludzi było świadkami, jak zdziesiątkowana drużyna United ograła „The Owls” aż 3:0. Wynik nie miał jednak większego znaczenia. W tamtym meczu wystąpili ocalali z katastrofy Harry Gregg oraz Bill Foulkes, a resztę składu załatano juniorami i nowymi nabytkami. FA oraz inne kluby poszły Manchesterowi na rękę, pozwalając „Czerwonym Diabłom” na szybką odbudowę drużyny. Pierwszym nabytkiem okazał się Ernie Taylor z Blackpool, a Jimmy Murphy rozpoczął mozolną drogę zespołu prowadzącą z powrotem na szczyty. Wiktoria w FA Cup zaprowadziła United do ćwierćfinału tych rozgrywek, ale świętowania nie było. Uśmiechy nie mogły się przebić przez hektolitry wylanych łez. Dwa dni później smutek jeszcze bardziej eksplodował – ten najbardziej utalentowany, młodziutki Duncan Edwards zmarł w szpitalu.
„Dzieciaki Busby`ego” miały u stóp cały piłkarski świat, ale okrutny los pokrzyżował ich plany. Manchester United przetrwał jednak te ciężkie chwile, a losy odbudowania potęgi znów powierzono w ręce sir Matta Busby`ego, który po długotrwałej rehabilitacji powrócił do trenowania. „Czerwone Diabły” miały być wkrótce znów wielkie. Klub na przestrzeni kilku następnych lat pozyskał paru utalentowanych piłkarzy, w tym Szkota Dennisa Lawa i pewnego chuderlawego dzieciaka z Belfastu, który kiwał wszystkich na boisku z nigdzie wcześniej nie spotykaną gracją. Ten chłopak nazywał się George Best, ale to już zupełnie inna historia. Niestety – z równie smutnym finałem.