Tańce, hulanki, swawole. Jak Artjom Milewski przestał być piłkarzem

redakcja

Autor:redakcja

07 stycznia 2014, 13:25 • 11 min czytania

Mówili o nim, że będzie nowym Szewczenką. Ł»e z łatwością skasuje całą ligę ukraińską, a Dynamo Kijów zarobi na nim miliony. Ale nikt nie przypuszczał, że kolejnych przeciwników będzie wciągał tylko do pewnego momentu. I że z czasem przerzuci się na specyfiki w kolorze śniegu. Ukraińcy widzieli w nim nowego lidera kadry, będącego zarazem głównym towarem eksportowym na zachód. Napastnika, o którego wszyscy będą zazdrośni. Jednak Artjom Milewski wyrósł na kogoś zupełnie innego. Na człowieka demolkę, obracającego w perzynę każde źdźbło drzemiącego w nim talentu. Zamiast zostać uwielbianym przez setki kibiców idolem, stał się powodem do wstydu. Inspiracją dla ukraińskich komików, którzy co rusz zaczepiają go w swoich skeczach. I żywym przykładem na to, że pieniądze ewidentnie nie służą tym, którym w głowie hula wiatr.
Pierwszą bramkę dla Dynama strzelił mając nieco ponad 18 lat. Fani zespołu cieszyli się, że młokos, choć występuje tylko od czasu do czasu, za każdym razem spisuje się przyzwoicie. W ich mniemaniu po prostu zasłużył na nagrodę w takiej postaci. Poza tym lubili go za bezkompromisowość w grze i skromność. Kibicowali mu, bo znali jego życiorys i wiedzieli, że w życiu nigdy nie miał lekko. Głęboko wierzyli, że kiedyś będzie chlubą klubu.

Tańce, hulanki, swawole. Jak Artjom Milewski przestał być piłkarzem
Reklama

Ciekawe, co myśleli sobie 10 lat później, kiedy władze Dynama z ulgą pożegnały Milewskiego. Wygasający kontrakt zawodnika nie został przedłużony i bardzo wątpliwe, że ktokolwiek przynajmniej pomachał mu na do widzenia. Ciężko się dziwić, bo im dłużej „Tema” był w Kijowie, tym mniej miał wspólnego z profesjonalnym piłkarstwem. Od zielonych muraw wolał dyskotekowe parkiety. Od odżywek i izotoników – wódkę Red Bullem. Nie bardzo chciało mu się też ścigać z przeciwnikami, ale szybkością i tak imponował. W końcu od dawna kochał się w sportowych samochodach.

Ta miłość kilkukrotnie okazywała się dla niego opłakana w skutkach. Zaliczył trochę większych lub mniejszych stłuczek, rozbił kilka samochodów i aż dziw bierze, że za każdym razem wychodził z tego bez poważniejszych obrażeń. W 2010 roku w centrum Kijowa rozwalił swoje Maserati, które jakiś czas później z nieznanych przyczyn spłonęło. Oficjalnie nie wytrzymała elektronika, nieoficjalnie – auto ktoś po prostu podpalił.

Reklama

Wszystkie wcześniejsze samochodowe kraksy Milewskiego przebiła jednak ta z listopada zeszłego roku. Ukraiński napastnik Gaziantepsporu tak kierował czerwonym Ferrari wartym jakieś 200 tys. euro, że wpadł na barierę ustawioną wzdłuż autostrady. Na miejscu, rzecz jasna, zjawiła się policja, która szybko wzięła Milewskiego w obroty. Gdy okazało się, że we krwi ma 1,3 promila alkoholu, a w dodatku w czasie jazdy wstawiał zdjęcie na Instagrama, przyczyny wypadku stały się jasne. W obronie piłkarza stanęła tylko jego dziewczyna, wspaniałomyślnie stwierdzając, że Artjom na pewno nie był pijany, bo odkąd przyjechał do Turcji, w ogóle nie sięga po alkohol.

Ł»e nie uwierzył jej nikt, nie trzeba nawet specjalnie przekonywać. Alkohol to bowiem najbliższy przyjaciel Milewskiego. Pewnie nawet najlepszy zaraz po Aleksandarze Alijewie. We dwójkę od zawsze stanowili iście wybuchową mieszankę. Zdobycie Pucharu Ukrainy w 2008 roku świętowali jeszcze przed finałowym meczem z Szachtarem. Ówczesny trener Dynama Jurij Siomin, powiedział później, że w swojej karierze szkoleniowej widział wiele, ale z czymś takim spotkał się pierwszy raz. Niemniej, Alijew i tak znalazł miejsce w pierwszym składzie, a Milewski zameldował się na boisku w drugiej połowie spotkania w miejsce swojego kumpla. Za bardzo swojej drużynie jednak nie pomogli, bo Dynamo przegrało 2:0, a „słodka parka” dostała dodatkowo karę finansową w wysokości 100 tys. dolarów od łebka.

Milewski i Alijew do Dynama trafili mniej więcej w tym samym czasie. Pod sam koniec lat 90 w klubie zrodziła się idea utworzenia „klasy ‘85”. Jej szeregi mieli zasilić najlepsi piłkarze z tego rocznika, których Paweł Jakowienko miał wychowywać na poważnych zawodników. Jakowienko osobiście nadzorował nabór i pokonał dość sporą liczbę kilometrów, jeżdżąc oglądać wyróżniających się chłopców. Poza Ukrainą, monitorował również kraje sąsiednie, jak chociażby Białoruś, gdzie wypatrzył Milewskiego. Chłopak do Kijowa wyjechał w 2005 roku. Miał pobyć tam raptem kilka tygodni, ale życie jeszcze pokazało, że czasami bywa przewrotne. Ostatecznie został w stolicy Ukrainy na lata, a już rok później pokazał, czy będzie naznaczony jego pobyt. Świadomie czy nie, wywołał pierwszy poważny skandal.

Zimą 2001 roku młody napastnik na kilka dni wrócił do domu, by wspólnie z rodziną spędzić okres świąteczno-noworoczny, wolny od zajęć szkolnych i treningów. A przy okazji oznajmić wszem i wobec, że zdecydował się przyjąć ukraińskie obywatelstwo i od tej chwili reprezentować barwy tego kraju. – W domu oczywiście wszyscy byli w szoku. Zwłaszcza ojciec, który ciężko to zniósł. On marzył żebym dla Białorusi. Ale u mnie takiego marzenia nie było, ponieważ poziom białoruskiej piłki na razie pozostawia wiele do życzenia. A Ukraina to piłkarskie mocarstwo. – tłumaczył kilka lat później.

Reakcja rodziny była jednak niczym przy reakcji białoruskiej federacji. Jej władze wszczęły prawdziwą grandę, wysuwając w stronę Ukraińców cały szereg zarzutów. Ostatecznie sprawa trafiła do FIFA, a Sepp Blater do mediacji wyznaczył Wiaczełsawa Kołoskowa, szefa rosyjskiej federacji piłkarskiej. Negocjacje były burzliwe, ale w kluczowym momencie racje przechyliły się na stronę Ukraińców. Głównie dlatego, że mieli więcej pieniędzy i wyrazili chęć podzielenia się nimi z Białorusinami. Ostatecznie stanęło więc na tym, że Milewski dostał zgodę na zmianę barw narodowych, a delegacja z Mińska wróciła do domu z pokaźną rekompensatą.

Ale w oczach białoruskich kibiców obraz Milewskiego i tak nie uległ zmianie. Dla nich był on zwykłym sprzedawczykiem, który dla pieniędzy wyrzekł się swojej ojczyzny. Kiedy w fazie grupowej Ligi Europy w 2009 roku los skojarzył ze sobą Dynamo Kijów i BATE Borysów, jasne stało się, że napastnika czeka wyjątkowe przywitanie. Na dzień dobry powitały go transparenty typu „Milewski-pies”, a w czasie meczu kreatywność białoruskich fanów była jeszcze okazalsza. Napastnik Dynama odpowiedział jednak pięknym za nadobne, a po strzelonej bramce wymownym gestem uciszał wzburzone trybuny. Z tego powodu w przerwie meczu wystartował do niego bramkarz BATE, Aleksandr Gutor, który chciał wyjaśnić sobie z Milewskim to i owo. Z kolei już po zakończeniu spotkania, kiedy piłkarz Dynama udzielał telewizyjnego wywiadu, jeden z zawodników drużyny przeciwnej pożegnał go słowami „na razie, nieudaczniku”. Wtedy Milewski nie wytrzymał i puścił bogatą w wulgaryzmy wiązankę prosto w oko kamery. Znów ściągnął na siebie falę krytyki, a prasa trąbiła o kolejnym skandalu.

Sytuacja powtórzyła się dwa lata później, kiedy Milewski strzelił bramkę w meczu o Superpuchar Ukrainy z Szachtarem. Wtedy jednak nie uciszał kibiców, a wściekle machał w ich stronę zaciśniętymi w pięść dłońmi z kciukiem skierowanym w dół , podjudzając i tak napiętą atmosferę. – Za takie coś powinno się usuwać z boiska. My w inny sposób odnosimy się do naszych przeciwników. Po zwycięstwie w meczu o krajowy puchar prosiłem moich zawodników, żeby w czasie dekoracji ustawili szpaler i podziękowali piłkarzom Dynama. Nie rozumiem zachowania Milewskiego. To może doprowadzić do konfliktu w naszych następnych spotkaniach. – mówił po zakończeniu meczu trener Szachtara, Mircea Lucescu.

Obraźliwe gesty to jednak nic w porównaniu z tym, co Milewski potrafi nawywijać w dyskotekach. I niekoniecznie chodzi o efektowne piruety na parkiecie. Nocne życie to jego hobby numer jeden, do którego piłka od dłuższego czasu stanowi tylko dodatek. W Kijowe niemal co wieczór ruszał w miasto. Zawsze bawił się do upadłego i prawdopodobnie zamknął więcej klubów, niż sanepid. Dla paparazzich była to woda na młyn, bo sam Milewski niespecjalnie unikał błyskających aparatów. Wprost przeciwnie, sprawiał raczej wrażenie gościa, który wręcz czeka aż ktoś sfotografuje go z drogim drinkiem w jeden i papierosem w drugiej ręce.

Zamiłowanie Milewskiego do nocnych klubów pierwszy raz wyszło ja jaw, gdy miał 21 lat. Jego pozycja w zespole była coraz mocniejsza, krzywa popularności sukcesywnie szła w górę, a razem z nią rosło zainteresowanie mediów. W prasie pojawiały się sugestie, że młody napastnik kpi sobie ze swoich obowiązków i niekoniecznie przykłada się do treningów, jak należy. Potwierdził to zresztą pracujący w tamtym czasie w Dynamie Józef Sabo. Szkoleniowiec przytoczył historię o tym, jak Milewski i Alijew na przedsezonowym obozie przygotowawczym wrócili do hotelu w środku nocy kompletnie zalani. Gdy Sabo próbował z nimi pogadać, został kompletnie zignorowany, bo zawodnicy po prostu go nie poznali.

Swego czasu Sabo przytoczył też inną sytuację, do której doszło na obozie w Portugalii. – Kiedyś wzięliśmy Milewskiego i Alijewa na obóz pierwszej drużyny do Portugalii. Stamtąd mieli polecieć na zgrupowanie młodzieżowej reprezentacji. Rano wyszedłem im naprzeciw, obok hotelu czekała już taksówka, a ich nie było. Administrator w pośpiechu szukał numeru ich pokoju. Okazało się, że śpią absolutnie pijany. Całą noc gdzieś się bawili. – opowiadał ukraińskim dziennikarzom.

Mimo swoich licznych przygód Milewski cały czas dobrze radził sobie na boisku. Zainteresowanie młodym napastnikiem wyraził nawet selekcjoner kadry Oleg Błochin, który powołał go do szerokiej kadry przez mundialem 2006. Milewski na treningach prezentował się na tyle dobrze, że ostatecznie znalazł się w gronie szczęśliwców, których trener zabrał na turniej. Ukraina stała się jego rewelacją, dotarła aż do ćwierćfinału, a napastnik Dynama pokazał się z bardzo dobrej strony. Po zakończeniu mistrzostw mówiło się nawet o transferze do Milanu, ale temat ostatecznie upadł. Milewski został w Kijowie i z roku na rok wiódł coraz bardziej próżniaczy żywot.

Kary nakładane przez klub nie robiły na nim wrażenia. W głowie zakodowane miał bowiem wyłącznie kolejne nocne eskapady. – Karałem go często i srogo. Dla niego, jak widać, imprezy są jednak ważniejsze, niż pieniądze. On nie rozumie jednej, podstawowej rzeczy. Futbol kiedyś się skończy, przecież ma już 29 lat, i kiedy nie będzie już piłkarzem nikt nie będzie zwracał uwagi, czy to Milewski, czy nie – mówił o nim prezydent Dynama, Igor Surkis.

Ukrainiec z każdym kolejnym rokiem sprawiał wrażenie coraz bardziej zdeprawowanego. Bójki w dyskotekach, kolejne alkoholowe afery czy stawianie się na treningach pod wpływem – to wszystko coraz częściej padało jego udziałem. Do tego prasa rozpisywała się o jego domniemanych romansach, bo przecież klubów nie podbijał w pojedynkę. Trochę groteskowo brzmi więc, że „Ukraiński Futbol” dwa razy z rzędu (2008 i 2009) przyznał mu nagrodę dla najlepszego piłkarza ligi . Inna sprawa, że Dynamo grało wtedy naprawdę dobrze, a Milewski był jednym z liderów drużyny. Świetnie prezentował się zwłaszcza pod wodzą Jurija Siomina, który sprawiał wrażenie jedynego człowieka potrafiącego przebić się do głowy niepokornego napastnika.

Po mistrzowskiej kampanii 08/09 Siomin porzucił Dynamo na rzecz moskiewskiego Lokomotiwu, a Milewski na długo wyleczył się z dobrej gry w piłkę. Kolejni szkoleniowcy nie potrafili sobie z nim poradzić. Po kilkunastu miesiącach przerwy nie potrafił tego nawet Siomin, który na tarczy wrócił do Kijowa. Milewski sam sobie był sterem i okrętem, a akweny po których żeglował, były wypełnione Cirokiem i Crystalem.

Ewidentnie najcięższe przeprawy z Milewskim miał Oleg Błochin, któremu były podopieczny z pewnością odebrał kilka lat życia. Ich romans co prawda nie trwał zbyt długo, ale był za to wyjątkowo burzliwy. Na pierwsze teoretyczne zajęcia z nowym trenerem Milewski przyszedł sporo spóźniony i odziany jedynie w szlafrok. Zagraniczni piłkarze Dynama ubrani od stóp do głów w klubowe dresy patrzyli na niego jak na małpkę w cyrku. Nie trzeba chyba mówić, że choć zajęcia odbywały się dość wcześnie, Milewski miał już konkretnie wlane.

Dla wszystkich szybko stało się jasne, że z takim podejściem długo u Błochina nie pogra. Były selekcjoner kadry Ukrainy trzymał go jak najdalej od boiska, tłumacząc to lekceważącym podejściem piłkarza do zawodniczych obowiązków. Rundę rewanżową sezonu 2012/13 Milewski z polecenia trenera spędził w drużynie rezerw. Pewne stało się więc, że nikt w klubie nie złoży mu propozycji przedłużenia kontraktu.

W międzyczasie do Błochina zadzwonił niejaki Vovan222. Pod tym pseudonimem ukrywa się znany na Ukrainie żartowniś, który od czasu do czasu lubi wybrać numer kogoś znanego. Do Błochina zatelefonował jako ojciec Milewskiego z prośbą, by mimo wszystko dać synowi jeszcze jedną szansę. Błochin łyknął ten kit jak młody pelikan i szczegółowo przedstawił, dlaczego nie może zmienić decyzji. – Wszystko rozumiem, przecież też nie jestem dzieckiem, ale on przychodził na treningi pijany. Zajęcia zaczynaliśmy o 12, a on przychodził kompletnie pijany na 15. To przecież zależy od niego, nie ode mnie. Jesteśmy przecież dorosłymi ludźmi. Niezależnie od wszystkiego, on jest zobowiązany przychodzić na treningi trzeźwym. Pijanych ludzi trenować nie umiem. – tłumaczył Błochin „ojcu” piłkarza.

Milewski jest w ogóle jednym z ulubieńców Vovana, bo mniej więcej rok wcześniej sam otrzymał od niego telefon. Zadzwonił do niego sam Walerij Karpin, na tamten czas dyrektor sportowy Spartaka Moskwa. Powód był oczywiście jasny – namówić Milewskiego do gry dla największego wroga Dynama. Specjalnie trudne to nie było, piłkarz wyraził wstępne zainteresowanie, a wysokość zarobków określił na poziomie mniej więcej 2 mln euro za sezon. Nagranie z rozmowy zrobiło furorę w Internecie, a fani kijowskiej postawili na Milewskim krzyżyk.

We wrześniu ubiegłego roku ukraiński napastnik wreszcie wyjechał za granicę. Jego nowym klubem nie został jednak ani Milan, ani Liverpool, który kilka lat wcześniej oferował za niego nawet 13 mln funtów, ani nawet wykazująca wstępne zainteresowanie Fiorentina. Milewski podpisał kontrakt z tureckim Gaziantepsporem, jedynym klubem, który był gotów płacić mu mniej więcej tyle, ile otrzymywał w Dynamie. Kariery nad Bosforem jednak nie zrobił. Dla nowego klubu zdobył tylko jedną bramkę, a wraz z końcem grudnia rozwiązał kontrakt. Ponoć dlatego, że Turcy nie płacili, o czym sam poinformował na Instagramie. Do futbolowego świata żywych będzie starał się wrócić w Azerbejdżanie. W Gabali, gdzie przyjdzie mu teraz grać, jeszcze raz spotka się z trenerem Siominem. Wizja pracy ze starym znajomym raczej nie stanowiła jednak głównej motywacji dla podpisania kontraktu akurat w Azerbejdżanie. W ciemno można stawiać, że zadecydowała o tym inna siła. Siła pieniądza.

Tak czy inaczej, Milewski dla poważnego futbolu jest już chyba stracony. Do lamusa może schować wszystkie medale zdobywane z młodzieżowymi reprezentacjami Ukrainy i indywidualne wyróżnienia. Swoją karierę przegrał na własne życzenie, ale piłkarzem upadłym nazwać go nie można. Milewski to po prostu półgłówek, któremu powierzchowna sława, przysłoniła realne cele. Rozrywkowy tryb życia wciągnął go i wypluł zanim zdążył strawić. Milewski z każdym tygodniem znaczy coraz mniej, z materiału na bohatera stał się materiałem na ostatniego łacha. Ale dla niego chyba nie ma to większego znaczenia. Ważne, żeby w garażu stał sportowy samochód, a głowie szumiało od nadmiaru wódki. Reszta niech będzie milczeniem.

KAROL BOCHENEK

Najnowsze

Polecane

OFICJALNIE: Były trener Radomiaka zaprezentowany w nowym klubie

redakcja
2
OFICJALNIE: Były trener Radomiaka zaprezentowany w nowym klubie
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama