Reklama

Gdy hiszpańscy sędziowie odbierają ci smak życia…

redakcja

Autor:redakcja

07 maja 2018, 18:27 • 8 min czytania 7 komentarzy

To miał być spokojny, wyważony tekst o Realu Madryt, z wnioskami płynącymi z tego sezonu w jego wykonaniu, bo pomimo kilku pozostałych meczów w Primera División, El Clasico właściwie zakończyło jego ligowe zmagania o cokolwiek. Ale nie będzie. W chwili, kiedy to piszę, w środku mnie wszystko się gotuje. Paleta emocji, niestety niekoniecznie tych pozytywnych, zmieszanych niczym napoje wyskokowe w kociołku Panoramixa.

Gdy hiszpańscy sędziowie odbierają ci smak życia…

Wiecie, to jest tak, że w teorii oglądamy futbol dla przyjemności, chociaż ja jako fan rozgrywek hiszpańskich dużo częściej jednak wkurwiam się podczas poszczególnych meczów. Mogą akurat grać totalnie obojętne mi zespoły, na przykład Getafe z Celtą Vigo, ale nie potrafię przejść neutralnie obok tego, w jaki sposób wypaczane są scenariusze tychże spotkań. Nie zawsze chodzi o decyzję zmieniającą wynik spotkania. Zdarza się mnóstwo pomniejszych błędów, ale efekt często jest bardzo podobny – to się po prostu odechciewa oglądać.

A to seria absurdalnych rzutów wolnych gdzieś w środku pola, a to nieodgwizdany spalony lub złapany taki, kiedy nie może być o nim mowy. Albo jakiś karny po tym, jak dany zawodnik pomylił boisko z basenem. Albo kartki rozdawane na lewo i prawo, w chwili gdy w sumie nic wielkiego się nie stało. I odwrotnie – brak drugiego żółtego kartonika, ponieważ sędzia nie chciał psuć spotkania.

Rozumiecie w ogóle ten argument? Sędzia nie chciał psuć spotkania… Przecież pisanie czegoś takiego w kontekście ligi hiszpańskiej to wręcz słownikowa definicja oksymoronu, która oznacza mniej więcej tyle, że – powiedzmy na początku meczu – można sobie naginać przepisy do woli, bo i tak arbiter nie wykaże się właściwą wielkością cojones, aby wyciągnąć odpowiednie konsekwencje względem delikwenta. Czyli popsuł mecz właśnie dlatego, iż nie chciał go popsuć, taki tam paradoks.

Reklama

Doskonale jednak zdaję sobie sprawę z tego, iż fani innych europejskich rozgrywek będą mieli podobne zdanie na temat arbitrów z tamtych państw. Kibic Bundesligi powie, że najgorsi rozjemcy biegają po niemieckich boiskach, kibic Premier League sflugają Angoli i tak dalej, i tak dalej. W normalnych warunkach pewnie nie podejmowałbym dyskusji na ten temat, tylko pokiwał głową ze zrozumieniem, aczkolwiek po wczorajszym po prostu nie potrafiłbym przyznać racji żadnej z takich grup.

Hiszpanie zdobywają właśnie Himalaje beznadziei.

Śledzę Primera Division już nawet nie pamiętam od kiedy i widzę postępujący we mnie trend, a mianowicie coraz większy wstręt do tamtejszych rozgrywek. To koszmarne uczucie, kiedy masz pasję, chcesz się nią jarać i cieszyć ze względu na poziom sportowy, ale nie do końca możesz, bo obok fantastycznych dryblingów, strzałów, podań, wślizgów i innych takich, oglądasz panów z gwizdkiem w ustach, którzy korzystają z nich równie losowo, jakby akurat podczas meczów łapali półtoragodzinną czkawkę.

Mam nadzieję, że ten moment nie nastąpi, ale jeśli cokolwiek będzie w stanie obrzydzić mi piłkę nożną, to nie praca przy niej, nie zmęczenie sezonem czy rutyna oraz monotonia, lecz właśnie źle wykonywana robota arbitrów. Popełniane przez nich błędy wypaczają bowiem wszelakie starania szkoleniowców oraz piłkarzy, sprawiając w ten sposób, iż często ich wysiłek nie ma najmniejszego sensu. Syzyfowa robota.

