Złote lata Steve’a Bruce’a, czyli jak zbudowano imperium Fergusona

redakcja

Autor:redakcja

30 grudnia 2013, 14:58 • 6 min czytania

KC Stadium ciężko nazwać epicentrum futbolowego uniwersum, ale ku ogólnemu zdziwieniu i niedowierzaniu to właśnie tam w sobotę skierowany był wzrok każdego fana futbolu, spragnionego goli i pięknej gry. Grające w tym sezonie w kratkę „Tygrysy” urządziły prawdziwe poświąteczne polowanie, biorąc na warsztat Fulham ekscentrycznego Rene Meulensteena. Drużyna Steve’a Bruce’a powetowała sobie pechową świąteczną porażkę przeciwko Manchesterowi United, demolując „The Cottagers” aż 6:0. Twarz szkoleniowca Hull nareszcie odżyła – pojawił się na niej uśmiech, a po kolejnym golu wystawił on nawet lekko język, ciesząc się niczym 10-latek po zdobytej bramce w turnieju międzyszkolnym. Młodsi kibice Premier League zapewne kojarzą trenera „Tygrysów” jedynie jako misowatego menedżera, ale warto przypomnieć sylwetkę Steve’a Bruce’a przez pryzmat pewnego meczu, który zbudował imperium niejakiego Aleksa Fergusona.
Historia ta wydarzyła się 10 kwietnia 1993 roku, a Steve Bruce położył kamień węgielny pod mistrzowską dynastię, której czas właśnie nadchodził. Ustalmy jednak najpierw pewne fakty – menedżer Hull nie był wtedy podstarzałym szkoleniowcem, a jednym z najlepszych obrońców raczkującej Premier League. Pewne rzeczy są jednak niezmienne – Bruce zawsze wyglądał na starego, gdyby nie zdradzało go młode ciało, mógłby śmiało uchodzić za ojca swoich kolegów z boiska. Nie o aparycjach będzie to jednak opowieść, a piłkarzu, który był jedyny w swoim rodzaju, paradoksalnie był jednak jednym z najbardziej niespełnionych graczy swojego pokolenia. Ale po kolei.

Złote lata Steve’a Bruce’a, czyli jak zbudowano imperium Fergusona
Reklama

Początek lat 90-tych to pierwsze, romantyczne lata Premier League. Katastrofa na Hillsborough, kłopoty ze stadionami oraz infrastrukturą, raport Taylora oraz ekspansja telewizji Sky doprowadziły do zreformowania ligi angielskiej. Obrazki archaicznych obiektów sportowych oraz trybuny stojące powoli były zastępowane przez nowoczesne obiekty, a miejsce chłopców w kurtkach „parkach” Merc London zajęli z czasem krewetkożercy z korporacji. W tych ciekawych czasach Alex Ferguson czekał na swoje pierwsze mistrzostwo Anglii i martwił się o własną przyszłość, nie w głowie mu były tytuły szlacheckie i inne zaszczyty. Przez lata posuchy na Old Trafford Szkot starł się z wieloma problemami takimi jak brak profesjonalizmu, pijaństwo, samowolka. Od zera zbudował sieć skautingu, akademię United, wprowadził standardy godne zawodowych sportowców, wypierając powoli nawyki upijania się piwem do nieprzytomności po treningach, tak popularne wśród pokolenia Paula Mersona.

Sezon 1991/92 „Czerwone Diabły” zakończyły na drugiej pozycji tylko za Leeds, a miejsce First Division zajęła świeżo utworzona Premier League. Premierowy sezon PL był potyczką dwójki biegaczy, która łeb w łeb mknęła razem do mety. Mowa oczywiście o Aston Villi i Manchesterze United. „The Villans” byli w czubie tabeli, ale szansa na ich wyprzedzenie pojawiła się właśnie 10 kwietnia 1993 roku. Villa bezbramkowo zremisowała z Coventry, a United podejmowali Sheffield Wednesday. Były to złote lata „The Owls” – w sezonie 1992/93 zajęli oni wysoką siódmą lokatę, zaliczając nawet serię siedmiu zwycięstw z rzędu. „Czerwone Diabły” wybiegły w składzie: Schmeichel, Parker, Pallister, Bruce, Irwin, Sharpe, Ince, McClair, Giggs, Cantona, Hughes. Grający menedżer Wednesday Trevor Francis desygnował natomiast na plac następującą drużynę: Woods, Nillson, Anderson, Palmer, King, Sheridan, Worthington, Wilson, Watson, Waddle, Jemson.

Reklama

Steve Bruce był piłkarzem niezwykłym. Nigdy nie przypominał atlety, ale biegał i walczył za dwóch. Tworzył niezapomniany duet obrońców z Garym Pallisterem. Pallister był niczym odkurzacz – czyścił tyły, a Bruce dokładał coś ekstra – całą masę zdobywanych goli. Był prawdziwym łowcą bramek w ciele obrońcy, ilekroć nadarzała się szansa, parł do przodu i czyhał na okazje pod bramką rywali. Sytuacja osiągnęła taki paradoks, że gdy w końcu nadszedł kryzys i Steve nie strzelił gola parę miesięcy z rzędu, musiał się tłumaczyć z tego… w telewizji. Wywiad ten miał miejsce właśnie w piątek, dzień przed meczem z Sheffield. W dzisiejszym świecie futbolu gole dodawane przez stoperów są tylko i wyłącznie bonusem, ale w przypadku Bruce’a były czymś normalnym – w całej karierze strzelił on ich aż 81.

Impas w zdobywaniu goli dopadł Steve’a akurat w sezonie 1992/93 i trwał on równe pół roku. Idealna chwila na przełamanie się nadeszła w meczu przeciwko Sheffield. Oba zespoły wyszły na murawę w popularnym, a można rzecz nawet obowiązkowym wówczas ustawieniu 4-4-2. W pierwszej połowie nie padły żadne gole, ale druga odsłona meczu przyniosła emocje, które na zawsze zmieniły historię United i do dziś kultywowane są w sercach kibiców z Old Trafford. Najpierw jednak była głucha cisza, po tym jak John Sheridan zdobył prowadzenie dla Wednesday po rzucie karnym sprokurowanym przez Paula Ince’a. Cała magia rozegrała się dopiero w ciągu 11 ostatnich minut meczu i to dzięki swoistej „pomocy” sędziego Mike’a Pecka.

Cztery minuty przed końcem meczu Dennis Irwin pięknie zacentrował z rzutu rożnego, a Bruce wybił się z całej siły i wpakował piłkę do siatki potężną główką w przeciwległy róg. Stadion w Manchesterze ryknął w euforii, ale nie był to jeszcze koniec. Każdy mecz ma swojego bohatera, ale i pechowca. Bohaterem wiemy już kto zostanie, ale szczęścia zabrakło arbitrowi głównemu tego spotkania Mike’owi Peckowi, który… nabawił się groźnej kontuzji ścięgna Achillesa i musiał zejść z boiska. Jego obowiązki przejął liniowy John Hilditch i to on dodał aż siedem minut do regulaminowego czasu gry, tyle bowiem trwała interwencja sztabu medycznego na murawie przy kontuzji arbitra. Gdy mecz zbliżał się powoli do końca, United dostali kolejny szansę.

Tym razem dośrodkował Giggs, ale piłka trafiła pod nogi Pallistera. Ten wrzucił ją w pole karne, gdzie po drodze podbił ją jeszcze obrońca Sheffield Worthington. Ku zaskoczeniu wszystkich odbiorcą przesyłki okazał się być jednak ponownie Steve Bruce, który po raz drugi pokonał bramkarza gości Chrisa Woodsa. Była 96. minuta na zegarku sędziego, a świat stał się właśnie świadkiem narodzin mitycznego już dzisiaj „Fergie Time”. Późniejsze obrazki znamy wszyscy – przeważnie stonowany i spokojny asystent SAF-a Brian Kidd wyskoczył w górę i rzucił się na kolana na murawę, a sam Ferguson wraz z 40 tysiącami wrzeszczących gardeł już wiedzieli, że kwestia tytułu jest teraz wyłącznie w rękach „Czerwonych Diabłów”.

Epicka wiktoria nad Sheffield Wednesday wyprowadziła United w tabeli na pierwsze miejsce przed Aston Villą, a drużyna Fergusona prowadzenia już nie oddała. Więcej – wyczyn Bruce’a dodał drużynie wiatru w żagle i Manchester wygrał pozostałe pięć meczów w sezonie, finiszując aż 10 punktów nad drużyną z Villa Park. Tytuł mistrzowski wrócił na Old Trafford po 26 latach oczekiwania i powszechnie zwykło się mówić, że to właśnie Steve Bruce rozpoczął mistrzowską dynastię. Obrońca grał w barwach „Czerwonych Diabłów” aż do roku 1996, a karierę zakończył trzy lata później w barwach… Sheffield United, czyli lokalnego rywala klubu, który kiedyś pogrążył. Po zakończeniu kariery piłkarskiej Bruce stał się wziętym trenerem, prowadził takie drużyny jak m. in. Sunderland, Wigan, Birmingham i obecnie wspomniane na początku Hull City.

Steve Bruce był wybitnym obrońcą, jednym z najlepszych w swoim pokoleniu. W piłce klubowej wygrał prawie wszystko, ale cieniem na jego karierze kładą się występy w reprezentacji Anglii, a właściwie… ich brak. Niepojętym do dziś pozostaje fakt, że piłkarz takiego kalibru nie zaliczył w kadrze dumnych synów Albionu ani jednego oficjalnego spotkania! Jego bilans to zaledwie pojedynczy mecz w kadrze… Anglii B. Cóż, każdy szkoleniowiec ma własną wizję prowadzenia zespołu, ale obecny boss Hull do dziś nie może przeboleć faktu pomijania własnej osoby w reprezentacji. Masywny stoper na zawsze pozostał za to w sercach kibiców, a jego wyczyny do dziś wspominane są jako legendarne, chociaż lata mijają, a Bruce’a piłkarza zastąpił coraz bardziej siwy Bruce menedżer. Kibicu, jeśli kiedykolwiek pomyślisz jeszcze kim jest ten zaokrąglony pan o nosie boksera zasiadający na ławce trenerskiej na KC Stadium, klepnij się szybko w policzek – gdyby Steve Bruce grał w Premier League w dzisiejszych czasach, byłby gwiazdą pierwszej wielkości i zarabiałby pewnie więcej niż John Terry.

KUBA MACHOWINA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama