Tylko cienka linia oddziela geniusz od szaleństwa. Futbol kocha odmieńców

redakcja

Autor:redakcja

04 lutego 2014, 18:49 • 7 min czytania

Bez nich nie byłoby o czym pisać, rozmawiać, wspominać po latach z kumplami przy piwie. Futbol, ale i ogólnie sport kocha postacie nieszablonowe, wybijające się ponad resztę. Uwielbiamy gwiazdy zachwycające zarówno umiejętnościami czysto piłkarskimi, jak i zaskakujące nas swoją ekscentrycznością i zwariowanymi pomysłami. Arystoteles mawiał: – Nie ma geniuszu bez ziarna szaleństwa. Trudno z nim się nie zgodzić, uwielbiamy przecież tych popaprańców. Oto pięciu szaleńców, z którymi nawet wypad do Tesco byłby pewnie niezapomnianym rollercoasterem. Uwaga: nie radzimy naśladować ich w domu.
Freak totalny – „Gazza”

Tylko cienka linia oddziela geniusz od szaleństwa. Futbol kocha odmieńców
Reklama

Archetyp wszystkich wariatów piłkarskich. Gość, który niedzielny wypad z rodziną na lody zamieniłby w rozróbę na dwie dzielnice. Ulubieniec mediów, król kawałów oraz specjalista od prawdziwie idiotycznych pomysłów. Swego czasu Paul był najlepszym kompanem niejakiego Paula Mersona, co już wiele tłumaczy samo w sobie. Obaj panowie lubili pewną grę. Każdy z nich brał jedną tabletkę nasenną, po czym wypijał piwo. I tak w kółko. Przegrywał ten, który usnął. To cud, że obaj byli piłkarze jeszcze żyją. Gdy „Gazza” mieszkał z Mersonem, temu drugiemu ciężko było zapraszać znajomych, gdyż Paul wiecznie chodził po domu… nago.

To, że Gascoigne był świetnym piłkarzem,jest oczywiste, ale skala jego szaleństwa była wprost proporcjonalna do drzemiącego w nim talentu. Inny futbolowy utracjusz, nieżyjący już niestety George Best, w taki oto sposób skwitował kiedyś „Gazzę”: – „Nosi koszulkę z numerem 10. Myślałem, że to jego pozycja, ale okazało się, że to jego IQ”. Paul znany jest ze swoich alkoholowych ekscesów, a do klasyki gatunku przeszły jego „wystąpienia”, kiedy m. in. opowiadał o tym, jak to papież dzwonił do niego z propozycją spotkania. Inna tego typu opowieść dotyczyła George`a Busha, który miał namawiać go na ożenek z własną córką. Oczywiście Paul nie byłby sobą, gdyby nie odpowiedział mu w mało parlamentarnych, typowych dla siebie słowach: „fuck off”.

Reklama

Jego odjazd był zawsze atrakcyjny dla mediów, ale w pewnym momencie miarka się przebrała i z serialu pod tytułem „Co dziś wymyślił Gazza?” zrobił się egzystencjalny dramat, reality show o umieraniu na wizji. Były wirtuoz futbolu staczał się coraz bardziej, uzależniał od wszystkiego, a media w Anglii z niepokojem donosiły o jego kolejnych odwykach i szaleństwach. Miejmy nadzieję, że „Gazza” jednak nie skończy jak wspomniany wyżej George Best i ustatkuje swoje życie choć trochę. Wolimy zapamiętać go nie jako gościa, który stoczył się na samo dno, a jako wesołka, który podarował kiedyś swojemu przyjacielowi karnet do solarium. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż jego kumpel… już był czarny.

Król Skorpion

Rene Higuita. To mówi już wszystko i na tym powinniśmy zakończyć część o kolumbijskim herosie. 176 centymetrów wariactwa, no ale nie może być inaczej, skoro pseudonim Rene brzmiał „El Loco” („Wariat”). Wśród piłkarzy jego najlepszym przyjacielem był sam Diego Maradona, co patrząc na kazus Mersona i „Gazzy”, tłumaczy pewne popularne stwierdzenie, iż „swój ciągnie do swego”. Zacznijmy jednak od tego, co albo się ma, albo nie, czyli stylu. Higuita był jedyny w swoim rodzaju – uczesanie na wczesnego Prince`a, jaskrawe bluzy bramkarskie i najsławniejsza obrona w dziejach, czyli zabójczy „scorpion kick”.

Trzeba mieć jaja do ziemi, żeby w meczu przeciwko Anglii na Wembley bronić strzały w taki sposób. Opisywanie tego ekwilibrystycznego mistrzostwa nie ma najmniejszego sensu, dlatego kto nie widział, niech po prostu zobaczy. Z Higuitą wiąże się multum ciekawych anegdotek, ale niektóre z nich to po prostu kryminalna historia Kolumbii. „El Loco” spędził siedem miesięcy w więzieniu po tym, jak oskarżono go o udział w porwaniu córki jednego z kolumbijskich narkotykowych baronów. Higuita miał rzekomo być jednym z pośredników, za co otrzymał ponad 60 tysięcy dolarów. Nierzadkie były dla niego także problemy z narkotykami. My pamiętamy go jednak przede wszystkim jako stukniętego bramkarza, który uwielbiał wychodzić z piłką z bramki i kiwać swoich oponentów.

Poeta, piłkarz, myśliciel

Eric Cantona łączył dwie bardzo rzadkie cechy – był wybitnym graczem, ale przy tym personą tak skomplikowaną, że ulgowo traktował go nawet ten, który nikogo ulgowo nie traktuje, czyli sam sir Alex Ferguson. Szkot w mig załapał, że Francuz to diament na murawie, ale ma swoje dziwactwa i trzeba obchodzić się z nim jak z jajkiem. Kiedy wszyscy przychodzili w garniturach, Cantona przychodził w dresie. Na każdy temat miał swoje własne zdanie, był wyrazisty. Eric jest autorem najsłynniejszego ciosu kung-fu w historii ligi, wymierzonego w tors pewnego kibica Crystal Palace. Nawet sam sir Alex zaniemówił. Efekty? Dziewięć miesięcy zawieszenia we wszystkich rozgrywkach, ale kiedy „Król” wrócił, został najlepszym graczem sezonu. Do dziś wielu uważa go za najwybitniejszego piłkarza w historii Premier League.

Nieokrzesany na murawie, łączący chwile prawdziwego geniuszu z momentami totalnego zaćmienia prowadzącego zazwyczaj do katastrofy. Poza murawą refleksyjny, wręcz melancholijny, piszący wiersze, malujący obrazy. Po wejściu na plac gry wychodził z niego diabeł. “Czerwony Diabeł”. Był oryginalnym myślicielem i poetą murawy, a także piewcą lewicowych ideologii . Zdarzało mu się nawoływać do wycofywania pieniędzy z francuskich banków, aby doprowadzić do ruiny establishment oraz środowisko finansjery znad Sekwany. „Król Eric” – geniusz i wariat, prawdziwe uosobienie “wolności wiodącej lud na barykady”.

Pilnuj klejnotów, Paul

Było piękne styczniowe popołudnie 1991 roku. Sędzia David Ellery leniwym gwizdkiem rozpoczął spotkanie pomiędzy Sheffield United i Manchesterem City, a pomocnik drużyny z Maine Road – dzisiaj grającej na Etihad Stadium – Peter Reid myślami był jeszcze przy porannym śniadaniu. Nie minęły trzy sekundy od rozpoczęcia spotkania, gdy grający menedżer “The Citizens” zwijał się już w konwulsjach, ponieważ coś wjechało gwałtownie w jego nogi z siłą buldożera. Reid podniósł głowę i zobaczył doskonale znany wszystkim obrazek – szaleńczy wyraz twarzy, zaciśnięte zęby, krótko ostrzyżone włosy, no i ta potężna sylwetka godna rzymskiego legionisty. Twarz oprawcy mówiła wszystko – gratulacje, właśnie spotkałeś nogi Vinniego Jonesa.

