Olkiewicz sentymentalnie: Pożegnanie z al. Unii 2

redakcja

Autor:redakcja

07 stycznia 2014, 21:14 • 3 min czytania

Tam po raz pierwszy widziałem na żywo futbol, w dodatku od razu ten grubego kalibru, FC Porto z Jorge Costą w składzie. W tym właśnie okresie powstał napis, który przetrwał tam do dziś: „FC PORTO IS DEAH”. Wpieprzałem kiełbasy, pytałem ojca, którzy to nasi, patrzyłem z rozdziawioną szczęką na ten oszałamiający zgiełk na przeciwległej trybunie.
Potem zaczytywałem się w programie meczowym, w którym po raz pierwszy w rubryce „rywale” wystąpili tacy goście jak Giggs, Beckham czy Sir Alex Ferguson. Rozmiar trybuny nadal przytłaczał. Hałas na tej kilkadziesiąt metrów dalej również. Głośniej było chyba tylko parę miesięcy wcześniej, gdy Tomasz Lenart wybiegał z boiska niosąc na plecach Rafała Niżnika trzymającego złoty puchar za wygranie całej tej śmiesznej ligi. Chyba zapytałem wtedy ojca, czy bardzo bym się potłukł jakbym skoczył tam do nich na dół.

Reklama

Tam oglądałem walkę o utrzymanie w II lidze, tam widziałem Brożka i Matusiaka, którzy byli wówczas dopiero kandydatami na piłkarzy. Nie dorastali do pięt temu pierwszemu (jedynemu?) ze wszystkich idoli – chłopakowi z Łodzi, którego uczyła w liceum moja mama. „Sagana” zresztą spotkaliśmy w tym miejscu dekadę później, od razu nas poznał, wyściskał. W życiu bym nie przypuszczał, że zanim nacieszę się znów oglądaniem koszulki z dziesiątką, będzie wychodził z szatni jako jeden z tych nielicznych, którzy byli w stanie spojrzeć w oczy kibicom po serii kompromitujących porażek.

Porażki… Zawsze było ich więcej, ale kto o tym pamięta? To tam oglądaliśmy na telebimie jak Marcin Mięciel wygrywa dla nas pierwsze od lat derby przy Piłsudskiego. To tam strzeliły szampany, to tam śpiewaliśmy z piłkarzami, gdy już przejechali z powrotem pod nasz drugi dom. To tam przeżyłem jeden z największych wybuchów radości w życiu, ba, mam z tego filmik:

Reklama

Tam فKS zagrał derby wygrane 2:0, choć też najgorszy mecz w moim krótkim życiu, przegrany 1:3 z Widzewem, gdy bardziej, niż gole rywali, bolały wydarzenia z trybun. Zresztą, przez większą część przygody z tym miejscem trybuny obchodziły mnie bardziej od boiskowej sieczki. Tak jak wtedy, gdy bezbramkowe 0:0 z Cracovią zamieniło się w jeden z najlepszych spektakli, jakie było mi dane oglądać. Odpalono z tysiąc (tak myślałem) rac, fajerwerków i stroboskopów. Gazeta Krakowska pisała tak:

„Na trybunach trwało zaś święto, palono kolorowe race, wystrzeliwały w niebo sztuczne ognie. Piłkarzom chciało się grać w takim otoczeniu”.

Dziś byłaby pewnie mniej liberalna.

Ja z kolei popełniłem na tym stadionie pierwszą relację z meczu, tam też dostałem pierwszą akredytację, identyfikator i pierwsze obowiązki związane z pracą w klubie. Tam stanąłem pierwszy raz przed kamerą, tam pierwszy raz oberwałem gazem, tam poznałem kawał historii – klubu, miasta i państwa.

Trenowałem pod i na trybunach, śpiewałem, skakałem, klaskałem, biegałem po murawie z mikrofonem i za piłką, chociaż wtedy zawsze dostawaliśmy solidny ochrzan od pracowników klubu. Mijając te jupitery zawsze czułem ciarki na plecach.

*

Jupiterów już nie ma. Trybunę też kasują, Galera w rozbiórce. Ma powstać coś nowego, nie wiadomo jeszcze co, nie wiadomo jak i kiedy. Pewnie kiedyś docenię, gdy dzieciak usiądzie na wygodnym krzesełku i nie wejdzie mu w tyłek kilo mchu spod utytłanej ławki. Teraz jednak czuję tylko smutek i z tradycyjnym łódzkim pesymizmem twierdzę, że prędzej, niż nowe jupitery obejrzę kolejne protesty pod Urzędem Miasta w sprawie przeciągającej się budowy stadionu.

Przez tyle lat walczyliśmy o nowy obiekt przy al. Unii 2, ale teraz, gdy zaczynają go budować, nie potrafię się cieszyć… Oby minęło. Pewnie nie prędzej, niż razem z odpaleniem nowego oświetlenia.

JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama