Włoska robota. Współwłasność piłkarzy szaleństwem czy przyszłością rynku transferowego?

redakcja

Autor:redakcja

18 listopada 2013, 18:24 • 7 min czytania

– Kupiliśmy trzy czwarte Gentile i siedem ósmych Collovatiego, plus połowę Bongiorno. Negocjujemy jedną trzecią Maradony – w taki sposób prowadził politykę transferową Commander Borlotti, prezydent fikcyjnego klubu Longobarda. System współwłasności piłkarzy załapał się bowiem w latach osiemdziesiątych nawet do telewizyjnych skeczy. Dziś również futbolowa Europa często patrzy na włoski rynek transferowy jak na piłkarski odpowiednik maszyny Rube`a Goldberga. Po co komplikować coś, co jest banalnie proste? Jak zareagowaliby kibice, gdyby Bereszyński nie tyle przechodził z Lecha do Legii, ale należał do obu klubów w równym wymiarze? Pamiętajmy jednak, że współwłasności nie stosuje się w Italii dla kaprysu, żartu, podtrzymania tradycji, ale dla korzyści. Poważni ludzie, będący przedstawicielami poważnych klubów, od dekad uznają, że ma ona wiele zalet.
W praktyce taki proceder pod pewnymi względami przypomina płatne wypożyczenie. Jeśli nie ma żadnych wyjątkowych ustaleń, wówczas to kupująca połowę praw zawodniczych drużyna włącza zawodnika do swojej kadry na sezon. Po roku obie strony albo przedłużają umowę na dotychczasowych warunkach (a więc gracz pozostaje tam, gdzie jest), albo też jedna wykupuje udziały drugiej za uzgodnioną w negocjacjach stawkę. Jeśli kluby nie są w stanie dojść do porozumienia, wszystko musi rozstrzygnąć „cicha aukcja”. Na specjalnym spotkaniu, monitorowanym przez włoską federację pod kątem prawidłowości procedury, przedstawiciele zainteresowanych stron licytują się o piłkarza. Ale potajemnie: nikt nie wie, ile gotów jest zaoferować rywal. Oferty trafiają do kopert, i dopiero po otwarciu przez uprawnionego arbitra rozstrzyga się kto zaproponował hojniejszą kwotę.

Włoska robota. Współwłasność piłkarzy szaleństwem czy przyszłością rynku transferowego?
Reklama

Taka formuła oczywiście czasem sprawia, że ktoś mocno przepłaci, byleby nie stracić zawodnika. Najsłynniejsza tego typu sytuacja dotyczy Paolo Rossiego, który był jednocześnie graczem Juventusu i Vicenzy. Gdy zaczął robić furorę w barwach tej drugiej drużyny, „Stara Dama” zechciała go u siebie. Kluby nie mogły się dogadać, Giuseppe Farina, właściciel Vicenzy, absolutnie nie chciał się zgodzić na odejście swojego ulubieńca. Planowanie „cichej aukcji” całkowicie zaprzątnęło jego myśli. Do tego stopnia, że pytał boiskowych kolegów Rossiego na ile by go wycenili. Ostatecznie był gotów zapłacić miliard lirów, czyli wówczas około 1.15 miliona dolarów.

W dniu aukcji otrzymał jednak anonimowy telefon. Rozmówca powiedział mu, że Juve zapłaci dwa razy więcej. Farina stał się kłębkiem nerwów: wierzyć w te rewelacje czy nie wierzyć? Po ciągnących się wolno godzinach przemyśleń uznał, że nie będzie ryzykował. Zalicytował 2.6 miliarda lirów. Sugerował tym samym, że zawodnik jest wart ponad pięć miliardów, a więc wyceniał Rossiego na trzy razy więcej, niż wynosił ówczesny transferowy rekord świata. Ale w chwili otwarcia kopert czekała go niespodzianka. Tajemniczy wujek dobra rada kłamał, Juve dawało tylko 875 milionów lirów. Oczywiste stało się, iż telefon do Fariny był celnie obliczoną dywersją, wszak rozmówca nie podał żadnej kwoty, tylko enigmatycznie wspomniał, że „Juve da dwa razy więcej”. Vicenza zachowała swoją gwiazdę, ale wykrwawiła się finansowo. Szef włoskiej federacji, Franco Carrara, zrezygnował ze swojej funkcji w proteście za finansową rozrzutność Fariny. Suma wydawała się obrazoburcza, nieetyczna, wybuchł prawdziwy skandal, przy którym kontrowersje stu milionów za Bale`a blakną.

Reklama

Co innego dać się zrobić w konia, a co innego zrobić z siebie idiotę samodzielnie. Przedstawiciel Bologny nie potrafił poprawnie wypełnić druczków, i przez to jego klub stracił Emiliano Viviano. Według procedury ofertę należy złożyć podając dwie kwoty: pierwszą, którą chce się zapłacić za odkupienie piłkarza, oraz drugą, łączną wycenę piłkarza. De facto to biurokracyjny wymysł, bo skoro kluby mają po połowie praw do gracza, to wiadomo, że ta druga suma będzie po prostu dwa razy większa. Ale oficjel z Bologny pomylił rubryki, i w rezultacie zamiast zaoferować 4.7 miliona euro, co miał przykazane przez klub, zalicytował 2.35. Inter wygrał licytację płacąc za obiecującego golkipera nieco ponad cztery miliony.

Zasady zasadami, historia historią, ale czas przejść do omówienia najważniejszego: sensowności. Przenieśmy się w tym celu z przykładem na polski grunt. Legia ma utalentowanego młodzieżowca, który nie ma szans na miejsce w składzie. Chciałaby go ogrywać w Ekstraklasie i naturalnie, by grał jak najczęściej. Wypożycza go bez prawa pierwokupu do Ruchu Chorzów, który przed sezonem jest skazywany na ciężką walkę o utrzymanie. Skład w Chorzowie mają taki, że młodzieżowiec powinien bez trudu znaleźć miejsce w pierwszej jedenastce.

Ruch jednak radzi sobie w lidze znacznie lepiej, niż się tego spodziewano. Znajduje się w środku tabeli, nie grozi mu ani spadek, ani walka o puchary. Po co ma więc ogrywać zawodnika dla Legii? Nie czekają go za to żadne korzyści finansowe, lepiej dać szansę swojemu młodzieżowcowi, nawet jeśli w danym momencie okazuje się słabszy, niż legionista. Właściwie tylko według jednego scenariusza Legia może liczyć, że wypożyczony gracz będzie dostawał wiele szans: jest wyróżniającą się postacią, a Ruch bije się cały sezon o utrzymanie. Gdy to tylko przeciętniak, należący do rotacji, to też nie będzie faworytem do opuszczenia ławki.

Jeśli jednak Ruch byłby współwłaścicielem karty zawodnika, to będzie inwestował w niego jak w swojego, bo przecież los zawodnika po sezonie znajduje się w jego rękach. Włodarze Ruchu siądą do rozmów na równych Legii prawach. Bez pierwokupu (rzadkości w przypadku wypożyczania młodzieżowców) to warszawski klub rozdawałby karty, mógłby się zgodzić na transfer, przedłużenie wypożyczenia, ale mógłby też zawsze spasować i zrobić po swojemu. Innymi słowy chorzowianie mogliby zbudzić się z ręką w nocniku: cały rok będą promować zawodnika, dawać mu czas na ogrywanie się, a na koniec roku Legia zgarnie pełną pulę. Albo dostając ogranego gracza do pierwszego składu, albo transferując piłkarza za dobre pieniądze.

Dlatego współwłasność przedstawia się jako trójstronną korzyść. „Wypożyczony” na takiej zasadzie piłkarz ma większe szanse na granie, a więc wzrastają jego szanse na rozwój. Ruchowi nie grozi zostanie na lodzie: w najgorszym wypadku przedstawi swoją ofertę odkupu piłkarza na cichej aukcji. Nie przepłaci, może za odpowiednią dla swojego budżetu sumę pozyskać pożądanego gracza. W razie, gdy zostanie przebity na licytacji, suma wynagrodzenia będzie większa niż ta, na jaką sami go wyceniali, a więc interes zrobią korzystny. Legia natomiast ma pewność, że powierzany obcemu klubowi zawodnik będzie traktowany na równych prawach z innymi, nie zmarnuje czasu. W rezultacie może po sezonie otrzymać gracza z ligowym doświadczeniem za pół ceny. Albo sprzedać wypromowanego zawodnika, i zupełnie bez wysiłku, bez ubytku dla własnej szatni, zainkasować okrągłą sumkę.

Wzorowy przykład takiego scenariusza w ostatnich latach to Giovinco. Nie był w stanie wywalczyć miejsca w składzie Juve, poszedł więc na wypożyczenie do Parmy. W umowie był zapis, że Parma za trzy miliony euro może zdecydować się na współwłasność. Skorzystała z tego po sezonie, a już rok później Juventus odkupił resztę praw za jedenaście milionów. Parma swoje zarobiła, zawodnik się wypromował, a Juve otrzymało za promocyjną cenę ukształtowanego gracza, w którego Parma mocno inwestowała wiedząc, że w razie czego nie zostanie z niczym.

W czasach kryzysu nie bez znaczenia jest również fakt, ze współwłasność to również dzielenie się ryzykiem. Konsekwencjami finansowej porażki. Zarzucamy sieci na młody talent z Ameryki Południowej? Obiecujący, ale niesprawdzony w nowym otoczeniu? Często w takim wypadku spółkę zawiązują lokalny gigant i ligowy outsider. Młodzieżowiec miałby problemy by rozegrać wiele minut w klubie z czołówki, w którym priorytetem są wyniki co tydzień, a nie rozwijanie potencjału poszczególnych grajków. Klub z ligowych dołów będzie bardziej cierpliwy dla piłkarza, który przecież reklamowany był jako wielki talent, w perspektywie więc może i dać pieniądze, i odmienić oblicze zespołu. Jeśli się nie sprawdzi to cóż, zdarza się. Ale każdą ze stron wpadka zaboli dwa razy mniej.

Współwłasność to po prostu narzędzie. Inne, nam mniej znane, ale również mogące być wielce użytecznym. To dodatkową opcja na rynku transferowym, która w odpowiednio zaradnych rękach potrafi być bezcenna. Potencjalnych mielizn też nie brakuje, przykładowo oddanie niezwykle utalentowanego gracza na współwłasność zaboli po kieszeni dalece bardziej, niż wypożyczenie. Ale gdy prześledzimy udane transakcje oparte na współwłasności, to naprawdę trudno nie dostrzec jej atutów. Sprzyjają one rozwojowi zawodnika, a obu klubom dają różnego rodzaju profity. Nikt nie wychodzi z interesu poszkodowany. Choć termin „złotego środka” jest przereklamowany, a w najlepszym wypadku niedościgniony, wydaje się, iż zdarzają się regularnie w życiu każdego klubu takie sytuacje, gdzie współwłasność może się nim okazać.

LESZEK MILEWSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama