Pamiętacie Szczepana Janusa, piłkarskiego podróżnika, prowadzącego kanał Tour de Sport i bohatera naszego dużego wywiadu? Na sam koniec, po tym jak przez ponad dwie godziny nawijał o kilku świetnych historiach z wielu zakątków świata, zdradził, że niedługo wybiera się do Korei Północnej.
– Do Korei możesz pojechać tylko i wyłącznie w zorganizowanej grupie. Są biura, które organizują wycieczki. Musisz zapłacić, znaleźć się przy granicy, no i dostajesz opiekuna. Cały czas jesteś obserwowany, ale jeździsz sobie po kraju. Znalazłem biuro, które zorganizuje mi wyjazd w taki sposób, żebym załapał się na ostatni mecz eliminacji do mistrzostw Azji: Korea Północna – Hongkong. Obie drużyny mają szanse na awans. Zapowiada się bardzo emocjonujące spotkanie. Dosłownie przed chwilą dostałem wizę, więc mogę powiedzieć oficjalnie – ruszam w drugiej połowie marca w odwiedziny do Kima – mówił.
Cel udało się zrealizować, a Szczepan, po powrocie z tego reżimowego kraju, postanowił opowiedzieć, co tam zastał. Zapraszamy.
*
Minęły trzy tygodnie od mojego wyjazdu z Korei Północnej, a ja ciągle nie wiem, co napisać. Jechałem tam przede wszystkim obejrzeć mecz eliminacji mistrzostw Azji, ale po tym co zobaczyłem, zszedł on na dalszy plan. Wróciłem z głową pełną rozterek nad zbiorowym pechem 25 milionów ludzi, którzy urodzili się po niewłaściwej stronie granicy. Koreańczycy z północy mają nieszczęście brać udział w jakimś okropnym eksperymencie społecznym, który – mam wrażenie – ma na celu sprawdzenie, czy można sobie wyhodować alternatywną wersję człowieka. Brzmi to okropnie, ale takie są fakty.
Zresztą, z hodowaniem czegokolwiek mają tam ogromne problemy, więc ludzie upodabniają się do zombie. Koreańczycy z północy są średnio około dziesięć centymetrów niżsi od swoich południowych sąsiadów, a o rozwoju cywilizacyjnym naszej planety wiedzą mniej więcej tyle, ile my o życiu Sentinelczyków. Chociaż to porównanie nie jest chyba trafne, bo ja, w przeciwieństwie do nich, mogę zapytać takiego Google’a o wspomnianych Sentinelczyków i w 0,31 sekundy dostaję 457 wyników w języku polskim i 94800 wyników w języku angielskim. Jeśli chcę być mądrzejszy, mam ten przywilej. Oni go nie posiadają.
Ale po kolei.
Wyjazd na mecz do Korei Północnej chodził mi po głowie od 2 lat, ale obejrzenie spotkania w najbardziej zamkniętym państwie świata wydawało się mało realne. W grę wchodziły tylko zorganizowane wycieczki, w których plan zwiedzania jest ustalony z góry. Wiąże się to z brakiem możliwości odłączenia się od grupy czy kompletnym niedoinformowaniu o rozgrywkach ligowych, bo nikt nie ma tam nawet terminarza. Jakież było moje zdziwienie, gdy przypadkiem zobaczyłem ofertę niemieckiego biura podróży na mecz eliminacji do przyszłorocznych Mistrzostw Azji pomiędzy Korea Północną i Hongkongiem. Mecz nie byle jaki, bo ostatni w grupie, w której obie drużyny miały realne szanse na awans. Decyzja była szybka i łatwa do podjęcia. Jadę! Taka okazja szybko się nie powtórzy.
Przez Pekin dostałem się do Dandong – przygranicznej miejscowości z mostem kolejowym, którym można dostać się do “komunistycznego raju”. Stary, sfatygowany Most Przyjaźni obsługuje dziennie po jednym pociągu z i do “raju”. Co ciekawe, Chińczycy w 2016 roku, po 5 latach budowy, ukończyli lśniący i pachnący do dzisiaj nowością most. Niestety ten czas nie wystarczył Koreańczykom, by wybudować prowadzącą do niego drogę po swojej stronie. Wygląda na to, że nawet jej nie zaczęli. W drodze z lotniska zagaduje mnie jakiś Chińczyk, który – jak się później okazuje – jako jedyny w okolicy mówi po angielsku. Grzecznie stara się studzić moje potencjalne oczekiwania. “Ale wiesz, nie spodziewaj się po Dandong za wiele. To jest małe miasteczko. Nie wiem, co tu chcesz robić dwa dni” – mówił. Jego słowa nie do końca zgrywały się z widokiem, który miałem okazję oglądać, siedząc w autobusie. W hotelu odpalam Wikipedię – prawie milion mieszkańców – faktycznie, rzekłbym nawet, że to wioska…
Napięcie przed wyjazdem do kraju Kima zaczyna się budować od samego początku. Na kolację przypadkiem trafiam do koreańskiej restauracji (okazuje się, że w Chinach jest ich cała masa, a Koreańczyków ‘na saksach’ można liczyć w tysiącach). Będąc w stu procentach przekonanym, jaką dostanę odpowiedź, bardziej dla żartów pytam się obsługi o WiFi. Zaskakują mnie, wołając menedżera, który następnie bierze mój telefon i wprowadza hasło. Wygląda na to, że tylko on je tutaj zna. Na pożegnanie śliczne Koreanki w kolorowych strojach ludowych kategorycznie odmawiają zrobienia im jakichkolwiek zdjęć. Nie wnikam. Szanuję.
Po pierwszej nocy wyrywa mnie ze snu walenie do drzwi mojego pokoju hotelowego. Jest 7:30. Ignoruję pierwszy łomot i przewracam się na drugi bok. Po drugiej rundzie zrywam się na nogi, z chęcią nawrzeszczenia na Chińczyka, który pomylił pokoje. Otwieram, a tam… chińska policja w towarzystwie recepcjonistki. Słownik internetowy pozwala pokonać bardzo szeroką i cholernie opancerzoną barierę językową. Udaje mi się jednak dowiedzieć tylko tyle, że mam im pokazać paszport, wytłumaczyć się, po co tu jestem i jak długo zostaję. Przez dziesięć minut jeden ogląda kolejne pieczątki i wizy, a drugi przegląda moje rzeczy. Uśmiechniętej pani udaje się jeszcze jakimś cudem zapytać o moją pracę. Wszystkie odpowiedzi jak i brudna bielizna w plecaku wydają się być wysoce satysfakcjonujące, bo oddają paszport i zbierają się do wyjścia. Pytam, o co chodzi, ale nie dostaje żadnej odpowiedzi. Zresztą, nawet za bardzo na nią nie liczyłem, bo trudno odpowiedzieć na pytanie, którego się nie rozumie. Stoję tak jeszcze chwilę wmurowany, nie ma sensu wracać do spania, adrenalina już nie pozwoli. Cieszę się, że poszli. Nie mam do dzisiaj pojęcia, po co przyszli i czego chcieli od mojej skromnej osoby. Ale od tego momentu zacząłem się bać Korei już na serio.
Została doba do przekroczenia granicy.
Ostatniego wieczora po chińskiej stronie granicy miałem czekać w hotelu na posłańca z moją wizą oraz biletem na pociąg do Pyongyangu. To były wszystkie wytyczne, jakie dostałem mailem po przesłaniu zaliczki – czekać w hotelu na papiery. Ponad godzinę od umówionego terminu nikt się jeszcze nie pojawił. Powoli zacząłem się zastanawiać, czy jednak ktoś się zjawi. W końcu zadzwonił telefon. Jakiś Chińczyk poinformował mnie, że zostawił wszystko na recepcji. Zjechałem na dół. Wszystkie dokumenty są. Ulżyło. Zadowolony z zakończenia sprawy, zapomniałem o chęci wypytania kuriera o to, jak to ma wyglądać następnego dnia. Wiedziałem tylko, że razem ze mną na “wycieczce” będzie jeszcze dwóch Niemców. Stwierdziłem więc, że nie ma czym się stresować, bo na pewno spotkam ich jutro na dworcu. No i oczywiście nie spotkałem.
Nie było tam żadnej białej mordy oprócz mojej. Nie czekał żaden przedstawiciel biura. Nie było żadnego przewodnika. Nie było żadnego opiekuna. Musiałem sam wjechać do północnej Korei. Ku mojemu zaskoczeniu, była za to grupa kibiców z Hongkongu jadąca na ten sam mecz. Przykleiłem się więc do ich ekipy. Prowadzeni przez swoich opiekunów, byli przepuszczani wszędzie bez kolejek. A ja wraz z nimi! Jedyną kontrolą, jakiej zostałem poddany, była ta paszportowa. I wtedy zacząłem się zastanawiać, czy jednak nie zrobiłem jakiegoś głupstwa, czy nie powinienem czekać. Jednak zdecydowałem się zaryzykować. Wsiadłem do pociągu i przejechaliśmy granicę. Dostałem się do Korei Północnej. Ale zanim ruszymy dalej – dwugodzinna kontrola celna. Musisz pokazać cały bagaż. Wyciągnąć całą elektronikę. Pokazać wwożoną gotówkę – a tej musisz mieć odpowiednią ilość, bo z bankomatu w tej części świata nie skorzystasz. Zresztą, sprawdzanie portfela to jedna z ulubionych czynności celników. Kilku różnych do mnie podchodziło i przeszukiwało portfel z nadzieją, że im coś odpalę. Ta nadzieja, pomimo bariery językowej, była bardzo sugestywnie wyrażana poprzez wyciąganie banknotów i wsuwanie sobie do kieszeni. Na szczęście zdecydowany sprzeciw działał za każdym razem i cała gotówka wracała na swoje miejsce. Co się nie udawało z moimi pieniędzmi, udawało się z owocami czy papierosami wwożonymi przez Koreańczyków wracających z Chin. Każdy celnik wyszedł z jakimś fantem, ale chyba największą frajdę czerpali ze sprawdzania telefonów młodych dziewczyn. Miałem oko na jednego z nich. Niczym zazdrosny mąż w poszukiwaniu dowodów zdrady swojej żony, odpalał wszystkie możliwe komunikatory, przewijając konwersacje w poszukiwaniu zdjęć. Oczywiście foldery z fotkami oraz maile też zostały dokładnie prześwietlone…
Gdy w końcu zostałem zaakceptowany przez służących Kima, przyszedł czas na relaks! Na peron podjechały dziewczyny z wózkami wypełnionymi piwem i jedzeniem. W pierwszej chwili było to zbawienne, jednak po powrocie do pociągu okazało się, że chyba każda osoba w wagonie – oprócz mnie – zaopatrzyła się w suszone ryby. Smród niemiłosierny. Musiałem ewakuować się na zewnątrz. Tam zapoznałem się z ekipą z Hongkongu, z którą później spędziliśmy całą podróż do stolicy, sącząc piwko przy opowieściach o piłce. Dobra wiadomość dla kibiców Legii – znają was dobrze w Azji. Okazuje się, że oprawy z Łazienkowskiej to jedyna rzecz z naszej Ekstraklasy, jaką kojarzą w Hongkongu. Swoją drogą, to chłopaki zrobili na mnie spore wrażenie. Przyjechali do Korei w 40 osób. Chętnych było dużo więcej, ale biuro podróży z ich kraju, które ich obsługiwało, miało ograniczoną liczbę wiz. Zwiedzili już połowę Azji, jeżdżąc za swoją reprezentacją. Gdzieś w końcu muszą nadrabiać wyjazdy, bo takowych nie da się odbyć w ich lokalnej lidze, gdzie największy dystans to raptem dwadzieścia kilometrów.
Przy piwku spędziliśmy pięciogodzinną podróż, w trakcie której ukazał nam się przeraźliwy obraz Korei Północnej. Księżycowy wręcz krajobraz, kompletny brak roślinności, szare obskurne budynki i równie szarzy i jednakowi ludzie przemieszczający się między wioskami, w najlepszym wypadku na rowerze. Główna droga krajowa, wiodąca ze stolicy do Chin, to w przerażającej większości zwykła szutrówka. Musisz spędzić dobre kilka minut, wpatrując się w okno, żeby wypatrzyć jakiegokolwiek ptaka. Jedyne oznaki cywilizacji (ale tej sprzed 50 lat) to wypatrzone od czasu do czasu ciężarówki wojskowe lub traktory państwowe. Na stacjach są rozpadające się składy pociągów towarowych, nie użytkowane od kilku lat. Od czasu do czasu jakieś wagony z węglem uszczelniane słomą. Ludzie podążający gdzieś w tylko sobie znanym – no i partii – kierunku, jak i ci pracujący w polu na całej długości trasy, porzucają na chwilę swoje zajęcia, gdy mija ich nasz pociąg. Odprowadzają go wzrokiem, by za chwilę wrócić do swojej monotonii dnia codziennego. Być może to dla nich jedyna atrakcja, powiew innego świata. Wystarczy mi chwila tych krajobrazów żeby zrozumieć, jak wielkimi pechowcami są Koreańczycy po tej stronie 38. równoleżnika, a jakie my mieliśmy szczęście, że „nasza” komuna obeszła się z Polską tak „łaskawie”.
Patrząc na to wszystko, kompletnie zapomniałem o tym, że nie wiem, co się stanie po dotarciu do stolicy, czy w ogóle mam prawo być w tym pociągu.
Dojeżdżamy do Pjongjangu. Wysiadam z pociągu, nie mając pojęcia, co mnie czeka. Mija dosłownie pięć sekund i podchodzi do mnie jakaś młoda, dobrze ubrana kobieta z zapytaniem po angielsku, czy ja to ja. Skubana wiedziała, którymi drzwiami wysiądę. Wsiadamy do autobusu i jedziemy do dwóch Niemców, którzy będą tworzyć ze mną trzyosobową grupę pod stałym nadzorem dwóch opiekunów oraz kierowcy. Pierwsze obrazki z miasta są zgoła odmienne niż te z pociągu. Jeśli ktoś lubi komunistyczną architekturę to byłby zachwycony. Czysto, szerokie ulice, majestatyczne budynki, pomniki, brak ruchu ulicznego, brak reklam, a bilbordy tylko te z hasłami propagandowymi. Ludzie na ulicy wydają się jednakowi. Takie same ciemne ubrania i takie same smutne twarze. Przez trzy dni nie zauważam ani jednego uśmiechu. Jedyny powiew zachodu możliwy do zauważenia to niesamowicie popularne duże okulary przeciwsłoneczne na wzór tych, które nosił Kim Dzong Il. Przewodnicy są bardzo sympatyczni, ale przestrzegają rygorystycznie reguł. Możemy robić zdjęcia, ale od czasu do czasu grzecznie proszą o ich pokazanie i sugerują, które by usunęli, żeby zaoszczędzić nam problemów.
W dniu meczu udaje nam się odwiedzić Stadion Majowy – według niektórych – o dziwo nie tylko Koreańczyków – największy stadion świata, mogący pomieścić na trybunach 150 tysięcy ludzi. I tu należy obalić pierwszy z mitów – tyle może i miał w chwili otwarcia w 1989 roku, gdy za siedziska służyły ławki. W 2014 dokonano gruntownej modernizacji i zamontowano krzesełka, które siłą rzeczy musiały zmniejszyć pojemność. Koreańczycy obstają jednak przy danych z końca dwudziestego wieku.. Kiedyś portal stadiony.net pochylił się nad tematem i policzył ze zdjęć krzesełka, jedno po drugim. Wyszło im ich około 114 tysięcy. Ciągle jest więc największym stadionem piłkarskim, ale od konkurencji dzieli go tylko marne kilka tysięcy krzesełek. Swoją drogą, obiekt wygląda bardzo okazale jak na swój wiek, powiedziałbym, że spokojnie może konkurować z innymi o 20 lat młodszymi. Sympatycznym gestem było też to, że nikt nie robił żadnego problemu, gdy chcieliśmy wejść na murawę, czego nie można chyba doświadczyć na żadnym innym tego typu obiekcie na świecie. Jedynym miejscem, gdzie nie zostaliśmy wpuszczeni, były pomieszczenie dla prasy. Jedyne takie w promieniu kilku kilometrów, gdzie działa Wi-Fi.
Po stadionie przyszedł czas na akademię piłkarską, mieszczącą się nieopodal. Zabrano nas do kilku klas, gdzie uczyli się, jak zapewniano, w niedługim czasie najlepsi piłkarze na świecie. Na mnie jednak większe wrażenie robiły plakaty z propagandą wojskową, pociskami balistycznymi, które kilkuletnie dzieciaki codziennie oglądały na korytarzach swojej szkoły. Dyrektor ośrodka opowiedział nam pokrótce o sposobie działania szkoły, planach zdobycia mistrzostwa świata w ciągu następnych 25 lat i… wyliczeniach pracujących dla nich naukowców na temat tegorocznych Mistrzostw Świata w Rosji. Tak! Możecie już szykować portfele i pędzić do bukmachera. Według ich naukowców w lipcu puchar świata wzniesie reprezentacja Niemiec! I według nich te wyliczenia są zbliżone do stu procent prawdopodobieństwa. Zobaczymy już niedługo. Jednak dla pana dyrektora największym powodem do dumy były jego wojaże po świecie i spotkane znane osobistości świata futbolu. Niestety pani tłumaczka chyba trochę mniej jeździła po tym świecie, bo początkowo w swoich tłumaczeniach pomijała nazwiska Beckenbauer, Guardiola, Ronaldo, Messi. Gdy zauważyła, że pomija ważny element wypowiedzi, zaczęła się nas wypytywać, czy te nazwiska nam coś mówią. Jej nie mówiły nic. Słyszała o nich pierwszy raz w życiu.
Po odwiedzonych jeszcze kilku punktach, przyszedł w końcu czas na mecz. Podjeżdżamy pod stadion metrem, obalając kolejny mit o Korei Północnej. Nie jest prawdą, że pociągi kursują tylko między dwiema stacjami, na które wozi się turystów. My przejechaliśmy ich pięć, a setki podróżujących osób we wszystkie strony nie mogły być aktorami tylko dla zmylenia jednego Polaka i dwóch Niemców. Okazuje się, że mecze piłkarskie rozgrywane są aktualnie na 50-tysięcznym stadionie imienia Kim Ir Sena. Nie udaje nam się dowiedzieć od naszego przewodnika, dlaczego Stadion Majowy nie jest wykorzystywany. Już po wyjściu z metra uderza w nas szaro-czarno-nijaki tłum. Brak tu atmosfery napięcia przedmeczowego jaki powinien towarzyszyć szczególnie tak ważnemu spotkaniu, które zadecyduje o awansie na wielką imprezę. Nijaki tłum bardziej przypomina zmęczonych robotników, którzy właśnie skończyli zmianę w fabryce. Uwagę zwraca też policja oraz wojsko, a raczej prawie całkowity ich brak. Tysiące ludzi, ale chyba nie ma czego się bać, nikt nie odważy się nic zrobić. Zresztą można powiedzieć, że na mecz przychodzi tylko ta uprzywilejowana część społeczeństwa, bo żeby mieszkać w stolicy musisz odpowiednio przysłużyć się partii i być traktowany jako ktoś sprawdzony i godny zaufania. Dostajemy bilety, za które musieliśmy zapłacić po 30 euro. Pan Kim, nasz przewodnik, zdradza nam cenę dla lokalsów – 15 euro centów. Bilety same w sobie są ciekawostką – w miejscu przeznaczonym dla oficjalnych sponsorów nie ma niczego. Wygląda na to, że żadna firma nie chce być kojarzona ze wspieraniem tego kraju. Zresztą, tych biletów nawet nikt nie sprawdza. Przedzieramy się przez tłum i lądujemy na miejscach VIP wśród innych turystów. Na godzinę przed pierwszym gwizdkiem stadion jest już prawie pełny i na dobre trwa rozgrzewka sektorów dopingujących. Sektorów, które z jednej strony wyglądają niesamowicie, a z drugiej przerażająco.
Tysiące ludzi ubranych jednakowo wykonuje polecenia „gniazdowego”, przypisanego do swojego sektora. Brzmi znajomo, ale tutaj nie ma miejsca na spontaniczność czy swobodne oddanie się emocjom. Wszyscy siedzą. Nawet w trakcie meczów, gdy akcja będzie pod bramką Hongkongu, nikt w emocjach nie wstanie ze swojego miejsca, nie będzie gestykulował na złe decyzje sędziego, nie odważy się przerwać „dopingu”. Wygląda to na coś w rodzaju wyreżyserowanego przedstawienia na trybunach. Poziom emocji jest zerowy.
Udaje nam się dobić targu z przewodnikiem. Za swoje pieniądze kupuje nam w sklepiku piwo, którego oficjalnie nie ma. Dostajemy jakieś spod lady. Nie widziałem, żeby jacyś Koreańczycy je kupowali. Mnie dodatkowo udaje się zdobyć program meczowy. Prawdopodobnie nigdy się nie dowiem co w nim jest wypisane, ale dla kolekcjonera to unikat na skalę światową. Czas do rozpoczęcia meczu spędzamy na rozmowie o koreańskiej piłce, a raczej na jej próbie. Nie dowiadujemy się nic. Nasz przewodnik nie interesuje się lokalną ligą, nie wie, ile gra zespołów, kiedy grywają, kto jest mistrzem. Twierdzi, że większość zawodników w reprezentacji pochodzi z akademii, którą zwiedzaliśmy kilka godzin wcześniej. Uważa też, że nie zna nazwiska Han Kwang-Song’a, zawodnika z KRLD występującego aktualnie w Perugii. Wielkiego talentu, którym interesuje się Juventus. Nigdy o nim nie słyszał. Sprawia wrażenie, jakby pojęcie ligi włoskiej było mu obce. Na zdjęciach w programie meczowym też go nie rozpoznajemy. Dopiero po paru dniach odnajduję go w jakimś raporcie meczowym znalezionym w internecie. I chyba właśnie ta tajemniczość koreańskiej piłki jest najbardziej pociągająca. Tak jak o państwie, tak i o stanie piłki nikt nic nie wie na sto procent. Podobnie było na mundialu w 1966, kiedy to skazywana przez wszystkich na pożarcie reprezentacja KRLD najpierw wyrzuciła z turnieju Włochów, pokonując ich 1:0, a w ćwierćfinale na Goodison Park w Liverpoolu ogrywała już Portugalię 3:0 po 25 minutach, by w końcu przegrać 3:5. Po powrocie do kraju wszelki ślad o tej niesamowitej drużynie zaginął. Pojawiają się głosy świadków o zesłaniu zespołu do obozu koncentracyjnego w Yodok. Zawodnicy odzyskali wolność dopiero 36 lat później, w 2002 roku. Przeżyło siedmiu z nich. Alternatywny finał tej historii prezentuje ekipa BBC, która jako pierwsza telewizja zachodnia została wpuszczona do Korei. Według ich dokumentu, piłkarze zostali przywitani w kraju jak bohaterowie, by następnie cieszyć się szczęśliwym życiem. Jak było na prawdę? Pewnie wie tylko kilka osób.
Nie potrafiąc wymienić żadnego piłkarza z imienia i nazwiska, mogę dzisiaj powiedzieć tylko tyle, że 27 marca 2018 roku podopieczni Norwega Jørna Andersena rozegrali bardzo dobry mecz przeciwko Hongkongowi. Może to dziwne, albo niepoprawne politycznie, ale mocno kibicowałem gospodarzom. Chciałem, żeby te kilkadziesiąt tysięcy ludzi reprezentujących najsmutniejszy naród świata mogło chociaż na chwilę zapomnieć o swoich troskach. Nie wiem jak było z resztą, ale ja widziałem tylko jedną szczęśliwą osobę tego wieczora. Po pierwszej bramce dla Korei nasz przewodnik wybuchł radością i wpadł w moje objęcia. Nagle zrobiło się normalnie. Jak na całym świecie, na każdym innym stadionie. Wygrały emocje, a na boisku gospodarze wygrali zasłużenie 2:0, czym zagwarantowali sobie awans do przyszłorocznych Mistrzostwa Azji. Te dwie bramki pozwoliły mi po raz pierwszy w tym kraju zobaczyć niepohamowaną oraz niewyreżyserowaną radość. Uśmiech Pana Kima był też jakiś taki bardziej szczery i naturalny.
Po meczu zabrali nas na kolację do dzielnicy, której nie powstydziłaby się żadna europejska stolica. Dominowały tam wielopiętrowe, ładnie oświetlone budynki mieszkalne. Widząc, że się interesujemy widokiem, przewodnicy zapewnili nas, że mamy czas, więc jak chcemy to możemy porobić sobie zdjęcia. Moją kontemplację nad nieoczekiwanym widokiem przerwał Michael, szturchając mnie delikatnie w żebra. “Szczepan, odwróć się”. – powiedział. Odwróciłem. Moim oczom ukazała się wielka czarna plama. Brzydkie blokowisko, bez ani jednego zapalonego światła. Tylko gdzieniegdzie było widać świeczki w oknach. I taką właśnie zapamiętam Koreę Północną. Kraj, który niby od niechcenia pokażą ci bardzo piękny, ale wystarczy obrócić głowę i czar pryska.
Z Korei Północnej Szczepan Janus