Okazuje się, że albo wcale nie taki dobry ten skauting Lecha, jak przyjęło się mówić po pierwszych meczach Henrika Ojamy w Legii, albo przeciwnie – sprytniejszy niż komukolwiek mogłoby się wydawać. Miał być przechwyt dekady. Miał być policzek dla poznaniaków, wymierzony w ich precyzyjne, kilkumiesięczne obserwacje. Póki co jednak Estończyk bardziej przypomina kukułcze jajo, które lechici ładnie opakowali i podesłali największemu rywalowi, przy okazji zmuszając go do maksymalnego wywindowania oferty.
Kiedy legioniści klepnęli ten transfer, przekaz dotyczący piłkarskiej wartości Ojamy był jasny: niski, mobilny, dobrze trzymający się na nogach. Dziś, po czterech miesiącach, jego styl lepiej oddawałyby jednak inne określenia. Chaotyczny wręcz do przesady, technicznie siermiężny, w zasadzie niezdolny do gry z klepki, w ataku pozycyjnym. Aż chciałoby się dodać: niezdolny do gry w Legii. Typowy piłkarz na kontrę, najlepiej czujący się w prostych schematach, zwłaszcza w zamieszaniu, za to nie mający wiele wspólnego z kreatywnymi zagraniami, z odegraniem piłki w tempo. Po prostu pojęcie przyspieszenia akcji dla niego oznacza wypuszczenie piłki i bieg. Tylko tyle.
16 asyst dla Motherwell, najwięcej w całej szkockiej lidze. Ten sam gość, który grając w Legii ma klapki na oczach. Pamiętacie tę setkę z Poznania, kiedy podniósł notę Gostomskiemu? Typowy Ojamaa, chciałoby się powiedzieć. Pytanie tylko, czy to, że pod bramką nie podnosi głowy wynika z niezdrowej ambicji poprawienia swoich statystyk, czy zwyczajnie nikt mu wcześniej na to nie zwrócił uwagi?
Co ciekawe, na Wyspach ustawiano go nie na skrzydle, a w ataku. Miał krążyć wokół masywnego Higdoma i zbierać to, co spadnie. Może więc i Urban powinien spróbować Estończyka w pierwszej linii – obok Dwaliszwilego lub nawet jako alternatywę dla niego? Biorąc pod uwagę obecną sytuację kadrową mistrzów Polski, pewnie miałoby to większy sens.
Fot. FotoPyK