Stanowski po Legii: bez ryzyka na boisku i poza nim

redakcja

Autor:redakcja

28 sierpnia 2013, 19:17 • 6 min czytania

Po europejskiej kampanii Legii pozostał dość smutny wniosek: mimo całej tej wielkiej podniety, napisać trzeba, iż warszawski zespół w pucharach zdołał wygrać mecz tylko ze śmieszną walijską drużynką The New Saints. To nie złośliwość, tylko niepodważalny fakt. Optymista skontruje, że też z nikim nie przegrał, ale wyjątkowo marna to pociecha. Kto nie ogląda futbolu przez różowe okulary, ten stwierdzić musi, iż mistrz Polski jedynie od Walijczyków był rzeczywiście lepszy (chociaż nie aż tak, jak się pewnie spodziewaliśmy), że już przejście Molde było niczym więcej jak tylko ślizgnięciem się i teraz dzięki fartowi w tamtym dwumeczu legionistów czekają spotkania w Lidze Europejskiej.
Byłoby to co najmniej dziwne, gdyby drużyna mająca w składzie Kucharczyka awansowała do Champions League. Oczywiście, futbol widział wiele dziwactw, ale jednak zazwyczaj kieruje się pewną logiką. Hasło „na Ligę Mistrzów z Kucharczykiem” na logiczne nie wygląda. Generalnie jednak nie o tego jednego piłkarza chodzi (ktoś widział takiego piłkarza jak Vrdoljak w poważnej drużynie?), tylko o cały zespół, który nie ma wielkiej jakości. A uogólniając jeszcze bardziej: nie o ten jeden zespół chodzi, tylko o cały nasz futbol, bo przecież wszystkie podejścia do Ligi Mistrzów wyglądają bliźniaczo – my się napinamy, a przeciwnicy lepiej kopią piłkę.

Stanowski po Legii: bez ryzyka na boisku i poza nim
Reklama

Mało tego, próby wdarcia się do LM są tak jednakowe, że nawet… nie trzeba pisać nowych tekstów. Wystarczy tylko zamienić nazwę klubu czy nazwiska piłkarzy. Sami popatrzcie, oto co zamieściliśmy po spotkaniu APOEL – Wisła.

Pierwszy cytat:

Krakowianie żyli nadzieją – nadzieją na to, że rywal strzeli obok bramki, na to, że sędzia wcześniej skończy mecz – a rywale po prostu grali w piłkę. Można pompować się wcześniejszymi zwycięstwami Wisły w pucharach, ale dziś można napisać jedno – były one gówno warte. Dopisało zawodnikom „Białej Gwiazdy” szczęście w Rydze, dopisało i to bardzo w Łoweczu. Ale to się kiedyś musiało skończyć. Wisła od pół roku bazowała na Pareice (ale nie dzisiaj), Meliksonie (ale nie dzisiaj) i szczęściu (ale nie dzisiaj).

Reklama


Drugi:


Zwycięzców się nie sądzi – to zawsze czytamy w komentarzach. Kiedy Wisła wygrała w Łoweczu po katastrofalnym meczu, to zasypaliście nas tym debilnym hasłem: zwycięzców się nie sądzi. Zwycięzców… Gdyby Wisła Kraków wygrała Ligę Mistrzów, tak jak Grecja wygrała mistrzostwa Europy, to rzeczywiście nie byłoby sensu jej osądzać. Ale wygrany fartownie mecz z Liteksem musi służyć jako materiał do analizy, w przeciwnym razie dochodzi do bezrefleksyjnego, głupiego pompowania balonika, podniecania się byle czym. A potem zaskoczenia: – Co, jednak pękło? Tak, kurwa, pękło!



W Łoweczu Wisła grała bardzo źle, ale niektórzy uważają, że wynik w futbolu jest zawsze nadrzędny. Bywa nadrzędny, ale nie na takim etapie – nie, gdy do rozegrania pozostaje jeszcze kilka spotkań. Mecz z Liteksem nie był powodem do satysfakcji, ale do bicia na alarm. „Zwycięzców się nie sądzi” – czytaliśmy to też po meczu z Gruzją. A potem wszyscy będą zaskoczeni, gdy Polska nie zagra dobrego meczu na Euro 2012…



I trzeci:


Styl. Styl podobno się nie liczy. Po każdym dennym meczu znajdzie się ktoś, kto powie: – Styl nie ma znaczenia! Co mecz ligowy, to słychać: „nieważne jak, najważniejsze są trzy punkty”. Od stylu się wszystko zaczyna. Jeśli nie masz stylu, to niczego nie osiągniesz. Wygrasz raz, dwa razy, pięć, ale potem przyjdzie ktoś, kto powie: – Ejże, przecież ty nie potrafisz grać w piłkę…



Wisła nie ma stylu. Kiedy ostatnio zagrała dwa takie same mecze? Czego możemy się po niej spodziewać? Na czym bazuje? Czy jest to zespół, który potrafi dominować od pierwszej do ostatniej minuty? Albo chociaż od pierwszej do sześćdziesiątej? Jeśli drużyna nie ma swojego stylu, to znaczy, że nie wie, dlaczego wygrywa i za chwilę nie będzie wiedziała, dlaczego przegrywa. Raz zawieje w jedną stronę, raz w drugąâ€¦â€¨â€¨

Wisła miała sporo meczów takich. Atakuje przeciwnik – pudło. Atakujemy my – pudło. Atakuje przeciwnik – pudło. Atakujemy my – gol, 1:0. Atakuje przeciwnik – pudło. Atakujemy my – gol, 2:0. I od razu zachwyty: co za zespół, co za myśl! A to nie myśl, to fart. Farciło im przez całą wiosnę, a jak tylko to pisaliśmy, to krzyczeliście, że nie znamy się na futbolu, że pewnie kibicujemy konkurencji itd. Styl to punkt wyjścia – zawsze. Jeśli piszesz, że „zwycięzców się nie sądzi” i że „za styl nie przyznaje się not”, to przygotuj się na klęskę.


