Od jakiegoś miesiąca chodzę po redakcji i powtarzam średnio pięć razy dziennie, że zdobędziemy na tych mistrzostwach brązowy medal. Nie dałbym sobie za to uciąć ręki ani palca, nie dałbym nawet wyciągnąć pięciu złotych z kieszeni. Ja wręcz wiem, że pieprzę jak potłuczony, że Kowal mówiąc mi wówczas „za trzecie miejsce w grupie nie rozdają medali”, ma rację. Tylko, cholera, co z tego? Kadra i jej występ na mundialu to jedna z ostatnich rzeczy, w którą chcę wierzyć, nie zważając na to, że być może w kwestii zdrowego rozsądku ustawiam się w jednym szeregu z płaskoziemcami, Krystyną Jandą i tym zdziwionym gościem, który jakoś się nazywa, ale nie wiem jak.
(W sumie to szanuję człowieka, bo chlapnąć taką bzdurę i zachować anonimowość, rzadka rzecz).
Dopada mnie sportowa obojętność, podobno normalna dla piłkarskiego pismaka. Kiedyś sprawdzałem liczbę bramek, jaka padała w ekstraklasie co kolejkę, bo wierzyłem, że im więcej goli tym lepsze rozgrywki. Gdy więc ligowcy zebrali ponad 20 trafień, chodziłem w niedzielę spać zadowolony. (Rzadko). Teraz gdy dowiedziałem się, że liga startuje w moje urodziny, poczułem się, jakby ktoś nasrał mi na wycieraczkę i wbił w tę kupę świeczkę. Kiedyś przeżywałem Wisłę odpadającą z Levadią, przez trzy dni chodziłem struty i zastanawiałem się, jak to możliwe, dlaczego, po co, czy to rzeczywiście prawda? Teraz występy polskich zespołów w pucharach rozpatruje głównie w kategoriach humorystycznych, im szybciej odpadną, tym wyższą notę za rolę komediową mogą ode mnie otrzymać.
Poza tym uważam, że jeśli chodzi o emocje w sporcie, to przez 25 lat życia nie przeżyłem ich zbyt wiele. Pochodzę z Trójmiasta, a obie tamtejsze drużyny mają tyle trofeów, że zmieściłyby je wszystkie do tego schowka na miotły, z którego nadaje Mariusz Max Kolonko. I jeszcze znalazłaby się przestrzeń dla samego Kolonki.
Kadra? Właściwie wszystko, co mi dała do ery Nawałki to spacer od kolegi we łzach, kiedy Mariusz Lewandowski oszalał w polu karnym i łapał Austriaka z intensywnością godną żywiołowego tańca na parkiecie w klubie nocnym. Pewnie, były pojedyncze sukcesy, jak triumf z Portugalią, ale gdy zaczynało się poważne granie, to przecież wszyscy pościliśmy. Wypraszano nas jak młodsze rodzeństwo z imprezy, mogliśmy posiedzieć do 19, ale potem do wyra, bo zaczyna się impreza.
I tak naprawdę zrozumiałem, co to znaczą prawdziwe emocje, w 2016 roku podczas Euro. Jasne, wcześniej ograliśmy Niemców i pod względem historycznym miało to ogromny wymiar, ale znów: ci wrócili dopiero z poważnej imprezy jako wielcy wygrani, my rozkręcaliśmy swoją zabawę w porze przed Teleexpressem. Karne ze Szwajcarią i Portugalią to było to, nie czułem się wykluczony, czułem, że gramy o coś wielkiego, o coś, co ma znaczenie. To już nie był jakiś mecz eliminacyjny, który można odrobić sto razy gdzie indziej, tylko starcie o być albo nie być.
I te emocje uzależniają, mam piekielną ochotę przeżyć coś takiego znowu. Dlatego tak bardzo – przepraszam za wyrażenie – wkurwia mnie ten polski pesymizm, to polskie narzekactwo, jęczenie i malkontenctwo. Nie rozumiem festyniarzy, tak nazywam ludzi, którzy potrafią obudzeni o czwartej w nocy powiedzieć „pompowanie balonika” i „jak to pieprznie…”. Nie wymyśliłem sobie tego:
Nie wiem, może to jakiś uraz do festynów, coś się kiedyś wydarzyło złego, w każdym razie współczuję. Mam wrażenie, że tych ludzi drażni każde miłe słowo w kierunku kadry, że cieszyłaby ich porażka, że gdyby Mane rzeczywiście przeszedł trzech naszych, zatańczył macarenę, klepnął Szczęsnego w główkę i trafił na pustaka, to oni byliby najszczęśliwsi na świecie. Bo przecież wieszczyli, że to pieprznie. Bo przecież dziennikarze pompowali balonik, pisząc – zgodnie z prawdą – o dobrze wyglądających przygotowaniach. Cóż, może jestem niesprawiedliwy, ale brak wiary w akurat tę reprezentację budzi we mnie niesmak.
Bartek Bereszyński powiedział mi w Genui: – Każdy z nas marzy o medalach, wyjście z grupy jest celem minimum i wszystko, co powyżej, będzie fajnym osiągnięciem. Jedziemy jednak, by zdobyć medal, musimy tak myśleć, mamy drużynę, która może wygrać z każdym. I to nie był urzędowy optymizm, widziałem w jego oku ten błysk, że on naprawdę w to wierzy.
Może dziś przegramy, może przegramy w niedzielę, a w czwartek ugramy remis. Nie wiem, wątpię, ale tak też ma prawo się stać. Najważniejsze jednak, że w tę kadrę chce się wierzyć i nie ma to nic wspólnego z jakimiś cholernymi balonami.
PAWEŁ PACZUL
Fot. FotoPyk