Póki co czuję się co najwyżej oszukany. Płacę ten cholerny abonament telewizyjny, inni kibice dodatkowo kupują bilety za horrendalne wręcz ceny, bo za worek gruszek na stadiony się przecież nie wchodzi. W sumie niezależnie od tego ile forsy zostawiamy przy kasie, nie zmienia to faktu, że w zamian otrzymujemy produkt – delikatnie rzecz ujmując – wybrakowany. Nie odnosicie takiego wrażenia? Skoro już przy owocowej nomenklaturze jesteśmy, to trochę tak, jakbyście kupili ileś tych gruszek hurtem, a potem przy jedzeniu okazałoby się, iż większa część zgniła od środka. No i co, bylibyście zadowoleni z takiego nabytku?

Pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy w takich momentach – nigdzie bardziej niż w Hiszpanii potrzeba wprowadzenia systemu VAR. To wręcz absurdalne, że (prawdopodobnie) najlepsza liga świata pod względem poziomu sportowego jest jednocześnie niemal najgorzej zorganizowaną sędziowsko spośród wszystkich topowych. I jeszcze ten absurdalny poziom tłumaczenia olewania technologii w La Lidze – że niby wsparcie video dla arbitrów, tudzież chociaż niezwykle przydatny program „Goal-line”, są za drogie… Byłbym w stanie przyjąć ten argument, gdybyśmy mówili teraz o rozgrywkach, powiedzmy, w Mołdawii, ale w przypadku Primera Division to jest żaden argument. Milionowe przychody, jakie zapewniają Barcelona, Real, Atletico oraz wiele innych nieco słabszych drużyn, chociaż i tak na tyle dobrych, by godnie prezentować się w europejskich pucharach – z tego naprawdę nie ma odpowiednio dużych pieniędzy, by sfinansować wprowadzenie technologii do La Ligi? Prędzej uwierzę w UFO.

Reklama

Rozumiem, że w koszta trzeba wliczyć nie tylko licencję na możliwość wykorzystania systemu, lecz również sprzęt mogący go obsłużyć, poza tym również wiele szkoleń dla sędziów, ale bez przesady. Mówimy przecież o Primera Division, którą na całym świecie ogląda miliony ludzi i już z samego tego tytułu hajs na VAR powinien się znaleźć. A o dodatkowych zyskach z działań stricte marketingowych nawet nie ma co wspominać.

Co chwilę dostajemy namacalne dowody na to, iż bez wsparcia video ten sport po prostu przestaje mieć sens. Mecze filmowane są z tylu ujęć, że nawet najmniejsza pomyłka arbitra migusiem wychodzi na jaw. W tym kontekście warto zauważyć i poniekąd stanąć w obronie ślepców z gwizdkiem – dziś mecze toczone są w takim tempie, że ludzie oko po prostu nie jest w stanie wyłapać pewnych aspektów. Ponoć udowodniono to nawet badaniami naukowymi!

Piszę o tym zresztą abstrahując od wczorajszego Klasyku. Potyczka Barcy z Realem się do tej kategorii nie łapie, wszak błędy były zbyt duże, zbyt ewidentnie, by tak tłumaczyć Hernandeza Hernandeza. Aczkolwiek w szerszej perspektywie człowiek po prostu nie jest w stanie wyłapać wszystkiego.

Nie rozumiem dlaczego hiszpańscy sędziowie oraz związkowcy zachowują się, jakby bali się VAR-u. Przecież to nie będzie wprowadzenie w życie scenariusza rodem z „Black Mirror”, w którym roboty zastępują ludzi, a ci umierają z głodu, ponieważ nie mają pracy. Przeciwnie, technologia ma służyć niczemu innemu jak pomocy im w wykonywanym zawodzie. Póki co natomiast zawód odczuwamy raczej my – brzydkie określenie – konsumenci, widząc, co się wyprawia na boiskach.

Wszyscy, którzy są przeciwko, powołując się na zmniejszenie dynamizmu w piłce nożnej, albo co gorsza na zabijanie ducha gry (czy ducha w ogóle da się zabić?), naprawdę wprawiają mnie w osłupienie. Jakoś wątpię, by w codziennym życiu lubili być okłamywani, a jako że futbol dla każdego kibica to ważna część życia, moim zdaniem te dwie rzeczy po prostu się ze sobą kłócą. Ale co w tym kontekście chciałem zaznaczyć – kompletnie takiego podejścia nie rozumiem.

Przecież technologia wcale nie zabije naszego ukochanego sportu. To nie błędy arbitrów powinny być uznawane za integralną część gry, lecz naturalne dążenie do eliminowania takowych. Jeśli jest coś, co naprawdę tę dyscyplinę niszczy, to właśnie niezliczone pomyłki, które co chwilę doprowadzają całe rzesze ludzi do prawdziwej kurwicy. Tym razem powinniśmy – a Hiszpanie najbardziej z nas wszystkich – odwrócić kota ogonem i przyznać: to VAR jest częścią gry.

Zastanawiam się tylko, czy błędy w całym tamtejszym systemie sędziowskim nie są popełniane również u podstaw. Nie mam wglądu w to jak wyglądają tamtejsze szkolenia. Domyślam się z kolei, iż także laligowe wytyczne różnią się od tych UEFA-owskich, według których trzeba postępować w Lidze Mistrzów oraz Lidze Europy. Powstaje przez to jedna wielka kołomyja, ale to też nie jest wystarczający argument do obrony arbitrów.

Ja problem widzę w dyscyplinie, a właściwie jej braku względem sędziów. Pamiętacie mecz Barcelony z Valencią z jesieni, gdy Messi strzelił ewidentnego gola, piłka przekroczyła linię bramkową, a mimo to Iglesias Villanueva niczego nie zauważył? Wtedy prezes hiszpańskiego związku arbitrów stwierdził: – Wy to widzieliście w telewizji. Villanueva natomiast był na boisku, nie musiał tego dostrzec. Świetnie spisał się w tym spotkaniu.

Równie dobrze mógłby powiedzieć, iż sędzia dostaje forsę za to, że nie wykonuje należycie swojej pracy i na jedno by wyszło. Trudno o większy absurd w tej sytuacji, nieprawdaż?

Rozczarowuje mnie więc postawa byłego sędziego, a obecnie eksperta do tych spraw, Eduardo Iturralde Gonzaleza, który zaciekle broni kolegów po fachu. – Dlaczego w sporcie tak nieidealnym jak piłka nożna, wymaga się perfekcji tylko od sędziów? – pytał retorycznie. A no może dlatego, że właśnie na tym polega ich robota, żeby rozstrzygać kontrowersje, nie powodować kolejne? Powinni być wymiarem sprawiedliwości w krótkich spodenkach, a nie w togach. Krótko mówiąc, odpowiadają właśnie za to, by futbol zmierzał ku ideałowi. Tymczasem Hiszpanie zmierzają raczej w przeciwnym kierunku.

Ale skoro nawet tamtejsze autorytety wypowiadają się w taki sposób, to trudno oczekiwać, aby wyciągały one właściwe konsekwencje wobec niekompetentnych arbitrów. Popełniane błędy są im bardzo łatwo wybaczane, kary otrzymują raz na ruski rok, a nawet gdy „chowa się ich do lodówki”, to tylko po to, by wyciszyć daną aferę, a nie by stanowiła ona punkt wyjścia do dalszej pracy nad poprawą jakości pracy sędziowskiej.

Oczywiście lobbing za wprowadzeniem VAR-u do La Ligi w końcu osiągnął już taki poziom, że nie dało się dłużej udawać, że jest niepotrzebny. Pojawi się on w niej wraz z rozpoczęciem następnego sezonu i to jest dla mnie wystarczający powód do tego, by nie móc się go doczekać. Nie będę ukrywał – wiążę z nim ogromne nadzieje.

Martwi mnie w tym tylko jedna kwestia – czy hiszpańscy arbitrzy nie okażą się zbyt ślepi, by nosić okulary?

Mariusz Bielski

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

7 komentarzy

Loading...