„Brian, proszę wyjaśnij nam, jak to możliwe, że jesteś aż tak dobry” – w ten sposób wywiad z młodszym z braci Laudrup zaczął kiedyś szkocki dziennikarz Jim White. To jedno pytanie powinno przenieść cię na Ibrox w połowie lat 90-tych, pozwolić odczuć choćby posmak wrażenia, jakie w najlepszej formie robił ten gracz na widzach. A Michael? Beckenbauer nazwał go najlepszym piłkarzem ostatniej dekady XX wieku, Iniesta nawet najlepszym w historii. Zamorano wołał go per „el genio”, czyli geniuszu, Guardiola ponoć popłakał się, gdy Duńczyk odchodził z Barcy.
Ale kariera braci Laudrup to nie laurka rodem z filmów Disneya. To historia konfliktów na noże z trenerami. Historia idola, który najpierw podbił, a potem złamał serce Katalonii: Camp Nou. Opowieść o konieczności bycia szmuglowanym ze stadionu, by uniknąć linczu, bowiem spadał z ligi zespół, który nie miał prawa spaść. Opowieść z barwnymi postaciami drugoplanowymi, jak Stefan Effenberg, który bez pozwolenia pożyczył auto Briana i je rozbił, albo Romario, który twierdził choćby, że Michael „to czwarty najlepszy zawodnik, jakiego kiedykolwiek widział futbol. Lepsi od niego byli tylko Pele, Maradona i ja”. Zamiast wdawać się w dyskusje z Brazylijczykiem, lepiej zobaczyć na własne oczy, za co tak cenił Duńczyka strzelec – jak sam uważa – tysiąca goli w karierze.
Zacznijmy jednak od początku, a ten jest taki, że bracia urodzili się już w korkach, getrach i koszulce reprezentacji Danii. W całej rodzinie bowiem chyba tylko matka i babka nie parały się kopaniem piłki, dziadek był bowiem piłkarzem, wuj też grał, a już ojciec był dziewiętnastokrotnym reprezentantem Danii, znanym z – a jakże – finezyjnej gry ofensywnej. Choć jeden z jego synów był generałem środka pola, a drugi ośmieszającym rywali skrzydłowym, a więc zadania na boisku mieli zupełnie odmienne, tak ich styl łączy nierozerwalnie jedna cecha: elegancja w grze. Gdy Brian mijał trzech rywali na pełnej szybkości, robił to w tak samo elegancki sposób, w jaki Michael zagrywał no-look pass na nos napastnika. Innymi słowy: gdy któryś z Laudrupów po prostu prowadził piłkę, niektórym już chciało się klaskać.
Platini powiedział kiedyś o Michaelu, że ten „miał wszystko, poza jednym: nie był dostatecznie samolubny”; tą samą cechą można określić Briana, który zawsze szukał lepiej ustawionych partnerów. Może Platini miał rację, może nie, ale jedno jest pewne: kibice, trenerzy i koledzy z drużyny uwielbiają takich graczy. Zawodników, którzy nigdy nie grają pod siebie, zawsze szukają rozwiązania najlepszego z myślą o drużynie. Nic dziwnego, że gdy za czasów Dream Teamu Barcelony, gdy przychodził do zespołu nowy piłkarz i pytał o taktykę na grę z przodu, odpowiadano mu: „Po prostu biegnij do przodu. Laudrup cię znajdzie”. Trudno też nie szanować zawodnika, który zawsze szanuje rywala, a to także określało braci – Michael w trakcie pół tysiąca rozegranych spotkań w karierze, ani razu nie ujrzał czerwonej kartki, miał opinię boiskowego dżentelmena. Ostatnią rzeczą, którą powiedziałbyś też o Brianie, to że był boiskowym drwalem, przed którym rywale uciekali z nogami, żeby im ich nie połamał. Nie, pamiętamy go raczej z takich akcji:
Jak mówi stare polskie trenerskie porzekadło, nie ma jednak takiego zawodnika, którego nie można by zarżnąć. Laudrupowie błyszczeli w ataku, ale w obronie byli równie pomocni, co brezentowe rękawice przy łapaniu pcheł. Gdy trenerzy wyznaczali Laudrupom zadania defensywne, ci nagle, w cudowny sposób, tracili słuch. Dlatego też, choć przykładowo Brian od zawsze marzył o Serie A, tak obaj trafiając do ligi włoskiej nie mogli trafić na gorszą wyżymaczkę. Gdy na półwyspie Apenińskim sił próbował starszy brat, w Italii panowało catenaccio, w obronie musieli pracować wszyscy, a już na pewno środkowi pomocnicy. Briana w Fiorentinie próbowano nawet na prawej obronie, co musiało skończyć się katastrofą. Obaj potrzebowali swobody, piłki jak najczęściej przy nodze, dlatego też nie dziwi, że gdy przeszli później do zespołów, które odciążały ich od wszelkich defensywnych zadań, to Laudrupowie weszli na zupełnie inny poziom.
Owszem, kariera Michaela we Włoszech nie była klęską, ale była jednak daleka od tego, co sobie wymarzył i czego się po nim spodziewano. Już od wejścia spotkało go rozczarowanie: miał grać z Bońkiem i Platinim, a został na dwa lata wypożyczony do Lazio. Po powrocie miał dwa dobre sezony, kiedy Juve zdobyło mistrza i wicemistrza, ale miał u boku Platiniego. U boku Platiniego natomiast dwa dobre sezony mógłby pewnie zanotować w środku pola i Michael Jackson, prawdziwa próba przyszła więc, gdy Francuz osierocił Turyn. Laudrup przejął wtedy klucze od zespołu, to był od teraz jego cyrk i jego małpy. Nie potrafił jednak udźwignąć tego ciężaru, czego symbolem był sezon 1987/88, kiedy Stara Dama pod jego batutą zajęła szóste miejsce, a on sam nie wpisał się na listę strzelców w lidze ani razu, notując pierwszy i ostatni taki rok w karierze.
Brian do Fiorentiny przechodził w 1992 roku, jako mistrz Europy, wschodząca gwiazda europejskiej piłki. Razem z nim opuszczał Bayern Stefan Effenberg, z którym zaprzyjaźnił się nie tylko na tyle, by ten rozbijał się po drzewach jego samochodem, ale by do dziś Duńczyk wymieniał go – obok brata oraz Gascoigne’a – wśród najlepszych, z jakimi kiedykolwiek grał. W Niemczech z jednej strony miał dwa świetne lata. Stał się bohaterem rekordowego wówczas w historii Bundesligi transferu, za 6 milionów marek przeszedł bowiem z Uerdingen do Bayernu. Został też wybrany najlepszym ofensywnym graczem roku podczas pierwszego sezonu w Monachium. Ale drugi był już klęską zespołu, władze postanowiły więc włączyć przycisk reset. Jego i tak dręczyły kontuzje, poza tym marzył o Serie A, skorzystał więc z okazji. Jednak nie on pierwszy i nie ostatni, dla którego zrealizowanie marzeń przewrotnie okazało się koszmarem.
W Fiorentinie byli już Baiano, Orlando, młody Batistuta, a kiedy zespół został wzmocniony Duńczykiem i Effenbergiem nie mogło nikogo dziwić, gdy początkowo rozdawali w lidze karty. W grudniu, na niemalże półmetku, byli na drugim miejscu w tabeli. Potem stało się jednak niewytłumaczalne. Jedna z najczarniejszych kart w historii klubu. Historyczny wpierdol, do którego młody Laudrup przyłożył aktywnie rękę. Z drugiego miejsca zjechali przez następne miesiące aż do strefy spadkowej. Nie wygrzebali się z niej i Fiorentina zleciała z ligi nawet nie z hukiem, ale z ogłuszającym wybuchem, jaki towarzyszy przekłuwaniu wyjątkowo mocno napompowanego balonu. Po ostatnim meczu gracze obawiali się linczu, słusznie zresztą – tifosi Fiore wpadli w prawdziwą furię; Laudrup uciekał ze stadionu przemycony w bagażniku auta swojego ojca. Przez wzgląd na dawne czasy szansę dał mu jeszcze we Włoszech Milan, ten ruch jednak również okazał się niewypałem. Młodszy z braci znalazł się na zakręcie. Największym w karierze.
