W świecie filmu bohaterowie drugiego planu mają swoje nagrody, do których czasami wystarczy jeden znakomity występ. Oscary, Złote Globy, nagrody BAFTA – wszędzie tam oprócz wyróżnień dla aktora pierwszoplanowego przyznawane są także te dla ról drugoplanowych. W świecie futbolu tym nieodgrywającym najważniejszych ról, stojącym w drugim rzędzie, gdy błyskają flesze, znacznie trudniej o docenienie. Wielu pracuje na nie latami, a koniec końców i tak nie doczeka się proporcjonalnego do włożonej pracy uznania. Uznania, na które chyba wreszcie, po szesnastu sezonach w Premier League i dwunastu w europejskich pucharach, w pełni zapracował sobie pomocnik Liverpoolu James Milner.
Jego historia to bynajmniej nie jest opowieść usłana skandalami obyczajowymi. Szukając na niego jakichkolwiek brudów, trzeba się ograniczyć do tego, co Milner robi na boisku. Do słabszych meczów w jego wykonaniu. Poza placem gry to bowiem mężczyzna wierny od kilkunastu lat swojej obecnej żonie Amy, którą poznał jeszcze zanim stał się rozpoznawalny i bogaty. W jednej z rozmów z dziennikarzami zdobył się nawet na bajerkę: „to dzięki niej stałem się prawdziwie bogaty”.
Nie jest to też typowy przypadek „od zera do bohatera”. Milner nie został odkryty zupełnym przypadkiem, nie wystrzelił z talentem jak Filip z konopii, a przeszedł bardzo harmonijnie od podawania piłek na meczach Leeds, przez akademię, aż do pierwszego zespołu – zupełnie jak jeden z jego idoli, Alan Smith. W „jedynce” zadebiutował jeszcze jako szesnastolatek u Terry’ego Venablesa. Nie trzeba było długo czekać na jego pierwszą zdobycz – najmłodszym strzelcem gola w Premier League został, gdy 26 grudnia 2002 roku pokonał bramkarza Sunderlandu. Miał wtedy 16 lat i 357 dni. Symbolicznie zastąpił w 36. minucie tego spotkania właśnie kontuzjowanego Smitha.
Trudno też mówić o tym, że Milner ma jakieś niesamowite hobby, jest w jakiś sposób uzależniony od adrenaliny… No chyba, że zastrzyk tejże daje mu partyjka golfa, bo to główne pozaboiskowe hobby zawodnika Liverpoolu.
Nieprzypadkowo Milner dorobił się więc na Twitterze fake-konta „Boring James Milner”, którego twórca raz za razem sypie absolutnie najoczywistszymi z oczywistości. Mimo to 619 tysięcy ludzi śledzących profil @BoringMilner nie ma nic przeciwko.
Właśnie spytałem Trenta Alexandra-Arnolda: „Co masz w kieszeni?”. Powiedział: „Co? O czym ty mówisz, James?”. Powiedziałem: „To Leroy Sane”. To było przezabawne.
Powiedziałem Mo Salahowi: „Dobra robota, strzeliłeś 43. gola w tym sezonie”. Powiedział: „Naprawdę strzeliłem ich tak wiele?”. Powiedziałem: „Tak. Strzeliłeś 41 bramek aż do dziś i dzisiaj strzeliłeś dwie, więc masz ich razem 43”. Odpowiedział: „Dzięki, James”. Powiedziałem: „Żaden problem”.
Spytałem Dejana Lovrena, czy stresuje się dzisiejszym spotkaniem. Powiedział: „Jak myślisz, James?”. Powiedziałem: „Myślę, że tak”.
Sam zresztą szybko podłapał konwencję. Jego pierwszy wpis po założeniu konta na Twitterze?
Trzymał też fason, gdy reporter spytał go po meczu z Romą, czy będzie świętować awans kieliszkiem czerwonego wina. Milner, który alkoholu nie tyka, odpowiedział, że raczej pozostanie przy Ribenie (woda z sokiem owocowym). Jak powiedział, tak zrobił.
A powodów do świętowania miał naprawdę sporo. I nie chodziło tu bynajmniej tylko o awans do finału Champions League, dla Liverpoolu pierwszego od jedenastu lat. Milner w obu spotkaniach zagrał bowiem znakomicie, a jego oceny nie są w stanie zdecydowanie obniżyć nawet sprokurowany karny w pierwszym ze starć, jak i samobój, którego strzelił kolegą Dejan Lovren. Zarówno mecz na Anfield, jak i ten na Stadio Olimpico Milner kończył z największą liczbą przebiegniętych kilometrów spośród zawodników obu drużyn (w obu starciach po ponad 13 kilometrów na liczniku). A także pobił rekord asyst w jednym sezonie Champions League należący do Neymara.
A przecież i w ćwierćfinałach z Manchesterem City, i w wygranym 5:0 meczu w Porto, i w niedawnych derbach z Evertonem (0:0) należał do absolutnie najlepszych graczy na boisku. Wykonywał swoją robotę perfekcyjnie, zasuwał jak mały samochodzik. Odpłacił się za zaufanie, jakim obdarzył go Jurgen Klopp, gdy jego kariera na Anfield wisiała na włosku.
Bo, owszem, wisiała. Jako że Milner dostał wart 150 tysięcy funtów tygodniowo kontrakt w Liverpoolu, a do ostatniej chwili walki o niego nie odpuścił Manchester City (oferując nawet więcej pieniędzy, ale za to nie zapewniając tylu minut na boisku co The Reds), oczekiwania poszły mocno w górę. Wielu twierdziło, że pomocnik może zostać w pewnym sensie następcą Stevena Gerrarda. To, że z miejsca został drugim kapitanem, tylko wzmocniło przekonanie kibiców, że będzie naprawdę wartościowym członkiem zespołu.
Problem pojawił się, gdy Jurgen Klopp w końcówce sezonu 15/16 – swojego pierwszego w Liverpoolu – coraz częściej grał systemem 4-2-3-1, przechodzącym w 4-3-3 w fazie ataku. Gdy tylko ustawiał Milnera w środku – zwykle obok Emre Cana – ten nie odpłacał się grą. Brakowało mu wytrzymałości, był przeciętny w odbiorze, widać było niepewność w każdym jego zagraniu. Choć wcześniej, grając jako skrajny lewy lub prawy w trójce pomocników, spisywał się naprawdę nieźle i – przede wszystkim – dostarczał liczby, nie było wiadomo, czy w dalszych planach “Kloppo” znajdzie się dla niego miejsce.
Znalazł. Na lewej obronie. Czyli na pozycji, na której Milner szczerze nie cierpi grać.
Anglik był jednak doskonale świadom tego, że jeśli nie sprawdzi się i tutaj, będzie się prawdopodobnie musiał pożegnać z Liverpoolem. I zdecydowanie nie będzie już na rynku tak pożądanym towarem, jak wtedy, gdy o jego usługi The Reds walczyli z Manchesterem City. Zaczął mocno pracować nad swoją wydolnością – pewne fundamenty miał, w młodości był biegaczem długodystansowym. I choć często był bardzo przewidywalny, bo schodził do środka na lepszą, prawą nogę, to z Coutinho na lewym skrzydle wszystko “grało i buczało”.
Na koniec sezonu okazało się wręcz, że Milner – lewy obrońca z konieczności – wykręcił statystyki nie gorsze od Nathaniela Clyne’a, czyli prawego obrońcy “z urodzenia”.
źródło: Squawka Comparison Matrix
Wymuszone kontuzją Alberto Moreno ustawienie nie tylko sprawiło, że Milner znów stał się użyteczny. Zmusiło go też do pracy nad wydolnością, której momentami w środku pola mu brakowało. Efekt? Między innymi wspomniane ponad 13 kilometrów w meczach z Romą i szczyt listy zawodników z największą liczbą przebiegniętych kilometrów w praktycznie każdym meczu z jego udziałem. Tak jak inni z wiekiem coraz mniej biegają, a coraz więcej nadrabiają ustawieniem, tak Milner jak futbolowy Benjamin Button, wraz z upływającymi latami tylko zyskuje na wytrzymałości, popychając swoje fizyczne limity coraz dalej i dalej.
Gra na lewej obronie pozwoliła mu też lepiej zrozumieć tę pozycję i jak istotny dla bocznego obrońcy jest pomocnik, który ma go asekurować przy rajdach ofensywnych. I Andrew Robertson, i Trent Alexander-Arnold wielokrotnie w tym sezonie dawali się poznać, jako husarzy szarżujący do przodu z dużym animuszem. Fakt, że w ostatnich miesiącach defensywa Liverpoolu (okej, poza rewanżem z Romą) mimo to była naprawdę spójna, to w dużej mierze zasługa zawodników drugiej linii, którzy inteligentnie ubezpieczali pozostawione przez nich strefy.
– Jest wojownikiem. Nigdy nie odpuszcza. Pracuje niezmordowanie na każdej pozycji, na której się go wystawi. Proste rzeczy robi perfekcyjnie. Możesz być pewien, że cię nie zawiedzie. Doskonale czyta grę – rozpływał się w zachwytach nad Milnerem Neil Mellor, były piłkarz Liverpoolu.
James Milner prezentuje: utrzymanie się przy piłce za wszelką cenę
Wszystkie te cechy, w połączeniu z naturalnym ciągiem na bramkę i łatwością w kreowaniu szans partnerom – bo trudno, by wieloletni skrzydłowy zapomniał, jak się to robi – sprawiają, że dziś Milnera można bez wstydu porównywać do gwiazd innych ekip z czołówki w środku pomocy. I tak jak pewnie na liście któregokolwiek menedżera spośród tej piątki Milner znalazłby się pewnie na ostatnim miejscu listy życzeń, tak Jurgen Klopp szczególnie w ostatnich tygodniach nie ma prawa narzekać, że to właśnie “Jamie” gra w jego drużynie.
źródło: Squawka Comparison Matrix
***
– To pracuś, znakomity rzemieślnik, złota rączka. Bardzo dobry we wszystkim, ale mistrzowski w niczym. Solidny zawodnik 7/10, który zakasa rękawy, zasuwa i jeździ na tyłku. Należy go postrzegać jako zawodnika, który da ci dokładnie to, czego od niego oczekujesz.
Kristian Walsh z Liverpool Echo, wypowiedź tuż po podpisaniu przez Milnera kontraktu z Liverpoolem
***
I choć James Milner ma już 32 lata na karku, a w nogach szesnaście sezonów w piekielnie wymagającej Premier League, to jego rozwój na przestrzeni dwóch ostatnich lat zdecydowanie nie pozwala stwierdzić, że szczyt możliwości został już przez niego osiągnięty. No bo przecież wydawało się, że już gra na znienawidzonej lewej obronie po kilkunastu latach na bardziej ofensywnych pozycjach będzie dla niego jak wspinaczka na Mount Everest. Że dla zawodnika po trzydziestce wykręcanie co mecz rekordowych kilometrówek wśród całej masy młodszych od siebie to jak wejście na K2 zimą. Tymczasem on nie przestaje wbijać flag w nowe szczyty. Czy kolejną zatknie 26 maja w Kijowie?
SZYMON PODSTUFKA
fot. NewsPix.pl