Koniec z Piotrówką, ale nie ze spadochroniarzami. Piłkarska prowincja czeka na reformę

redakcja

Autor:redakcja

04 lutego 2014, 20:52 • 5 min czytania

W meczu Gwardii Koszalin z Bałtykiem Gdynia trzech Japończyków, Brazylijczyk i Białorusin zastanawiali się, jak pokonać bramkarza z Egiptu. Gdy naprzeciw siebie stają drużyny Broni Radom i Startu Otwock na boisku zobaczyć możemy: Nigeryjczyków, Malijczyka, Amerykanina, Ukraińca i Argentyńczyka. Brzmi groteskowo? Obcokrajowcy, którzy dla polskich klubów byli jeszcze 15 lat temu jedynie uzupełnieniami kadr, a dla kibiców swoistą ciekawostką, dziś szeroką falą zalewają polskie ligi. I nieważne, czy drużyna gra na efektownej Pepsi Arenie, czy na kawałku pola wysypanym wapnem, mającym przypominać piłkarskie boisko. Każdy chce mieć swojego „Murzyna”.
W kadrach klubów Ekstraklasy w rundzie jesiennej znajdowało się aż 116 obcokrajowców, pochodzących łącznie z 44 krajów. Najbardziej licznie reprezentowani byli Słowacy, którzy wyjęci ze swoich drużyn mogliby stworzyć całkiem silną jedenastkę z 5 rezerwowymi. Innymi popularnymi na ekstraklasowym rynku „towarami” są Serbowie, Brazylijczycy i Czesi. Zdecydowanie bardziej polska jest pierwsza liga, choć i tu średnia ponad dwóch obcokrajowców na klubów jest zastanawiająca. O ile jednak na profesjonalnie zorganizowanym zapleczu elity taką liczbę przybyszów z obcych krain da się jeszcze wytłumaczyć, o tyle schodząc niżej – na poziom pół-profesjonalny czy wręcz amatorski, znajdowanie usprawiedliwienia przychodzi z większym trudem.

Koniec z Piotrówką, ale nie ze spadochroniarzami. Piłkarska prowincja czeka na reformę
Reklama

Zjawisko urosło do rangi problemu, z którym walkę podjął PZPN. Uchwała wprowadzająca limity obcokrajowców ma ukrócić proceder terminowania zawodników spoza Unii Europejskiej w niższych ligach. Od sezonu 2015/16 na boiskach Ekstraklasy grać będzie mogło w każdej drużynie jedynie trzech takich zawodników (po roku limit zjedzie do dwóch), a w niższych ligach – jeden. „Stranieri” nie znikną tym samym z prowincjonalnych zespołów raz na zawsze, ale niektóre z klubów będą musiały zmienić politykę kadrową.

Koniec klubów-inkubatorów

Reklama

Pewnego dnia na kameralnym stadionie w pomorskim Trzebielinie zebrało się więcej ludzi niż zazwyczaj. Miejscowy Diament podejmował rezerwy drugoligowej Bytovii, w której barwach występował pewien Murzyn. Dla większości z przybyłych to pierwszy nie-biały człowiek, jakiego widzieli na własne oczy. Kulturowemu szokowi dawali upust w różny, często nie mający niż wspólnego z tolerancją sposób. Michael Sanni, bo o nim mowa, pozostawał jednak niewzruszony. Zdążył przywyknąć do bycia ciekawostką – Bytovia była dla niego już siódmym polskim klubem. Do kraju trafił przez zdolnego menadżera, który wcześniej załatwiał mu angaże w Nepalu czy Kosowie. Rezerwy Stali Rzeszów miały być dla 20-letniego (oficjalnie) zawodnika jedynie trampoliną do skoku na poważną piłkę. Skoku, który nigdy nie miał jednak miejsca. Przygodę z polską piłką zakończył w czwartoligowym Orle Kolno, w którym spotkał Mamadou Bandaogu, Burkińczyka po testach w Górniku Zabrze i Miedzi Legnica, ale podobnie jak Sanni – bez zawodowego kontraktu. Obaj czekali na swoje pięć minut. Nie doczekał się żaden. Przyjęli więc – tak jak dziesiątki ich rodaków – rolę spadochroniarzy, który lądują w różnych – czasami niedorzecznych – miejscach na mniej lub bardziej dalekiej prowincji.

Motyw afrykańskiego piłkarza, który trafia do Polski i albo zostaje oszukany przez menedżera i nie ma pieniędzy na powrót, albo po prostu nie przebija się do wyższych lig i rozpoczyna życie tułacza, jest tak oklepany, że swego czasu pojawił się nawet jako wątek w serialu… „Plebania”. Mimo to lista kandydatów na piłkarzy, którzy chętnie zamienią Czarny Ląd na marzenia o zostaniu zawodowcem w Polsce dalej pozostaje bardzo długa. Według danych portalu afrykagola.pl w 2013 roku w Polsce występowało 129 piłkarzy pochodzących z Afryki. Większości z nich nigdy nie zobaczymy na antenach NC+ czy Orange Sport. Pokazać się mogą raczej na kanale KartofliskaTV, na którym oglądamy boje rodem z niższych lig.

Zamysł jest prosty – przywieziony do Polski piłkarz, wypatrzony gdzieś na afrykańskiej prowincji, najpierw ma się zaaklimatyzować w naszej rzeczywistości. Trafia do inkubatora. Albo się przyjmie i zaatakuje wyższe ligi, albo będzie wegetował na amatorskich. Zdecydowanie częściej jest zmuszany wybrać bramkę numer dwa. Sztandarowym przykładem takiego inkubatora jest Piotrówka, której polski trener narzekał na zbyt dużą liczbę…Afrykańczyków w składzie. Skoro polscy trenerzy narzekali, to władze LZS kierowanie międzynarodowym towarzystwem powierzyli… Brazylijczykowi. Rodrigo nie ma pewnie problemów, by odnaleźć się w egzotycznej szatni, pełnej przybyszów z dalekich krain – sam trafił do Polski na podobnej zasadzie – 17 lat temu w ramach szalonych eksperymentów Antoniego Ptaka.

Piotrówka furory w trzeciej lidze nie robi. Po prostu klub funkcjonuje na swoich, lekko popieprzonych zasadach. Czy przygotowuje piłkarzy do gry w wyższych ligach? Ze średnim skutkiem – Idrissa Cisse gra dziś na zapleczu Ekstraklasy, podobnie jak Sani Abubakar. Frank Adu Kwame nie okazał się zbawieniem Podbeskidzia, a jedynie uzupełnieniem jego kadry. Jest jeszcze Dzikami Gwaze, który ma szansę na angaż w Górniku Zabrze. A reszta? Reszta pozostaje milczeniem. Z taką – mówiąc ostro – patologią walczyć chciał prezes Boniek. Kluby-inkubatory w tej formule znikną na szczęście z piłkarskiej mapy Polski. Nie oznacza to jednak, że zniknie samo zjawisko – ulegnie raczej rozproszeniu.

Czterech do odstrzału

Przed modą na piłkarzy z Czarnego Lądu, Polska przeżyła oczywiście najazd Brazylijczyków. Średniacy z Copacabany byli fanaberią wspomnianego już Antoniego Ptaka i jemu podobnych. Do dziś groundhooperzy mogą natrafić w niższych ligach na piłkarzy z tychże naborów. Swój rozdział w historii zagranicznych romansów klubów niższych lig napisali też Ukraińcy, głównie ci ze Spartakusa Szarowola. Wszystkich łączyło to, że byli tani w utrzymaniu, a Polska była dla nich rodzajem ziemi obiecanej. Oknem wystawowym, w którym można się pokazać i ruszyć dalej. Ich cechą wspólną było również to, że niespecjalnie wystawali ponad poziom grających w tych samych miejscach Polaków. Dziś coraz odważniej na rynek niższych lig wprowadzani są Japończycy. Mają dobrą prasę i dużo chęci do robienia kariery w Polsce. Zanim jednak nastąpi ich masowe przybycie nad Wisłę, ograniczy je reforma. Problem będą mieć chociażby w trzecioligowej Gwardii Koszalin. W rundzie jesiennej grało tam trzech przedstawicieli Kraju Kwitnącej Wiśni, do tego Brazylijczyk i Białorusin. W obliczu zmian, czterech jest do odstrzału.

W myśl zasady „najsłabsi muszą odpaść”, z dużym prawdopodobieństwem można stwierdzić, że nadwyżka piłkarzy spoza UE opuści swe dotychczasowe drużyny i zostanie rozlokowana po klubach z jeszcze niższych klas. Przeglądając kadry zespołów z prowincji, lista tych znajdujących się na cenzurowanym jest całkiem długa. Problem bogactwa będą mieli chociażby w trzecioligowych Mostkach. Klub z wioski, liczącej sobie nieco ponad 500 mieszkańców, będzie musiał się pozbyć się trzech z czterech kluczowych zawodników. Co zrobią? Wrócą do swoich krajów? Raczej nie. Tym bardziej, że pewnie znajdą się kolejni chętni, by ich zatrudnić. Choćby na zasadzie ciekawostki. Takiej samej jaką był Michael Sanni.

Fot.Kartofliska

Najnowsze

Ekstraklasa

Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą

Jakub Białek
2
Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama