Terminarz stworzył Lechowi okazję do wyrobienia normy strzeleckiej za całą rundę na przestrzeni dwóch meczów. Najpierw podjęcie na własnym stadionie widzewiaków, a chwilę później wycieczka na mecz z Podbeskidziem, czyli kolejna okazja na ostre ostrzelanie. Za pierwszym razem Lech zamiast korzystać z dobrodziejstw inwentarza, gwałcić i rabować osłabionego rywala, kulturalnie zebrał trzy punkty, dając zresztą gospodarzom kilka szans na wyrównanie.
Dziś scenariusze są dwa. Albo będzie podobnie, jak tydzień temu: Lech straszliwie zmęczy – siebie, widzów, sztab szkoleniowy i nas, wywiezie trzy punkty, ale jednocześnie jeszcze raz pokaże, że wymienianie ich w gronie głównych kandydatów do mistrzostwa to średnio zabawny żart. Albo wreszcie zagra choć namiastkę tego, co wiosną, wreszcie zagra efektownie, miło dla oka, ogrywając ogórów kilkoma bramkami. Innych scenopisów raczej brak, bo Podbeskidzie zwyczajnie nie ma z czego rzeźbić. Michniewicz nie dość, że operuje chłopakami, którzy raczej nie mają przed sobą reprezentacyjnej przyszłości, to jeszcze co zdolniejsi z nich mają urazy, pauzują etc.
Jakiekolwiek urwanie punktów Lechowi będzie sensacją, chociaż z drugiej strony, gdy patrzymy na umęczony wyraz twarzy ludzi, którzy mieli kreować grę poznaniaków, błyszczeć fantazją i błyskotliwymi rozwiązaniami, mamy wrażenie, że są w stanie przegrać nawet z Ł»algirisem Wilno najsłabszymi rywalami. Jeśli radości z gry i błysku w oku nie rozbudzi w nich świadomość, że na bramce rywali stoi Rybansky, a dostępu doń strzeże m.in. Adu, Pietrasiak czy Deja to naprawdę rozważylibyśmy pomoc psychologiczną.

Fot. FotoPyk