Legia nie wygrała dwóch poprzednich meczów ligowych, ale skoro przyjechało do niej w odwiedziny Zagłębie Lubin, to można było być pewnym: koniec złej serii. Lubin to przecież piłkarski śmietnik Europy. To tam ściągają wybitnie nieutalentowanych zawodników z przeróżnych krajów, którzy wymieszani tworzą niesmaczny koktajl. To tam tym piłkarzom dają świetne kontrakty – nie wiedzieć z jakiego powodu, za co i po co. Taki Widanow – bułgarski rzeźnik – nie przedstawia żadnej piłkarskiej jakości, za to dzisiaj pokazał, że przedstawia siatkarską. Nad Lubinem wciąż unosi się duch Hapala, który ten cały szmelc nasprowadzał.
Jeśli mówi się tyle o beznadziejnych obcokrajowcach ściąganych do naszej ligi, to najwięcej ich w Lubinie. Gdyby wszystkich tamtejszych cudzoziemców wsadzono w jeden samolot i wysłano bez prawa powrotu do innego kraju, nasza liga w żadnym stopniu by nie ucierpiała. Widanow – że na nim się dzisiaj skupimy, na chwilę zostawiając w spokoju Bilka, Papadopulosa, Jeża, Rakelsa, Guldana, Godala czy Cotrę – już dawno udowodnił, że jest na bakier z grą w piłkę, a teraz się jeszcze okazało, że jest też na bakier z myśleniem. To znaczy, życzliwie przyjmiemy, że on nie chciał Legii sprezentować rzutu karnego (tacy z nas naiwniacy) i że po prostu doznał jakiegoś zaćmienia. W każdym razie, jego decyzja by zagrać piłkę ręką była jedną z najbardziej nonsensownych, jakie widzieliśmy w futbolu w 2013 roku. Ale czasami dopada nas myśl, że powinien się z niej tłumaczyć nie tylko w Lubinie, ale też w troszkę większym, położonym niedaleko mieście.
Oresta Lenczyka kusi, by w szatni Zagłębia posprzątać, ale nie jest to takie proste, bo każdy zawodnik ma kontrakt, którego nie można z dnia na dzień zerwać. Działacze muszą się jednak zastanowić, jaki sens ma dalsze trzymanie tych zawodników i liczenie, że naglę zaczną grać dobrze. Nie zaczną, bo nie potrafią. Być może lepiej wypłacić im wielomiesięczne odszkodowania i liczyć na to, że znajdzie się inny frajer, gotowy płacić tym niedojdom co miesiąc. To się nazywa: minimalizowanie strat. Czasami trzeba.
Legia wygrała wreszcie mecz, mimo że nie zaprezentowała niczego nadzwyczajnego. Ot, solidna, ligowa młócka. Rozegranie wyglądało tak sobie, kultura gry – można powiedzieć, że taka jak zazwyczaj w przypadku tej drużyny, czyli nienachalna. Pierwszy gol po rzucie rożnym, drugi po rzucie karnym wywalczonym nie przez legionistę, ale przez Widanowa. Poza tym – bez jakichś wyśmienitych sytuacji, więc generalnie kiszka. Przełamanie wynikało więc nie z poprawy jakości w zespole Jana Urbana, ale ze zmiany przeciwnika. To już nie był Lech w Poznaniu i nie Zawisza w Bydgoszczy. Kolejne spotkanie, z którego dla kibiców Legii do zapamiętania jest tylko wynik.
Przebudził się Widzew i to już jest bardzo dobra wiadomość dla wszystkich fanów tej drużyny, bo plan łodzian na ten sezon to chyba utrzymanie kontaktu z peletonem do ostatnich siedmiu kolejek (tych lepiej punktowanych), a potem modlitwa i liczenie na cud. Dzisiaj kontaktu – między innymi z Koroną, która wygrała z Krakowie – udało się nie stracić. Swoje zrobił niezawodny Visnakovs, który jak ma piłkę na nodze to nie zastanawia się dwa razy, tylko po prosto wali z całej siły. Te błyskawiczne decyzje skutkują golami, zwłaszcza, że piłka uderzana przez Łotysza zazwyczaj ląduje tuż obok słupka. Taki Paweł Buzała połowy strzałów Visnakovsa po prostu by nie oddał, bo ciągle by się zastanawiał, czy warto i czy lepiej górą, czy dołem.
Pogoń dzisiaj nie wyglądała na drużynę, która chce się zmęczyć i nic dziwnego, że Dariusz Wdowczyk wściekał się na ławce. Ten szkoleniowiec zwykł mawiać przed meczami do piłkarzy: „Wszyscy mówią, żebyście na boisku zostawili serce. Nie grajcie sercem, grajcie głową”. Dzisiaj na murawie nie zaobserwowano ani serca, ani nóg, ani płuc, ani tym bardziej głowy. Kiedy przed spotkaniem na ekranach telewizorów wyświetlono informację, że Pogoń jeszcze jako jedyna w tym sezonie nie przegrała meczu wyjazdowego, stwierdziliśmy: oho, to znaczy, że przegra dzisiaj, czas najwyższy. Nie sądziliśmy jednak, że aż tak swoim rywalom pomoże. Spotkanie drużyny, której faktycznie zależy z taką, która tylko czeka na ostatni gwizdek musiało się skończyć w ten właśnie sposób…
Największa niespodzianka w Krakowie, gdzie Cracovia – ostatnio będąca w dobrej formie – dała się oklepać Koronie. Co ciekawe, w tych kilku wyjazdowych meczach w tym sezonie kielczanie pod wodzą trenera Pachety zdobyli więcej punktów niż podczas wszystkich wyjazdów za kadencji Leszka Ojrzyńskiego w poprzednich rozgrywkach. Ale absolutnie nie twierdzimy, że należy z tego powodu wyciągać jakieś daleko idące wnioski.
Korona była od pierwszej minuty nieźle zorganizowana i groźna, zwłaszcza po stałych fragmentach gry, dobrze bitych przez Pawła Golańskiego. Przez cały mecz – nawet gdy to gospodarze prowadzili 1:0 – wydawało się, że jeśli ktoś ma wygrać, to właśnie kielczanie. Krzysztof Pilarz musiał interweniować częściej i w trudniejszych sytuacjach niż Zbigniew Małkowski, a napastnicy gości mieli więcej swobody niż Dawid Nowak po przeciwnej stronie boiska (chociaż znowu strzelił gola).



Fot. FotoPyk