Ucieszyła nas informacja, że – jeśli wierzyć Interii – znów będziemy mogli oglądać na polskich boiskach Semira Stilicia. Gość miał słabą końcówkę, ale i tak zjadał nosem pół ligi, a kreatywnością i lekkością zapewnił sobie stałe miejsce w ekstraklasowych highlights, właściwie aż po dziś dzień. Zaczęliśmy zastanawiać się – za kim jeszcze tęsknimy? Kogo jeszcze – gdybyśmy tylko mogli – zapakowalibyśmy w najbliższy samolot i oddelegowali do walki na froncie najwyższej polskiej klasy rozgrywkowej? Wynotowaliśmy na szybko kilka nazwisk, które z pewnością dodałyby trochę kolorytu tej smutnej jak Łeba zimą lidze.
MAOR MELIKSON
Co tu dużo pisać, klasa. Abstrahując od ostatniego, kiepskiego sezonu – Maor to facet, nad którym zachwycali się wszyscy napastnicy – od jego boiskowych kolegów, przez trenerów-byłych zawodników, aż po ekspertów, takich jak choćby Wojtek Kowalczyk, który chwalił Maora przy każdej okazji. Dysponował magiczną umiejętnością, która w polskiej lidze oznacza 75% sukcesu drużyny: miał dokładne podanie w tempo. Teoretycznie prosta sprawa, w praktyce – element przesądzający, czy mamy do czynienia z plejmejkerem, czy hochsztaplerem. Maor opanował to do perfekcji. Napastnik dopiero się rozpędza? Nie ma problemu, przewinę obrońcę na drugą nogę. Napastnik jest już na równi z obrońcami? Podcineczka, na dobieg, idealnie w tempo. Zawsze potrafił odnaleźć lukę, zawsze potrafił przecisnąć piłkę gdzieś między nogami kolejnych defensorów. A i z wolnego był w stanie konkretnie przysmażyć. Wspomniany „Kowal” twierdził, że to wymarzony kolega dla napastników – zdolny do wykreowania króla strzelców nawet z mizernego zawodnika. Ciekawe jak współpracowałby z odrodzonym, reaktywowanym Brożkiem.
ARTJOMS RUDNEVS
Jeden z ostatnich napastników tej ligi, który potrafił strzelać gole, niezależnie od stawki spotkania, postawy jego drużyny i aktualnej formy. Nawet gdy nie szło jemu, nawet gdy nie szło całemu Lechowi – coś tam zawsze wcisnął. Naturalnie jego powrót to aktualnie strefa nierealnych marzeń, ale bylibyśmy wniebowzięci mogąc znów oglądać jakiegoś klasowego napastnika, zamiast wiecznie przekonywać się, że Paixao faktycznie ma szansę na reprezentację Portugalii. Według wielu nie ma dobrej drużyny, bez typka, który ustrzeli te 15-20 bramek w sezonie. Biorąc pod uwagę aktualną klasyfikację króla strzelców – logicznym wnioskiem jest twierdzenie, że aktualnie nie mamy dobrych drużyn. Rudnevs mógłby to zmienić.
ABDOU RAZACK TRAORE
Facet, który robił grę Lechii, błyszczał umiejętnościami technicznymi, finezją oraz potężnym wygimnastykowaniem. Poza tym jeden z nielicznych, który był w stanie dosłownie stanąć na głowie, byle zapewnić zwycięstwo swojemu zespołowi. Pamiętacie ten rzut wolny? To był typ, który dodawał nie tylko świeżości, nie tylko atrakcyjności z uwagi na piłkarskie umiejętności, ale również kolorytu, charakterystycznego afrykańskiego luzu. No i samo imię: „Razack”. Brzmiało jak jakaś jednostka szturmowa z „Gwiezdnych Wojen” i – patrząc na ówczesnych rywali Lechii – całkiem dobrze oddawało styl gry i skuteczność tego sympatycznego snajpera. Fajnie byłoby go zobaczyć w jakimś kozackim zespole z topu, najlepiej z niezłymi skrzydłami. Przeczuwamy, że przewrotki (i duchu Marcina Mięciela) ścieliłyby się gęsto…
MARCELO
Santos, PSV, Hannover, Wisła Kraków. Wskaż niepasujące ogniwo? A jednak, Marcelo przez jakiś czas był częścią naszej ligi, jako jeden z nielicznych brazylijskich obrońców, którzy zapędzili się tak daleko na wschód bez drogowskazu w postaci petrodolarów. Nie był to może człowiek pokroju Traore, czy Rudnevsa, który był w stanie pojedynkę wygrać mecz, ale dawał sporo radości wiślakom i całkiem porządne dawki gotowców dla telewizyjnych mistrzów składających kolejne kompilacje. Mimo wrzucenia w dość nieprzychylny klimat, wciąż grał jak przystało na Brazylijczyka, czym zresztą ugrał sobie świetny transfer do wciąż cenionego holenderskiego potentata z Eindhoven. Zresztą – sądzimy, że chcielibyśmy w lidze każdego Brazylijczyka, który zaliczył więcej niż jeden występ w reprezentacji U-20. Marcelo miał ich cztery, co w takich ligach jak nasza (i tylko w takich ligach) robi spore wrażenie.
