Wiosną, kiedy wracał z kompletnie nieudanej eskapady do Turcji, opacznie napisaliśmy, że nie zdziwimy się, jeśli paradoksalnie okaże się największym wzmocnieniem równie nieudanej w tamtym czasie Wisły. Pomyliliśmy się srogo. I nie byliśmy w tym sami. Świetnie pamiętamy, jak chociażby Andrzej Iwan powiedział wtedy o Małeckim: – W Polsce pan piłkarz, z niezłymi umiejętnościami, ale wystarczyło wystawić nos za granicę, by momentalnie zostać sprowadzonym na ziemię. Jedyna nadzieja, że skoro wyjechał jako amator, to przynajmniej wróci jako zawodowiec. Z nową mentalnością i nastawieniem.
Nie bardzo wierzyliśmy w szybkie nawrócenie i kupowanie rozumu na bazarze w Turcji, ale można było mieć przeczucie, całkiem przecież uzasadnione, że to co ma (miał kiedyś) w nogach, na polską ligę wystarczy w zupełności. Dziś nad tą mentalnością i nastawieniem, o których mówił Iwan, nawet nie ma sensu się rozwodzić, największy problem polega na tym, że jeśli „Mały” faktycznie wrócił z czymś nowym, to głównie z umiejętnościami. Mniej więcej ćwiartką tego, co pokazywał, gdy wyjeżdżał. Wiadomo, miewał różne odpały. Przy Reymonta wszyscy byli nim zmęczeni, wydawało się, że formuła dawno się wyczerpała, ale wtedy jeszcze „Mały” miał przynajmniej jako takie pojęcie o grze w piłkę.
Przepaść pomiędzy „było” a „jest” wielka jak Kanion Kolorado.
Od goli i asyst, reprezentacyjnych aspiracji, testów w Middlesbrough i chęci wyjazdu do dobrego klubu – brutalny zjazd w nawet mniej niż przeciętność. Sam Małecki po powrocie z Turcji zarzekał się, że przyjeżdża silniejszy, dojrzalszy, lepszy. Ł»e problemy, które miał, na pewno już nie wrócą. Ale dziś za bardzo nawet nie wiadomo, jakie to problemy miał na myśli. Naprawdę, wolelibyśmy, żeby wciąż miał niewyparzoną gębę, żeby robił głupie rzeczy, ale przy tym pamiętał jeszcze o co chodzi w tej robocie.
Trzeba sobie powiedzieć wprost – Małecki na tę chwilę jest w tak mizernej formie, że gdyby stworzyć ranking najlepszych skrzydłowych Wisły samej ostatniej dekady, pewnie wypadłby poza dziesiątkę. Pół biedy, że jest lata świetlne od poziomu Zieńczuka czy Kosowskiego z tych najlepszych czasów. On jest dziś bardziej niewyraźny od tych, którzy sami w sobie niewyraźni byli – Kirma czy Iliewa.
Runda wiosenna poprzedniego sezonu była jeszcze jako taka, ale od momentu przyjścia Smudy coś w tym układzie ewidentnie nie zagrało. Co gorsza, trudno nawet stwierdzić, że to przez trenera, który nie dał szansy albo miał swoich innych faworytów. Małecki zaczynał u Franza w pierwszym składzie, zagrał osiem takich meczów, prawie wszystkie przeciętnie, słabo albo bardzo słabo. Chaotycznie, bezmyślnie i bezproduktywnie. Efekt – 16 meczów, 1 gol, 1 asysta i od siedmiu kolejek ligi – poza jedenastką. Ktoś powie „pewnie Smuda zajechał go fizycznie, Małecki nie wytrzymał” ale tego też nie kupujemy. Skoro wszyscy w Wiśle mogą mówić, że pod względem motoryki czują się znacznie lepiej niż w poprzednich sezonach, to i „Mały” raczej nie powinien być tu jedynym poszkodowanym.
W sezonie 2011/2012 miał 7 goli i tyle samo asyst. Po ostatnim meczu jeździł na jednym rowerze z Robertem Maaskantem. Pamiętamy ten obrazem – na bagażniku, co najmniej jakby był ojcem chrzestnym tamtego mistrzostwa Polski. Dziś ma 25 lat, czas najwyższy, by jeszcze raz brać karierę w swoje ręce, tymczasem on popadł w taką przeciętność, że gdyby za dwa dni zakończył karierę, większość pewnie wzruszyłaby ramionami. Szkoda. Materiałem na wielkiego grajka nie był nigdy, ale też nie materiałem na drugiego Boguskiego. Pora wziąć się w garść. Jak fajnie powiedział to kiedyś Aco Vuković, za dużo już tych taksówkarzy, którzy kiedyś mieli być poważnymi piłkarzami.
Fot. FotoPyk