Trzecia minuta – przewaga jednego zawodnika. Minuta jedenasta – prowadzenie 1:0. Minuta dwudziesta – dwie kolejne sytuacje i przygniatająca przewaga w posiadaniu piłki, dokładnie 74 do 26 procent. Gdyby ktokolwiek miał dopisać tu LOGICZNY dalszy ciąg historii, prawdopodobnie już do przerwy Lech prowadziłby z Widzewem jakieś 3:0. Sami w pewnym momencie uznaliśmy, że bukmacherskie under 2.5 trzeba będzie określić dziś sukcesem łodzian. A tu proszę, nie dość, że trzymali się nadspodziewanie dzielnie, to niewiele brakło, by w końcówce ugrali w Poznaniu remis.
Sytuacja z drugiej minuty, w której Tomasz Wajda wprawdzie po chwili zawahania, ale wyrzucił 19-letniego Augustyniaka za faul na Teodorczyku, bez dwóch zdań, jak kochają mawiać to piłkarze, ustawiła całe spotkanie. Widzew grający w dziesiątkę, właściwie bez trenera, za to w składzie wciąż pełnym nowości i zagadek (Melunović, Leimonas…), po serii sześciu meczów bez zwycięstwa, na dodatek w gościach przy Bułgarskiej – to nie miało prawa się skończyć dobrze. A jednak już w pierwszej połowie – poza Lovrencsicsem, który popisał się dwoma świetnymi podaniami – najjaśniejszą postacią w ekipie Lecha można było uznać Gostomskiego. Paradoksalnie, nawet grający u siebie przed tygodniem Piast nie przetestował go tak, jak widzewiacy.
Lech miał do zdania ciężki test z gry w ataku pozycyjnym. Jak się okazało, równie ciężki, co dwojący się i trojący w bramce Mielcarz.
Można by tu teraz pisać, że Lechowi momentami brakowało szczęścia, że piłka kilka razy o włos mijała bramkę albo zatrzymywała się na bramkarzu, ale tak naprawdę, jeśli Lechowi czegoś brakło, to zimnej krwi i jakości, żeby Widzew brutalnie dorżnąć. Sam Teodorczyk miał genialną szansę, by przełamać się na dobre. Nie strzelał przecież w lidze przez dobrych kilka tygodni, wreszcie dwa razy trafił przed tygodniem, a dziś poprawił już w 11. minucie. ] Trudno wyobrazić sobie bardziej komfortową sytuację dla napastnika. Moment, w której można złapać luz i pewność siebie, pozwolić sobie na coś ekstra. A jednak „Teo” przez pozostałe do końca 80 minut już wyłącznie pudłował albo nabijał siniaki Mielcarzowi.
Nic lepiej nie podsumowuje tego meczu, jak sytuacja z 84. minuty i mina Gostomskiego, któremu w jakieś pięć sekund koło nosa śmignęły trzy, no dobra – dwie, niezwykle groźne piłki (dwie poprzeczki i strzał w bramkarza). Właściwie to w samej końcówce Lech już był bardziej przestraszony, że sam może stracić gola niż skoncentrowany na strzelaniu kolejnego. Punkty niby się zgadzają, ale wygrana 1:0 w takich okolicznościach chwały nie przynosi. Jeśli coś zapamiętamy to dzielny Widzew i całe to poznańskie męczenie buły.

Walczyli jak nigdy, zremisowali jak zwykle. Najkrótsza recenzja dzisiejszego debiutu Oresta Lenczyka zawiera się w jednym zdaniu. Jego drużyna faktycznie wyszła odmieniona, bumelanci zaczęli truchtać, niektórzy z nich nawet biegać, nielicznym śmiałkom udało się trochę spocić i zmęczyć, ale wynik… bez zmian. Jeden punkt z Jagiellonią na swoim terenie, który raczej chluby nie przynosi.
Tym bardziej, że Zagłębie nie zagrało jakiegoś porywającego futbolu. Po prostu – po raz pierwszy od dawna włożyło w mecz trochę serca, trochę zaangażowania i walki. To wystarczyło, by wszyscy komentatorzy – łącznie z nami – uwierzyli w czar Lenczyka. Z drugiej strony, co zresztą uwieczniliśmy na fotografii w rubryce atrakcyjność meczu, jeśli całą grę robi szalejący od linii do linii Abwo, ciężko oczekiwać widowiskowych zwycięstw z kilkoma golami. Wystarczyła jedna dokładniejsza wrzutka Quintany, wejście Piątkowskiego i po robocie. A gdyby ten pierwszy jeszcze troszkę dokręcił swój techniczny strzał – mogłoby się w ogóle skończyć bardzo niewesoło. Tak czy owak – chylimy czoła przed profesorem. Myśleliśmy, że jedynym stymulatorem dla lubińskiej bandy leniwców może być defibrylator, tymczasem Lenczyk sprawdził się w tej roli wcale nie gorzej.
Słowo o Jagiellonii? Cóż, najlepiej podsumowała ich pomeczowa statystyka. Jeden strzał celny, jeden gol, do tego jeszcze poprzeczka Quintany. Pierwsze czterdzieści pięć minut usypiające, drugie niewiele lepsze, szatkowane jedynie jakimiś urwanymi akcjami inicjowanymi najczęściej właśnie przez Quintanę. Wyrwany w końcówce punkt, równie fartowny co niezasłużony. Ot, Jaga na wyjeździe, czyli nawet jeśli nie idzie gra, idą wyniki. Efekt? Bilans 3-3-1, który co prawda jeszcze nie zbliża białostoczan do wyników wyjazdowych Lecha z ubiegłego sezonu, ale na pewno wstydu żadnego nie przynosi. W przeciwieństwie do rubryczki „celne strzały” w pomeczowym podsumowaniu. Jeszcze raz do tego wracamy, bo naprawdę, jedno celne uderzenie na bramkę Gliwy, TEGO Gliwy, to jak włamać się do banku i wynieść dwa długopisy. Trochę zmarnowana okazja.

Fot. FotoPyk