Vinnie stał się niejako ofiarą pieczołowicie pielęgnowanego – zresztą przez samego siebie – wizerunku boiskowego oprycha, którym oczywiście był, nie można mu tego odmówić. Pamięta się go jednak wyłącznie przez pryzmat brutalności oraz czerwonych kartek, ale prawda leży pośrodku. Myśląc o Vinniem Jonesie, wszyscy mamy w głowach obraz drwala, ale zapominamy o najważniejszym – Jones był całkiem dobrym piłkarzem. W całej karierze strzelił aż 33 gole. Mało? Nie zapominajmy, że Vinnie grał jako stoper lub defensywny pomocnik. Był kwintesencją angielskiego piłkarza przełomu lat 80. oraz 90. Twardy, atletyczny, agresywny, bezkompromisowy. Najpierw robił wślizg, później pytał, czy może. Do dziś śni się pewnie po nocach wielu swoim byłym rywalom.

Niesławny jest film instruktażowy, który Jones wydał na kasetach wideo, pokazując, jak umiejętnie faulować rywali. Oczywiście z dala od wzroku sędziego. Klasyką gatunku jest zdjęcie, na którym fotoreporter uwiecznił Jonesa ściskającego mocno genitalia wspomnianego już dzisiaj “Gazzy”. Mina samego Paula? Bezcenna. To, na czym nasz bohater zbudował swoją kontrowersyjną legendę, stało się przepustką do świata filmu i show-biznesu. Inteligentny Vinnie z urokiem oraz urodą angielskiego gangstera doskonale odnalazł się w świecie filmu. Jones doskonale trafił w â€œswoją” niszę w angielskiej kinematografii, z miejsca stając się sensacją. Trudno powiedzieć, czy jest na tyle dobrym aktorem, czy po prostu gra siebie, niemniej jednak nie można mu odmówić jednego – przed kamerą jest szalenie naturalny, a role bandziorów i różnego rodzaju oprychów wydają się wręcz stworzone dla niego. W końcu był członkiem Wimbledonu, zwanego „Szalonym gangiem”.

Why always me?

Nie mogło w tym zestawieniu zabraknąć i jego – króla skrajnej nieodpowiedzialności oraz mistrza komplikowania sobie życia. Balotelli jest jak jednoosobowa orkiestra, zabawiająca widza w każdy możliwy sposób. Jeśli nie wychodzi mu jakiś numer czysto piłkarski, postara się to wynagrodzić czymś innym. „Balo” jest jeden na stu. Kłopoty ciągną się za nim jak smród po wiadomo czym, a sam piłkarz zdaje się być z tego zadowolony.

Lista „osiągnięć” Mario jest długa jak kolejka po mięso w czasach PRL-u, można by tym obdzielić pół ligi. Balotelli był znudzony? Proszę bardzo – postanowił porzucać ostrymi rzutkami z okna klubowego budynku prostu w juniorów Manchesteru City. Miał zbyt ładny dom? Odpalił fajerwerki w łazience, zapalił się ręcznik i trzeba było wezwać straż pożarną. Wygrał 25 tysięcy funtów w kasynie? Podzielił się z bezdomnym. Ciekawiło go jak jest w kobiecym więzieniu? Wykorzystał moment, kiedy brama była otwarta i wparował tam wraz ze swoim bratem. Dla Mario nie ma żadnych limitów.

Świetny piłkarz, ale o mentalności małego chłopca. Podczas przygody w Anglii jego auta odholowano blisko 30 razy. Randkował z gwiazdą porno, zdarzało mu się uderzyć striptizerkę. Respekt dla trenera? Proszę bardzo. Zdarzało mu się nawet słuchać muzyki na ławce rezerwowych. Innym razem, będąc jeszcze graczem Interu, wystąpił w telewizji ubrany w… trykot Milanu. Samobójca? Nie, po prostu „Super Mario”. Trudne dzieciństwo nie tłumaczy wszystkiego. ale mamy przeczucie, że jeszcze nie raz o nim usłyszymy. W nie zawsze pozytywnym kontekście.

KUBA MACHOWINA

Najnowsze

Ekstraklasa

Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą

Jakub Białek
2
Zieliński studzi głowy. W Kielcach nie jest ani tak źle, ani tak dobrze, jak myślą
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama