Mikołajki już za pasem. Świąteczna ciężarówka coca-coli coraz częściej bez skrępowania wjeżdża do naszych telewizorów, a już dosłownie za moment każde radio będzie serwować „Last christmas”. Jak co roku – chciałoby się powiedzieć. Czyli dokładnie tak, jak w przypadku paczek, które Zagłębie Lubin – raz latem, raz zimą – od kilku lat wysyła losowo wybranym klubom. Niestety, w ich przypadku dobre uczynki nie wracają, a hojność uchodzi za skrajne marnotrawstwo. W zamian otrzymują wyłącznie futbolowe taczki z gruzem, na koszt odbiorcy rzecz jasna. Wybraliśmy pięć, najbardziej absurdalnych według nas transferów, biorąc pod uwagę wysokość samych kwot odstępnego. Łącznie pękło półtora miliona euro…
1. Deniss Rakels (ok. 425 tys. euro)
Prawie pół bańki w europejskiej walucie za zdolnego ponoć dzieciaka, bo przecież w chwili transferu do Lubina, Rakels ledwo uzyskał pełnoletność. Na Łotwie ciut wcześniej, dzięki 18 strzelonym golom, został najmłodszym w historii ligi królem strzelców. – Powtarzam sobie: Deniss, nie myśl o tym, czego już dokonałeś, myśl o tym, co jeszcze możesz zrobić – mówił wtedy młody napastnik w rozmowie z Super Expressem. Z perspektywy czasu możemy stwierdzić z pełną stanowczością: na pewno nie rzucał słów na wiatr. Symptomatyczna jest również jego wypowiedź na temat tego, dlaczego wybrał Zagłębie kosztem Rubina Kazań. – Do Kazania strasznie daleko – wyznał. Do Pragi czy na miasto w czasie zgrupowania kadry zdecydowanie bliżej – aż chciałoby się dodać. Niestety, 21-letniego dziś Rakelsa na melanżu złapać łatwiej niż na spalonym i wcale nie o to chodzi, że tak dobrze czuje tę linię…
2. Maciej Małkowski (ok. 400 tys. euro)
Ekstraklasę poznał w barwach Odry Wodzisław jako stremowany 23-latek. Nie minęło jednak pół roku, ani się nie obejrzeliśmy, a ten już debiutował w reprezentacji – co prawda w tej złożonej z ligowców, lecz mimo wszystko. Kolejny wynalazek z serii 2A, których od kilku lat u nas nie brakuje. Do Zagłębia trafił z przesiadką w Bełchatowie, gdzie, całkowicie niepostrzeżenie zyskał status niezłego technicznie skrzydłowego, ze specjalizacją: rzuty wolne. W Lubinie jak zawsze hojni decydenci bez wahania zdecydowali się wyłożyć około 400 tysięcy euro, byle tylko mieć go u siebie. Dziś wypadałoby podsumować, że właśnie na tyle wycenili dwa gole i asystę w derbowym meczu ze Śląskiem. Poza tym jednym wyjątkiem stał się kolejnym znakomitym przykładem, odzwieciedlającym utarty w ostatnich latach schemat – lekko wyróżnisz się w lidze, płacą ci w Lubinie, zostajesz leniem i kończysz grać w piłkę.
3. Kamil Wilczek (ok. 350 tys. euro)
Z Wilczkiem jak w banku. Piast oddał go za ponad milion złotych, a po trzech latach wyciągnął z szafy, tyle że już za darmo. Wyszło sto tysięcy euro z okładem za rok pobytu w Lubinie, dziesięć tysięcy euro za występ w lidze lub po sportowym audi, gdyby wziąć pod uwagę tylko dwie zdobyte przez niego bramki. Każda następna konfiguracja, jakakolwiek zabawa tymi liczbami sprawia, że należy docenić niemały gest zarządzających spod bandery KGHM. Długo się zastanawialiśmy, z czym nam się kojarzy ta jednostronna miłość Wilczka z Zagłębiem i tak – w końcy nam się przypomniało. Dwa lata temu założył się z rzecznikiem prasowym, że w ciągu roku do siatki trafi przynajmniej pięciokrotnie. Nie zakupami w Biedronce, tylko piłką do bramki rywala. Jaka była stawka? – zapytacie pewnie. Otóż Kamil zobowiązał się, że w razie co, to on wyręczy z obowiązku strudzoną panią sprzątaczkę, ruszając się z mopem i ścierką żwawiej niż na boisku.
4. Robert Jeż (ok. 300 tys. euro)
Gdyby tak mu się chciało jak mu się nie chce… byłby czołowym rozgrywającym Ekstraklasy. Czołowym, o ile w ogóle nie najlepszym. Technika, luz, precyzyjne uderzenie z obu nóg – i z ziemi, i z powietrza. Wprawdzie zdarzają się momenty, kiedy Słowak wzbije się ponad cotygodniowe dno, ale nie częściej niż raz na pół roku. Ot, żeby nie było, że nie umie nawiązać do tego, co prezentował w Ł»ylinie czy w pierwszych miesiącach po transferze do Górnika. Porusza się – bo przecież nie biega -dostojnie do tego stopnia, że prosząc go, by przytrzymał nam pełny kufel piwa, po dziewięćdziesięciu minutach moglibyśmy mieć pewność: nie uronił ani centymetra pianki. Kolejni trenerzy lubinian próbowali nawet cofać go na pozycję numer osiem, obok jedynego defensywnego pomocnika. Wiadomo – będzie częściej pod grą, to będzie się chętniej ruszał. Niestety, w tym przypadku kompletne pudło. Zapłacone za niego ponad trzysta euro, w chwili przelewania pieniędzy Wojciechowskiemu, trudno było uznać za wyrzucone w błoto. Patrząc dzisiaj – trudno nie uznać…
5. Dominykas Galkevicius (ok. 150 tys. euro)
W Lubinie zabawił równo rok. W tym czasie wystąpił w pięciu ligowych meczach, z których Zagłębie nie wygrało ani jednego. Zero! W sumie uzbierał walące po oczach 232 minuty – 12 wiosną 2011 roku, a reszta w następnym sezonie, jesienią. Dwanaście minut, czyli krócej niż trwa przeciętny spacer z psem. Jeżeli dziewczyna akurat przełączyła ci z meczu na jakiś serial, tak, tak – masz całkowite prawo nie kojarzyć gościa. A zresztą – czy jest na sali jakiś pasjonat Ekstraklasy, który umiałby na szybko powiedzieć, co ten Galkevicius rzeczywiście potrafił? Nie chodzi nam o to, w czym był lepszy od innych, marnych przecież, stawiających się w Lubinie do poboru pensji. Po prostu – jaką miał szczególną cechę lub zachowanie? Dłubał w nosie, łowił ryby czy chwalił się kiwką, której nie wstyd pokazać przed ludźmi? No, w Zagłębiu zapłacili stówkę, coś jeszcze dorzucili, a też nie wiedzą. Od września występuje dla Naftana z Białorusi.
***
Król życia z Łotwy, dwóch piłkarskich leni, niedoszły zastępca sprzątaczki, anonim z Litwy. Ciekawe, czy i tym razem Mikołaj będzie bogaty…
Fot. FotoPyK