Trzy i pół roku ostrzeliwania, bombardowań, przejmującej ciszy przerywanej wyłącznie okrzykami żołnierzy i skowytem rozżalonych wdów, matek oraz sióstr. Trzy i pół roku, które zostało okrzyknięte niechlubnym, krwawym powrotem do praktyk i obyczajów z czasów Stalina i Hitlera. Masakra na rynku Markale, Aleja Snajperów, makabryczne „róże” powstałe po zalaniu czerwoną żywicą lejów po pociskach moździerzowych. Sarajewo przeżyło wiele, a tragizm miasta jest tym większy, że to obrazki sprzed niespełna dwudziestu lat.
Dwie dekady od interwencji NATO. Dwie dekady od oblężenia miasta przez siły byłej Jugosławii i serbskich bojowników, dwie dekady od niosącego za sobą setki ofiar sporu zakończonego powstaniem niepodległej republiki z własną konstytucją. Dwie dekady od pojawienia się na mapach Bośni i Hercegowiny. Kilkanaście dni temu Sarajewo znów stanęło w ogniu, lecz tym razem zapalili go sami mieszkańcy miasta, dumni ze swoich rodaków kończących na Litwie eliminacje do Mistrzostw Świata. Dumni z historycznego, do tej pory pozostającego w sferze marzeń, wręcz nieosiągalnego sukcesu, jakim jest awans do Mistrzostw Świata. Wygranie biletów do Brazylii, które dla mieszkańców tego kraju oznaczają coś więcej, niż tylko kilka 90-minutowych starć. To pierwszy od lat triumf, który świętowano na ulicach wspólnie, bez podziałów na Serbów, Chorwatów i muzułmańskich Boszniaków. Triumf, który sprawił, że kraj przez moment zapomniał o bolesnej przeszłości.
Różnica pokoleń
Początek wojny, początek oblężenia Sarajewa, początek najtragiczniejszego okresu w całej historii tego terenu. Zdolny młodzian, piętnastoletni Hasan Salihamidzić właśnie mknie na samolot, który ma go dostarczyć do Belgradu, na mecz młodzieżowej kadry Jugosławii. Po kilkunastu kontrolach, dogłębnym sprawdzeniu przyczyn podróży i nieszczególnie przyjemnych rozmowach z wojskowymi udaje mu się wsiąść w samolot, który ma być przepustką do wielkiej kariery. Hasan reprezentuje Jugosławię, choć kilkanaście godzin później dowiaduje się, że Bośnia nie jest już jej częścią. Rozpoczyna się krwawa wojna na ulicach Sarajewa, które opuścił ostatnim lotem przed mającym potrwać blisko cztery lata zablokowaniem miasta.
O sukcesach w postaci powołań do kadry może jedynie pomarzyć dziewięć lat młodszy Edin. Ten na razie walczy przede wszystkim o możliwość gry w piłkę – z matką, wiecznie zamartwiającą się jego bezpieczeństwem. Tę historię zna każdy fan futbolu, powtarza się ją przy każdej możliwej okazji – Edin namawia mamę, by pozwoliła mu wyjść na boisko, ona nie ustępuje. Kilka chwil później kartoflisko rozsadza wybuch. Cud? Intuicja? Przeczucie? Anioł stróż? Chłopakiem, któremu matczyny zakaz uratował życie jest Edin Dżeko.
Obu panów dzieli dziewięć lat różnicy. Salihamidzić, urodzony w 1977 roku staje się pierwszym bośniackim towarem eksportowym, który podziwiają w Niemczech i we Włoszech. W kadrze jest niekwestionowaną, choć również nieco samotną gwiazdą. Strzela dla niej pierwszego gola w historii, prowadzi do pierwszych zwycięstw, przeciera drogę dla rodaków, jak choćby Barbareza czy Baljicia, ale nie jest w stanie wprowadzić jej do finałów – ani mistrzostw świata, ani mistrzostw Europy. Dżeko, rocznik 1986, to już zupełnie inna historia. Na Zachód trafia nie jako pierwszy Bośniak z poważnymi ambicjami i papierami na grę na najwyższym poziomie, jest raczej jednym z wielu, którzy ruszyli na podbój świata. W Niemczech dołącza do solidnej kolonii, złożonej z Misimovicia, Barbareza czy Grlicia, cztery lata później, przechodząc do angielskiego dream-teamu budowanego w błękitnej części Manchesteru ma kolegów w Romie, Sevilli czy Stoke.
Salihamidzić okazał się zapowiedzią wielkiej Bośni. Dżeko, który dwa lata temu stał się aktorem w wysokobudżetowej produkcji arabskich szejków jest już przywódcą zespołu znającego swoją wartość i skupiającego największych fachowców z Pjaniciem czy Ibiseviciem, by wspomnieć choćby tych najpopularniejszych. Porównanie gwiazd reprezentacji z przełomu tysiącleci i początku drugiej dekady XXI wieku daje obraz jak zmieniła się bośniacka piłka. A bośniacka rzeczywistość?
Pierwsza wspólna akcja
Wgłębianie się w serbsko-chorwacko-boszniacki konflikt z prawosławno-katolicko-muzułmańskimi rozgrywkami w tle to jak wejście na forum gimnazjalistów. Po pierwszych dwóch minutach nie wiesz, o co chodzi, po następnych piętnastu zastanawiasz się, jak to w ogóle jest możliwe, po pół godziny jesteś w stanie tylko tępo powtarzać za Sokratesem – wiem, że nic nie wiem. Tygiel wypełniony wzajemnie nienawidzącymi się grupami, żyjącymi na jednym terenie, w tych samych miastach, ale rozdzielonych wysokimi, grubymi murami tragedii z przeszłości, które wciąż są żywe w pamięci ludzi z tego obszaru.
Eksperci są zgodni – wspólne świętowanie na ulicach Sarajewa, które rozświetliły race odpalane przez Serbów, Chorwatów i Bośniaków, nie było wcale oczywistym odruchem. Wręcz przeciwnie, ten gest zjednoczenia, powszechna wiara w istnienie jakiegokolwiek wspólnego powodu do dumy, wspólnej chluby – to novum. Do tej pory nawet w futbolu podział był aż nazbyt widoczny. W związku rządziło trzech szefów, zresztą nawet takie egzotyczne trójpodziały władzy nie gwarantowały zgody w szukaniu antidotum na palące problemy bośniackiego futbolu. Przez krótką historię piłki w Sarajewie, Mostarze i Banja Luce, przewinęła się cała śmietanka tamtejszych macherów, na czele z szemranymi cudotwórcami od finansów i płatnych meczów sparingowych oraz politykami, którzy w świecie futbolu urządzali dogrywkę do lokalnych sporów o władzę.
Najgłośniejsze incydenty? Z pewnością wszystkie głośne kłótnie trzech największych grup społecznych w kraju, które potrafiły kłócić się o wszystko – od kształtu bośniackiej ligi, po grę muzułmańskich zespołów na katolickich, znajdujących się w chorwackiej strefie stadionach. Wprawdzie coraz lepszą reputacją cieszyli się kibice dumnie określający się jako BHF, ale… jako sąsiadów wciąż mieli chłopaków biegających w koszulkach Serbii lub charakterystycznej biało-czerwonej, chorwackiej kracie.
All-Stars Bośnia
Dwadzieścia pięć punktów, osiem zwycięstw, zaledwie jeden remis i jedna porażka. Efektowne 5:0 na Łotwie, wcześniej 8:1 w wyjazdowym meczu z Liechtensteinem, 2:1 na Słowacji po genialnym powrocie w ostatnich dwudziestu minutach, wreszcie 1:0 w Kownie, po golu Ibisevicia w 68. minucie. Stempel na bilecie. Wpis w paszporcie. Podpis celnika. Trafienie, które zagwarantowało Bośni i Hercegowinie występ na mundialu w Brazylii.
Jak w ogóle do tego doszło? Jak małe, skłócone i młode państewko wrzucone między szalejące bałkańskie żywioły mogło w dwie dekady zbudować skład, który za moment rozpocznie przygotowania do turnieju 32 najlepszych drużyn świata? Tym razem nie będzie pięknej historii o reformach zespołów młodzieżowych, o budowaniu u podstaw, o powstających ślicznych stadionach i rozbudowanym zapleczu klubów. Wystarczy szybki rzut oka na skład, by zauważyć, że Bośnia nie jest wybitnym specjalistą w dziedzinie wychowywania zawodników.
Asmir Begović, wychowany w Niemczech, Kanadzie i Anglii. Z Bośni wyjechał jako mały dzieciak, uciekając wraz z rodziną przed okrucieństwami wojny. Emir Spahić urodził się w leżącym na terenie Chorwacji Dubrowniku, grywał co prawda w bośniackich klubach w Caziniu i Zenicy, ale jako dziewiętnastolatek wrócił do Dubrownika, stamtąd zaś przewędrował do Zagrzebia i później do Moskwy. Pjanić pierwsze kroki na murawach piłkarskich postawił w Luksemburgu, potem czternastolatka przejęło francuskie Metz. Misimović urodził się w Monachium i właśnie w Niemczech spędził większą część swojego życia, Ibisević opuścił Bośnie w wieku szesnastu lat.
Cały skład można analizować właśnie w ten sposób, przez pryzmat miejsc, w których wychowali się kolejni reprezentanci. O sile bośniackiego zespołu nie stanowią chłopcy, którzy całe życie kopali się w barwach Ł»elzejnicaru i FK Sarajewo, ale ci, którzy uciekli ze stolicy razem z wybuchami pierwszych bomb. Nieliczne wyjątki – wspomniany Dżeko czy VrŁ¡ajević – to raczej miks talentu i chorobliwej pracowitości, niż dowód na siłę bośniackiej myśli szkoleniowej. Z drugiej strony – czy naprawdę sukces trzeba rozbijać na ten osiągnięty pracą u podstaw, organicznym wysiłkiem trwającym nawet kilka pokoleń i ten wynikający z rozjechania się rodaków po świecie i płynącą z tego korzyścią w postaci obecności w kadrze wychowanków najlepszych piłkarskich szkół z różnych części Europy?
All-stars Bośnia. Ściągani do kraju na mecze, często bywali w nim niemal wyłącznie przy okazji pełnienia obowiązków dla kadry narodowej. Dla niektórych piłkarskie spotkania były jedyną okazją, by móc zobaczyć kraj swoich ojców czy dziadków. Dla innych – by naocznie przekonać się, jakie spustoszenie wywołała wojna, która wygoniła ich swego czasu z sarajewskich mieszkań. Tworzenie reprezentacji z Misimovicia, owocu niemieckiej myśli szkoleniowej oraz Pjanicia wychowanego w Luksemburgu i Francji to nie tylko korzyści czysto boiskowe, ale i ważne świadectwo dla tych, którzy pozostali w kraju. Chorwaci, Serbowie, Bośniacy – nieważne. Ważne, że czujący więź z terenem wokół Sarajewa, czujący obowiązek wobec rodziców, którzy zostali wygonieni z własnej ojczyzny. Niezależnie od narodowości, czy wyznania tychże rodziców.
Czy to szansa na zażegnanie aktualnych sporów? Teoretycznie trudno oczekiwać, że uściski prawosławnego Serba, Misimovicia oraz jego chorwackich czy boszniackich kolegów z kadry sprawią, że puby zaroją się od świętujących wspólny sukces bez względu na przynależność do danej grupy etnicznej czy wyznaniowej. Z drugiej strony – Pjanić, Dżeko, Lulić, Begović czy Ibisević to ludzie, którzy grają w klasowych klubach co tydzień wyciągając Bośniaków przed telewizory, przed mecze Lazio czy Manchesteru City. Każdy sukces zaś zbliża ludzi. Ten wywalczony na Litwie, w sposób szczególny, dotąd w Sarajewie nieznany.
Pozostaje pytanie, czy wystarczy czasu, by faktycznie pogodzić wszystkich Bośniaków, by uczynić z nich ludzi identyfikujących się ze wspólnymi wartościami. Przecież w bałkańskim kotle równie dobrze może się zagotować jeszcze raz, tworząc, niszcząc, zmieniając i przekształcając kolejne kraje. Miejmy nadzieję, że tak jak w ostatnich tygodniach, tak i w przyszłości w Bośni strzelać będą wyłącznie korki od szampana, a na ulicach płonąć będą już zawsze jedynie race, a nie napalm. Okazji do zjednoczenia pod wspólną banderą będzie sporo – na razie wiemy o trzech, podczas brazylijskich mistrzostw świata. Choć piłkarze zapowiadają, że liczą na rozegranie również czwartego, a może i piątego spotkania…