VUK SOTIROVIĆ
Piłkarsko nie był to może as pokroju Rudnevsa czy Lewandowskiego, którzy opuszczając ligę zdegradowali o poziom jej ogólny potencjał ofensywny. Za Vukiem tęsknimy jednak z uwagi na całokształt jego pobytu w Polsce. A to jakieś aferki, a to huczne zabawy, kontrowersyjne wypowiedzi w wywiadach i typowo bałkański charakter. No i ta stadionowa przyśpiewka: Vuk, Vuk, Vuk – gol, gol, gol. Chcielibyśmy go zobaczyć w Lubinie, jak z jednej strony ustawia tamtejszych opierdalatorów, z drugiej – fika do samego Trenera Oresta Lenczyka. Zapalnik. Bomba z opóźnionym zapłonem. Vuk, wróć!
DARVYDAS SERNAS
Albo może być sama małżonka.
EDI ANDRADINA
Chcielibyśmy, by – wzorem Michaela Jordana – Edi wrócił na boiska. Naprawdę, ten sympatyczny, okrąglutki zawodnik wyglądał na tyle pociesznie, że nawet jego słabsze mecze oglądało się z przyjemnością. Poza frajdą płynącą z obserwowania gry samego Ediego, który nawet jako pięćdziesięciolatek nie straci szybkiej nóżki i niesamowitej techniki użytkowej, lubiliśmy tę frustrację młodziaków, których objeżdżał „dziadunio” z brzuszkiem. Działał motywująco na pół ligi, na obrońców, którzy nie chcieli dać się ograć brazylijskiemu weteranowi, ale i na zawodników ofensywnych, których również potrafił zawstydzić. No i to jego emocjonalne pożegnanie… Nawet jeśli grał coraz częściej wyjątkową kupę – miło byłoby to jeszcze chwilę pooglądać.
BRUNO COUTINHO
Z jednej strony typowo piłkarska sprawa – facet znał się na rzeczy, potrafił obsługiwać ten okrągły gadżet z gracją godną miejsca pochodzenia – brazylijskiego Porto Alegre, a przy tym wprowadzał do konstruowania akcji ofensywnych sporo brazylijskiego luzu. Z drugiej – poza boiskiem też potrafił błysnąć, wypowiadał się dość ciekawie, a nawet kiedy pieprzył od rzeczy o krwiożerczych dziennikarzach i przeróżnych spiskach mających na celu ośmieszenie jego piłkarskich umiejętności – robił to zręcznie i z pomysłem. Ł»yczylibyśmy mu wjazdu na białym koniu do Widzewa, czujemy, że zarówno na boisku, jak i (może nawet przede wszystkim) poza nim, Bruno zapewniłby widzom Ekstraklasy całe tony fenomenalnej rozrywki. Dziś gra w jakimś Veranopolis, czyli na testy w Łodzi/Krakowie jak znalazł.
CARLO COSTLY
Za fryzurę. Za wygibasy z Bełchatowa. Za styl, za luz, za fantazję. Carlo kojarzy nam się z bełchatowskim eldorado, które wywindowało ten niewielki klub niemal na szczyt, a to były naprawdę przyjemne czasy. Poza tym cieszynki, całe tuziny oryginalnych cieszynek – coś czego brakuje nam w dzisiejszym smutnym, drużynowym przytulaniu po każdej bramce.
KALU UCHE
Kto wie, może jeden z największych piłkarzy, którzy przewinęli się przez naszą ligę w ostatnich kilkunastu sezonach. Nie na miarę Lewandowskiego, Błaszczykowskiego, czy Piszczka, ale jak na obcokrajowca – naprawdę przyzwoita kariera przed, w trakcie i po opuszczeniu Ekstraklasy. Gość, którego oglądałoby się z przyjemnością nawet w barwach jakichś parodystów w towarzystwie zaprzeczeń definicji piłkarza (czyli w Widzewie, Podbeskidziu, Zagłębiu Lubin). Średnia dryblingów na mecz wyższa, niż u pozostałych 21 zawodników na murawie. Liczba asyst, owacji na trybunach i rozentuzjazmowanych fanek – ciężka do ogarnięcia. Tak widzielibyśmy powrót Uche na polskie murawy. On jednak – zupełnie nie wiemy czemu – woli się snuć po jakichś Turcjach i Hiszpaniach. Nas zostawiając sam na sam z Patrykiem Małeckim…
Fot. FotoPyK