We wtorek nie zobaczyliśmy niczego nowego, ot – znowu nie udało się awansować do Ligi Mistrzów psim swędem.

Ivica Vrdoljak apelował do dziennikarzy: – Oceniajcie nas na sam koniec! Więc teraz chyba już można. Ocena – jak w przypadku Wisły: mieszanka szczęścia, dobrych dni bramkarza i wszelkich innych sprzyjających okoliczności daje złudne poczucie wielkości, jednak na sam koniec pozostaje tylko rozczarowanie. Czy jest coś dziwnego w tym, że Legia Steauy nie wyeliminowała? Nie, absolutnie, to naturalna konsekwencja różnicy w umiejętnościach graczy. Z tego względu nad warszawskim zespołem nie mamy zamiaru się pastwić, a jedynie naprowadzamy zawodników na właściwe myślowe tory. Mówiąc krótko: sprowadzamy na ziemię. Lekceważenie wszystkich sygnałów ostrzegawczych, bagatelizowanie kolejnych kiepskich, ale jakimś cudem nieprzegranych meczów, zauważanie tylko dobrych fragmentów gry – to wszystko do niczego nie prowadzi. Kibiców oszukasz, siebie samego oszukasz, ale… życia nie oszukasz.

Niemniej należy zauważyć, że Legia nie zrobiła zbyt wiele (dobrych) ruchów, by swoje szanse na grę w Lidze Mistrzów zmaksymalizować. Odejście Artura Jędrzejczyka było oczywistym osłabieniem, w miejsce Ljuboi nie przyszedł nikt nowy, natomiast transfery poczynione do klubu kompletnie nie wypaliły. Do podstawowej jedenastki przebił się tylko Dossa Junior, ale to akurat oczywiste, bo trudno było nie przebić się środkowemu obrońcy, kiedy w tej formacji zrobiła się wielka dziura. Helio Pinto na najważniejszy mecz w sezonie nie zmieścił się nawet na ławce rezerwowych, podobnie jak sprowadzony zimą Wladimer Dwaliszwili. Obaj prezentują się katastrofalnie, więc trudno decyzję Jana Urbana w jakikolwiek sposób podważać (są oczywiście tacy, którzy to robią – potem ci sami ludzie w innych sytuacjach piętnują, gdy ktoś „gra za nazwisko”). Ojamaa z kolei nie wygrał rywalizacji z Kucharczykiem, co samo w sobie każe traktować go jako – na ten moment – transferową wtopę. O Raphaelu Augusto nawet nie wspominamy, bo już widać, że ściągnięcie go to jakiś mało śmieszny dowcip.

Atakować Ligę Mistrzów nawet nie wzmocnioną jedenastką, nawet nie taką samą, ale osłabioną – to takie typowo polskie, jak powiedziałby klasyk. Strach przed zainwestowaniem poważnych pieniędzy, aby później jeszcze poważniejsze odebrać od UEFA to klasyka gatunku. Legia niestety niczym się od swoich poprzedników nie odróżniła, nie pomogła szczęściu, chciała tak jakby Champions League zgarnąć przy okazji. A przy okazji to można w Europie obskoczyć łomot.

Nie ma ta drużyna stylu, nie ma ognia z przodu, jedno ma tylko skrzydło i środkowych pomocników, którzy niczego wielkiego (a może nawet niewielkiego) nie są w stanie wyczarować. Smutno się patrzyło, jak walcząca o swoje marzenia drużyna przez drugie 45 minut tak naprawdę nie potrafi zmusić bramkarza drużyny przeciwnej do interwencji. Grała Legia piłką, to prawda, ale trudno nie odnieść wrażenia, że grała tam, gdzie Steaua jej pozwoliła. Oczywiście obecny potencjał pozwala spokojnie na walkę o mistrzostwo kraju, natomiast nie pozwala na coś więcej. Bogusław Leśnodorski mówił, że nie wyklucza dużego transferu w razie awansu do LM, ale niestety ten transfer powinien być przed walką o awans, w myśl zasady – nie włożysz, nie wyjmiesz. Rzecz jasna, nie w zadłużaniu się po uszy rzecz, nie w kupowaniu na kredyt, to oczywiste, prezes musi dbać o porządek w finansach, ale w futbolu nie da się uciec od elementu ryzyka. Legia ryzyka nie podjęła. Ani na boisku (zmiana napastnik za napastnika w końcówce, brak reakcji taktycznej na zły początek meczu), ani poza nim.

A nuż się uda – tak można spuentować determinację Legii, by do Ligi Mistrzów wejść. Jak zawsze w takich wypadkach: nie udało się.

KRZYSZTOF STANOWSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama