Znajdzie się na świecie kilku zawodników, którzy – zaczynając od zapasów – trafili do MMA i radzili sobie dobrze. Yoel Romero, Dan Henderson czy Daniel Cormier to pierwsze przykładu z brzegu. Ten ostatni aktualnie trzyma pas mistrzowski wagi półciężkiej UFC. Więc można. Na naszym podwórku udowadnia to Damian Janikowski.
Serio, nasz były olimpijczyk wjechał do KSW mniej więcej tak, jak Sobota na swoim kawałku. Czyli z rozmachem. Jeśli ktoś miał wątpliwości, co do jego postawy w klatce, to już powinien je wyrzucić z głowy. Natomiast my do tematu MMA przejdziemy na końcu. Bo tę historię powinniśmy jednak zacząć od, jak dotąd, największego sukcesu Damiana.
Innymi słowy: Londyn, rok 2012, igrzyska olimpijskie.
Medal
Może niektórzy już zdążyli zapomnieć, ale tamte igrzyska były dla nas… kiepskie. Nie owijajmy w bawełnę. Dwa złota, dwa srebra i sześć brązowych medali. Już kilka lat po igrzyskach jedno srebro zamieniło się w złoto, a do tego doszedł brąz w ciężarach. W stosunku do oczekiwań spadliśmy z bardzo wysokiego konia, boleśnie się obijając. Dlatego każdy medal był przez nas bardzo fetowany. Wśród nich krążek Damiana Janikowskiego.
Tym bardziej, że nasze zapasy w ostatnich latach – co było widać już przed tamtymi igrzyskami – się psuły. Mniej zawodników, mniej szans medalowych, czasy, gdy potrafiliśmy zdobywać złota w tej dyscyplinie, odeszły mniej więcej tam, gdzie tamte prywatki. Zatem gdy Janikowski nie tyle przerzucił rywala, co poderwał go do góry i cisnął nim, jakby był manekinem, poderwaliśmy się z miejsc.
Później był jeszcze wzruszający wywiad, łzy, ceremonia medalowa i duma. Jego i nasza. Bo to chłopak taki, jak wielu z nas. Wychowany przez życie. Jego cała historia została zresztą wyciągnięta: rodzice rozwiedli się, gdy miał siedem lat, przez trzy lata mieszkał z ojcem, potem wrócił do matki. W zapasy wciągnął go kuzyn, szybko zaczął odnosić sukcesy. Przeprowadził się do babci, by mieć bliżej na treningi. Wiele lat poświęcił na wyrzeczenia. Odpuszczał imprezy, wyjścia z kolegami, wolny czas po lekcjach. I w końcu się opłaciło. Zdobył medal i popularność. Ale jak miał jej nie zyskać, skoro opowiadał o swoim życiu choćby tak (w wywiadzie dla natemat.pl):
– Za młodu byłem chucherkiem. Gdy w 2004 roku reprezentowałem Polskę na ME, startowałem w kat. do 46. kg. I tak do 17. roku życia! Od małego zależało mi na wynikach i bardzo ciężko trenowałem. Zostawałem po treningach. Moja grupa trenowała trzy razy tygodniowo. A ja byłem codziennie od poniedziałku do soboty. Po zajęciach zostawałem na kolejne grupy. Trener mi mówił, żebym sobie darował. Że mi się znudzi i się wypalę, a jednak wciąż miałem pasję. Wiedziałem, że muszę ciężko pracować na sukces. Jak przeszedłem do 64 kg, od razu byłem w czołówce. Trochę talentu miałem, ale bez ciężkiej pracy nic by nie było. Leszek Użałowicz, mój pierwszy trener, dawał mi cenne wskazówki. A ja wychodziłem z sali jako ostatni.
Rozumiecie już, prawda? Ciężka praca, pełna wyrzeczeń. To zawsze się sprzedaje. Nie mieliśmy nic przeciwko temu, żeby sprzedało się i w tej sytuacji, bo Damian sobie na to zasłużył, i, no właśnie, zapracował. Liczyliśmy, że podobne chwile przeżyjemy w Rio i Tokio. Wtedy nie wiedzieliśmy, że dane nam będzie przeżyć…
…szok
A właściwie dwa. Pierwszy, kiedy Janikowski nie dostał się na brazylijskie igrzyska. Miał swoją szansę na mistrzostwach świata, ale skończył tam na siódmym miejscu. Zgadnijcie, ilu zawodników dostawało olimpijską kwalifikację? Tak, sześciu. Jak pech to pech. W turniejach kwalifikacyjnych w Serbii i Mongolii nie można już było mówić o pechu: Damian przegrał w pierwszych rundach i szybko się z nimi pożegnał. Na ostatni, do Stambułu, już wcześniej wpisany w tej kategorii był Tadeusz Michalik i to on tam pojechał. Janikowskiego w Brazylii zabrakło.
I wtedy, gdy niektórzy jeszcze nie ochłonęli po tym zaskoczeniu, Damian ogłosił, że przechodzi do MMA i kończy z zapasami. Zdumieni byli wszyscy, choć nie do końca rozumiemy dlaczego. Bo Janikowski o mieszanych sztukach walki mówił już… przed igrzyskami w Londynie. Co prawda twierdził wówczas, że po nich zapasów nie rzuci (co okazało się prawdą), ale potwierdził, że zdarza mu się startować w amatorskich walkach. W których zresztą poczynał sobie całkiem nieźle.
– Nawet przed wyjazdem do Londynu powiedziałem, że jeśli nie zrobię tam kwalifikacji i nie pojadę na igrzyska, to zmieniam dyscyplinę, bo to byłby taki motor napędowy. Ale po zdobyciu medalu emocje nieco opadły i pomyślałem sobie, że mogę być cały czas w tak wysokiej formie, by powalczyć na mistrzostwach świata i Europy, pozdobywać tam medale, zakwalifikować się na następne igrzyska. Tak się nie stało, to był ten czas, by podjąć tę decyzję. I podjąłem ją.
Czaicie motyw? Gość już w 2012 mówi, że MMA go pociąga i chciałby kiedyś spróbować tam swoich sił. Przez kolejne cztery lata regularnie wysyła sygnały, że w sumie to chętnie by się w tym sporcie znalazł. I gdy wreszcie faktycznie tam przechodzi, nikt nie ogarnia, dlaczego to zrobił. Andrzej Maksymiuk, ówczesny opiekun kadry zapaśników po decyzji Damiana, mówił Gazecie Wrocławskiej tak:
– Na dziś Damian nigdzie nie odchodzi. Coś źle sformułował, pewne rzeczy zamieścił pod wpływem emocji, nie odpoczął, nie ochłonął. Na tę chwilę z zapasów nie rezygnuje, na podjęcie takiej decyzji potrzeba czasu. Przecież nie jest za stary nawet w perspektywie kolejnych igrzysk w Tokio (2020). Ostatnio zanotował pewien regres, ale ja myślę, że jeszcze Damiana na macie zobaczymy.
No cóż, pan Andrzej nieco się pomylił. Dziś jego imiennik, Andrzej Wroński, mistrz olimpijski w zapasach z Seulu i Atlanty, mówi nam tak:
– Damian mówił o tym już wcześniej, że chciałby odejść, ale ja tego nie traktowałem poważnie. Myślałem, że zrobi to później. Jednak zadecydował, po nieudanych startach w kwalifikacjach do igrzysk, że zajmie się na poważnie MMA. I tak zrobił.
Sami widzicie – środowisko nie było na to przygotowane. Ale, przynajmniej według słów samego Damiana, przygotowane nie było też na wiele innych rzeczy.
Problemy
W teorii to wszystko nie dotyczy historii Damiana Janikowskiego. W praktyce, miało zapewne wiele wspólnego z jego odejściem do MMA. Znów musimy postawić sprawę jasno: zapasy w Polsce, jeszcze kilka lat temu, były sportem wymierającym. Dziś zaczyna się to zmieniać i podpatrują nas inne kraje europejskie, ale gdy cofniecie się nieco w czasie, zobaczycie o czym mowa. I o czym mówił po ostatniej walce, już w KSW, Damian Janikowski:
– Jest trochę tej przepaści, pracuje się w zapasach cały rok, na wielką niewiadomą, bo pieniądze dostaje się ze stypendium, które jest za osiągane wyniki. Cały rok trenujemy, jedziemy na mistrzostwa świata, potem okazuje się, że trzecią walkę przegrywamy, jesteśmy za ósemką i nie mamy pieniędzy. Będąc dorosłym człowiekiem, mającym rodzinę, dziecko, kredyty, mieszkania, nie posiadając pomocy sponsorskiej… da się popłakać. Jeżeli nie ma osób, które pomagają zawodnikom, to zapasy przestają istnieć. Zawodnicy przestają przychodzić na salę, trenować, a tym bardziej jeździć na zgrupowania, gdzie mają tylko jedzenie i wyżywienie, a nie mają czego odłożyć na domowe potrzeby.
Kasa to, rzecz jasna, główny problem. Aczkolwiek trzeba tu dodać, że Janikowski – w najlepszym okresie swojej kariery, jako popularny zawodnik – mógł spokojnie zarabiać kilkanaście tysięcy złotych. Miesięcznie. Polska liga, niemiecka, stypendium. Za brązowy medal olimpijski otrzymał mniej więcej 150 tysięcy złotych. Po czterdziestce czeka go też emerytura, choć to akurat odległa przyszłość. Możliwe, że Janikowski miał więc inne powody, by z zapasami się rozstać. Choć on sam podkreślał, w wywiadzie z TVP, że pieniądze były istotne:
– Łącznie [za medal] zarobiłem około 150 tysięcy. Za cztery lata ciężkiej pracy. Otrzymywałem przez dwa lata też jakieś stypendia, ale patrząc na inne kraje, czy dyscypliny gdzie są sponsorzy, to dzieli nas przepaść. Niektórzy w dwa miesiące tyle zarabiają. Ja pieniądze przeznaczyłem na remont mieszkania, no i wróciłem do gołego portfela. Medaliści olimpijscy nie są dobrze traktowani. A przecież była nas tylko dziesiątka… Przeszkadza polska mentalność, ale i Komitet Olimpijski nie działa jak należy.
Kolejna kwestia to infrastruktura. Janikowski wiele razy podkreślał, że trudno było trenować na salkach, jakie mieli do dyspozycji. Brak ogrzewania czy wody, grzyb na ścianach. To wszystko było na porządku dziennym… ale w klubie. W reprezentacji obraz był zupełnie inny i to należy uściślić, co mówił nam Damian Fedorowicz, prezes Krajowej Ligi Zapaśniczej. Polskie ośrodki są znakomite i trenowanie w Spale czy Cetniewie wypada na tle europejskim bardzo dobrze.
Fedorowicz:
– Wydaje mi się, że sam cykl szkoleniowy, 250 dni w roku poza domem, ciężkie treningi, brak możliwości przebywania z rodziną, rozwijania się w jakiejkolwiek innej strefie, to był problem. W polskich zapasach jest taki system, że od rana do wieczora ma się zgrupowania. Od stycznia do stycznia. Do tego zawody, do tego zbijanie wagi raz w miesiącu. O te aspekty bardziej mi chodzi. I to go chyba zmęczyło. Taki zawodnik jak Damian jeździ na wszystkie turnieje, na każdy z nich zbija wagę, wydaje mi się, że tym już był zniechęcony. Również oczekiwaniem od niego medali. A w MMA ma 2-3 walki w roku, przygotuje się odpowiednio, wszyscy wokół niego biegają, jest też w domu z rodziną. Myślę, że to przechyliło szalę.
Ostatnie słowa Fedorowicza potwierdził sam Janikowski w wywiadzie dla natemat.pl
– Od kiedy przeszedłem do MMA, mam znacznie więcej wolnego czasu. Kiedyś – jeszcze jako zapaśnik – dom był dla mnie jak hotel, praktycznie tylko w nim spałem. Teraz mam dwa treningi dziennie, a resztę czasu spędzam w domu. Podczas zapaśniczej kariery ciągle były jakieś wyjazdy na turnieje, czy zgrupowania kadry Polski. Teraz tego nie ma. Nigdy nie miałem takiego komfortu jak obecnie. Zyskała na tym moja rodzina.
Reakcja
Janikowski jaki jest, każdy widzi i słyszy. To gość, który zawsze mówi to, co myśli. I choć czasem można mieć wątpliwości, na ile te słowa są zgodne ze stanem rzeczywistym, to w gruncie rzeczy nie należy zapomnieć, że siedział w tym środowisku przez wiele lat i polskie zapasy dużo mu zawdzięczają. Z drugiej strony on też zawdzięcza im niemało. I chyba właśnie to sprawiło, że – gdy ogłosił swoją decyzję – nagle rozpętała się burza.
Najgłośniej krzyczeli zapaśnicy starej daty. Andrzej Supron, były wicemistrz olimpijski, mówił, że Janikowski odpowiednio nie skupił się na kwalifikacjach do igrzysk. Właśnie przez oferty z MMA, które krążyły wokół polskiego zawodnika. Janikowski odpierał te oskarżenia, twierdząc, że skupiał się tylko na odpowiednim przygotowaniu do turniejów eliminacyjnych, zresztą z Supronem wszystko sobie później wyjaśnił. Nieco gorzej było z Januszem Tracewskim, bo ten „Super Expressowi” mówił tak:
– Jest najbardziej negatywnym przykładem tej kadry i rządów Wolnego. Wszystkich nas oszukał. Miał pociągnąć drużynę, a ją demoralizował. Jak mógł mówić, że jego marzeniem są walki w MMA?! Brał pieniądze z klubu, ze związku, a myślał o czymś innym?!
Mocne oskarżenia, sami przyznacie. Zresztą nie jedyne takie, bo wiele osób związanych z tym sportem, odebrało to w ten sposób. Nawet Damian Fedorowicz przyznaje, że początkowo zgadzał się z nimi. Dziś, komentując tamte reakcje, stoi już jednak po innej stronie barykady:
– Damian jest młodym człowiekiem, chciał coś zmienić, szukał dla siebie wyzwań. Wiem, że to oklepany slogan. Wiadomo, że drugie dno to są pieniądze. Ale nie ma się czemu dziwić. Dzisiejszy świat jest jaki jest i Damian może robić to, co chce, zyskując na tym pieniądze, więc to robi. A trenować kolejne cztery lata, jeździć na turnieje i zgrupowania kadry, nie mając gwarancji czy w ogóle pojedzie na igrzyska albo zdobędzie medal… Okej, ja, który nie mam takiego medalu, mógłbym żyć taką nadzieją. Ale Damian, już go zdobył, jest spełniony, młody, może spróbować czegoś innego. To nie są lata 70. i 80., komunizm, że były tylko zapasy i kopalnie w Mysłowicach. Gdyby w tamtych latach było MMA i takie federacje, to połowa tych zapaśników zrobiłaby zapewne to samo, co Damian. A dziś oni stoją po drugiej stronie barykady i to komentują. Moim zdaniem to jest nie fair.
Jak wszyscy wiemy, czas leczy rany. Dziś środowisko – podobnie jak Fedorowicz – patrzy na Janikowskiego już nieco inaczej. Duża w tym zasługa tego, że to, w gruncie rzeczy, promocja dla zapasów. Bo Damian często powtarza o tym, ile dał mu ten sport w całym życiu, jak i konkretnie w MMA. Choć krytycy pozostali. I pewnie nigdy nie znikną.
Fedorowicz:
– Zapaśnicze środowisko jest dosyć specyficzne. Nam się wydaje, że zapasy to centrum świata, najlepszy sport. A tak nie jest. Pokazuje to chociażby liga, gdzie duże grono zawodników czy trenerów, nie umie się wypowiedzieć ładnie przed kamerą. Widzimy, że nie jesteśmy najlepsi i mamy dużo do nadrobienia. Nasze środowisko patrzyło na Damiana tak, że poszedł, zostawił nas i ma wszystko w nosie. Tak nie jest, zapasy to sport indywidualny, Damian zapracował na swoje medale, mistrzostw i olimpijski, teraz robi, co chce.
Nowy początek
Swoją karierę w KSW Janikowski rozpoczął znakomicie. Trzy walki wygrane w bardzo krótkim czasie. W sensie tym spędzonym w klatce. Za każdym razem powalał rywala i kończył sprawę mocnymi ciosami. Ostatnio przesadził, bo wygrywając z Yannickiem Bahatim złamał sobie rękę. Ale to się zagoi, więc nam pozostaje tylko się zastanawiać: jak to możliwe, że tak dobrze mu idzie?
Jacek Adamczyk, dziennikarz MMA Rocks:
– Trudno mówić, że to zaskoczenie. Pamiętajmy, że miał wcześniej walki amatorskie. Wszystkie atuty i walory, którymi dysponował jako zapaśnik, przydają mu się w MMA. Na tym tak naprawdę oparto potęgę tego sportu. Na zapaśniczych umiejętnościach i zapaśnikach. Wszyscy eksperci, którzy oglądali go w akcji jeszcze za czasów zapasów, mówili, że musi tylko trochę podszkolić swoje umiejętności, typowo pod MMA i to będzie świetny zawodnik. A że umie się bić i nigdy nie sprawiało mu to problemów, to wszystko złożyło się w bardzo konkretne sukcesy na początku tej drogi. Bo trzeba powiedzieć, że staje się gwiazdą MMA. I to dużą.
Jasne, Janikowski miał nieco łatwiej, bo pomogło mu nazwisko. Był w Polsce rozpoznawalny i jego ściągnięcie się KSW po prostu opłaciło. Dostał dobrych trenerów, doświadczony sztab, który szybko pomógł mu odnaleźć się w rzeczywistości mieszanych sztuk walki. Pamiętajmy też, że to jego samego ciągnęło do tego sportu – nie jest kolejnym celebrytą, który przechodzi tam dla swojej zachcianki. Damian robi to na całego i chce zajść jak najwyżej. Jeśli tak dalej pójdzie, to już w przyszłym roku może myśleć o pasie mistrzowskim.
Jeszcze za czasów zapasów Janusz Tracz, trener Janikowskiego, mówił o nim tak:
– To osoba o mocnym charakterze i mocnej osobowości. Nie należy do grzecznych ludzi na macie, ale takich w sporcie potrzebujemy. W tym momencie, w którym trzeba pokazać charakter, to on go pokazuje. Jest bardzo koleżeński. Potrafi znaleźć się w drużynie. Zapasy, to wprawdzie sport indywidualny, ale trzeba mieć sparingpartnerów, żeby trenować.
To wszystko widać w MMA, to wszystko na pewno mu tam pomaga. Adamczyk zauważa, że Janikowski bardzo szybko się uczy – już teraz zdołał wzbogacić swój repertuar ruchów o takie, które związane są typowo z tym konkretnym sportem. Do tego, co warto podkreślić, sprawdza się nie tylko w typowo zapaśniczych akcjach, czyli choćby sprowadzeniu do parteru, ale potrafi też poradzić sobie w stójce. Inna sprawa, że jego rywale byli nieźli, ale nic więcej. Doświadczeni zawodnicy, którzy jednak nigdy nie osiągnęli pewnego poziomu. To naturalna droga, ale wciąż czekamy na kogoś, kto Damiana faktycznie przetestuje.
Andrzej Wroński:
– Muszę powiedzieć, że jestem zaskoczony. Miał trzy walki, wszystkie wygrane przed czasem. Myślę, że sobie da radę i będzie tam walczył o pas. Mam taką nadzieję. Że może nie w tej, ale w następnych, będzie w walce wieczoru. Ja się śmieję, że to tak samo jak kiedyś Tyson w boksie, wszystkie walki wygrywał przed czasem, kibice za dużo ich nie oglądali. Myślę, że na tym właśnie sport polega, żeby wygrywać efektownie.
Jacek Adamczyk:
– Prawdziwy test jest jeszcze przed Damianem Janikowskim. Pewnie przyjdzie on szybciej niż później, bo skoro teraz była druga walka wieczoru, to trzeba będzie w którymś momencie na niego postawić. Ta naturalna zmiana warty w KSW nadchodzi i trzeba będzie na niego postawić.
Czekamy na ten moment z ciekawością. Chcemy dowiedzieć się, jak wysoko jest w stanie zajść.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. FotoPyk