Siedemnaście lat to szmat czasu. Przez ten okres Polska miała czterech prezydentów, Michał Wiśniewski cztery żony, a Watykan trzech papieży. Juventus miał za to jednego bramkarza.
Kiedy Gianluigi Buffon stawiał pierwsze kroki w Juventusie, Polska nie była w Unii Europejskiej, nikt na świecie nie słyszał o smartfonie, dostęp do internetu mieli nieliczni i to na modemie, a wyniki meczów sprawdzało się na telegazecie. Kiedy Gigi przywdziewał koszulkę bianconerich po raz pierwszy, Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska dopiero powstawały, o islamskim terroryzmie zwykły zjadacz chleba nawet nie słyszał, a świat liczył jeszcze, że ten nowo wybrany Władimir Putin będzie spoko gościem i demokratą.
Ale Gigi Buffon to nie tylko historia świata, ale też moja historia. Prywatna, emocjonalna. Kiedy w 2001 roku szedłem do gimnazjum, gdzie nawiązywałem pierwsze przyjaźnie, które do dzisiaj pielęgnuję, on zaczynał pisać swoją biało-czarną legendę. Kiedy Buffon bronił karnego Luisa Figo w spotkaniu z Realem Madryt, biegałem po przedpokoju i płakałem ze szczęścia w rękaw dziadka. Gdy zdobywał mistrzostwo świata, wracałem z wakacji i jadąc z Okęcia do Kielc słuchałem relacji z serii rzutów karnych w radiu. Kiedy Juve spadało karnie do drugiej ligi, a Buffon postanowił że zostanie i zamiast zdobywać trofea, będzie grać po wioskach i rozpadających się stadionach, przygotowywałem się do matury.
W czasach kiedy Juventus wracał do włoskiej i europejskiej elity dopiero poznawałem swoją żonę. Kiedy Buffon leczył kontuzję pleców, która miała przedwcześnie zakończyć jego karierę a klub kompromitował się na wszystkich frontach, studiowałem w Lublinie. Gdy Stara Dama zdobyła po długiej przerwie mistrzostwo Włoch byłem już w Krakowie, a gdy Juve zaczęło znów grać dobrze w Lidze Mistrzów zacząłem pracę w Warszawie. Przez te wszystkie lata jedynym wspólnym mianownikiem był Buffon, a gdy Gigi musiał dwoić się i troić by powstrzymać (bez efektu) Barcelonę w berlińskim finale, ja odliczałem godziny do ślubu, ale wzroku od telewizora nie odciągałem.
Widziałem go na żywo cztery razy. W 2006 roku tata zabrał mnie na mecz do Turynu z okazji moich osiemnatych urodzin. W 2012 roku byłem na otwartym treningu Włochów na stadionie Cracovii przed polsko-ukraińskim Euro. W 2014 oglądałem Buffona już z żoną na Stadio Olimpico w Rzymie, siedząc tuż za jego bramką. Rok później kibicowaliśmy mu z trybuny stadionu w Gdańsku w towarzyskim meczu z Lechią.
I teraz kiedy skończyłem 30 lat, najwybitniejszy bramkarz jakiego widziałem powiedział: “Basta”. Może jeszcze nie z piłką, ale na pewno z Juventusem, którego barw i honoru bronił przez siedemnaście lat. Więcej niż połowę mojego życia.
Przed chwilą sobie uświadomiłem, że Gigi Buffon był najdłuższą stałą w moim życiu.
Bramkarz ukochanego klubu przez prawie dwie dekady. Człowiek który zawsze był i w 99% przypadków był wyśmienity. To naturalne i nieuchronne, że pozostanie po nim pustka.
To był przywilej go oglądać, a mój dzisiejszy płacz na pewno nie jest powodem do wstydu. Gigi to Superman, ale nawet i on musi od czasu do czasu być tylko Clarkiem Kentem. Dzięki że broniłeś swojego Metropolis!
Piotr Ziemkiewicz
Fot. newspix.pl