Do tej pory fakt, że Legia w Lidze Europy gra na zero, Jan Urban zrzucać mógł na karb nieskuteczności. Ł»e Kosecki miał setkę w Rzymie, że okazji w dwumeczu z Trabzonsporem było co najmniej kilka, że Apollon dopisywało trochę szczęścia. Mało tego, na upartego do tej całkiem długiej listy zmarnowanych brakowych okazji można by dopisać sytuacyjne uderzenie Radovicia, wybite głową z linii bramkowej przez obrońcę Lazio, i akcję, którą Ojamaa postawił na sobie krzyżyk, nie dogrywając piłki, gdy Berisha leżał poza polem karnymi. Tyle tylko, że byłoby to skrajnie nieudolne szukanie tematu zastępczego. Zostawmy więc i te niewykorzystane szanse, i te zawstydzające zera w kluczowych statystykach również.
Nawiązując do pływackiej nomenklatury, najwyższy czas zadać pytanie: jakim stylem pływa Legia? Kraulem nie, delfin i żabka też odpadają, bo jednak są dosyć charakterystyczne. Cóż, tak zwany styl polski-klasyczny. Legia głównie bezradnie trzyma się barierki, a kiedy omijają ją inni, stara się prężyć muskuły. W międzyczasie przechodzi obok, do brodzika, gdzie wodę to ma co najwyżej do pasa. Gdzie Jodłowiec o główkę walczy z pociesznym gamoniem, a nie ze skocznym Pereą. Gdzie Brzyski z Wawrzyniakiem rozumieją się doskonale, a nie z godną podziwu konsekwencją robią sobie wbrew. Gdzie Vrdoljakowi zdarza się wygrywać walkę wręcz. Gdzie Dwaliszwili tylko dokłada nogę. Te różnice nie są widoczne wyłącznie dla ekspertów i nijak nie da się nazwać ich niuansami. Bo że kopią do góry zamiast do siebie albo do bramki to zauważy nawet pani Henryka z bloku przy ulicy Ząbkowskiej, która przerzucając z serialu na serial, załapała się na fragment meczu z Lazio.
Skoro nie umieją pływać, to po cholerę wchodzą do basenu, tam, gdzie jest miejsce dla dorosłych? – ktoś zapyta. Plan minimum wykonali, odczepcie się. Czepek, kąpielówki i okularki, wspólnymi siłami, udało im się założyć – powiedzą drudzy. Dlatego właśnie nie o wynikach mówimy, a o stylu. O kompletnym braku jakiegokolwiek, kurwa, stylu – żeby było precyzyjniej. Czasami jest tak, że rzucasz kogoś na głęboką wodę i czekasz: albo się utopi, albo nie. Jeżeli się uda, co Legii akurat nie dotyczy – to super. Jeżeli nie, ale ten ktoś chlapał, krzyczał, przebierał nogami, czyli po prostu walczył na tyle, na ile umiał – to też fajnie. Najczęściej wygrywają lepsi, trudno.
Niestety, Legia sama nie wiedziała, czy – a przede wszystkim jak – ewentualnie ma się nie utopić. A skoro nie wszystkim się chciało, najlepiej wyczekać do końcowego gwizdka. Jest wynik 0:2, na swoim stadionie, pięć minut do końca, a Lazio – słabszy brat tego przeciętnego z Serie A, śmieje się Legii w twarz. Kpi. Dokucza. Gnębi. A ci stoją, głowy mają spuszczone. Brzyski robił pressing sam na czterech rzymian, na notę, aż chciałoby się zapytać: czemu, synku? Po co to robisz? Przecież nawet dzieciaki na orliku wiedzą, że po haśle „dobra, teraz gramy na serio” jeden biega za wszystkich, a wszyscy za jednego…
Dwieście tysięcy złotych. Pięć zer. Taką kwotę, do podziału, otrzymaliby legioniści w razie pokonania Lazio. Czy widzieliśmy, żeby piłkarzom bardzo zależało na podniesieniu ich z murawy? Nie. Nie zależało im wcale, a jeżeli się ani nie chce, ani jakoś specjalnie nie umie, to kończy się tak jak wczoraj, innymi zerami. Też pięcioma.
– zero przemyślanych akcji przeciw Lazio;
– zero ruchu w przednich formacjach i chęci otrzymania piłki;
– zero korzyści z egoisty Ojamy;
– zero udanych stałych fragmentów w wykonaniu Brzyskiego;
– zero jakiejkolwiek kreatywności, każda akcja z serii wymuszonych.
Jedyne akcje w trójkącie na jeden-dwa kontakty to wymiana podań między Rzeźniczakiem a Jodłowcem, zakończona wycofaniem piłki do Kuciaka. Tak się w Europie nie gra, tak nie wypada. No, niech nam się tylko legioniści nie smucą, w niedzielę wracają do brodzika, na najpłytszą wodę, do Bielska-Białej. Tam przegrać to dopiero byłaby sztuka!
Fot. FotoPyK