Po burzy często jednak wychodzi słońce, i tak było również tutaj w obu przypadkach. Obaj po epizodach we Włoszech znaleźli swoje miejsca w futbolowym świecie. W klubach, które ustawiły taktykę tak, by chłopaki mogli się skupić tylko i wyłącznie na tym, na czym znali się najlepiej – grze do przodu. Michael stał się najważniejszym ogniwem Dream Teamu Johana Cruyffa, znanego też jako – Barcelona początku lat 90’tych. Zespół, który wielu przypomniał, jak piękną grą potrafi być futbol. Zespół, którym rządziły dwie osoby – Cruyff i Laudrup. Ich miesiąc miodowy trwał dość długo, ale bynajmniej nie wiecznie. W końcu w koła bajecznie druzgocącej rywali maszyny dostał się piasek.
Cruyff dziś mówi otwarcie: „Laudrup to jeden z najtrudniejszych charakterów, z jakimi pracowałem”. Zarzucał mu wówczas, że nie dawał z siebie wszystkiego, że często przechodził koło spotkania. Był playmakerem, a więc od niego zależała gra, gdy znikał Barcy jakby ktoś odcinał prąd. Laudrup wciąż pociągał jednak za sznurki w drużynie, miał posłuch wśród zawodników, a gdy już „pojawiał się” na boisku, to ponownie genialną asystą albo bramką. Cruyff chciał jednak, by grał w ten sposób cały mecz, a nie tylko bazował na momentach – wiedział, że Duńczyk byłby zdolny do takiej gry, a także jak wielką korzyść dałoby to drużynie. Konflikt się zaogniał, aż wreszcie miał swój finał podczas – nomen omen – finału Ligi Mistrzów. Milan przejechał się wówczas po Katalończykach 4:0, Laudrup nawet nie znalazł się na ławce. Prowadzący wtedy mediolańczyków Capello przyznał po meczu „najbardziej w tym meczu obawiałem się Laudrupa, Cruyff zrobił błąd nie wystawiając go składzie”. Wiadomo było, że dalsza współpraca Holendra i Michaela jest niemożliwa. Koledzy z drużyny prosili, by został. Guardiola przekonywał, że Laudrup nauczył go wszystkiego, co ten umie na boisku. Kibice złożyli 20.000 podpisów pod petycją o zostawienie playmakera w składzie, wszystko jednak na marne: przyszedł czas pożegnania. Jednak nikt nie podejrzewał w Katalonii, że niedługo z równie wielką pasją, z jaką wypełniano wspomnianą petycję, przyjdzie im buczeć na niedawnego idola. Michael wbił wówczas bowiem całemu Camp Nou nóż pod żebro i przeszedł do śmiertelnego rywala z Madrytu. Wielu odczytywało to jasno – jako chęć odegrania się na trenerze, pokazaniu, kto miał rację w tym konflikcie.
W Madrycie doceniano jego klasę, ale jednocześnie go nienawidzono. Był symbolem upokorzeń, jakie musiał w ostatnich latach znosić stołeczny klub. Jeszcze przed chwilą wszak lider Danii potrafił być główną postacią w Gran Derbi, gdy Barca sprawiała lanie Realowi 5:0. Klasowym piłkarzom nigdy jednak nie zajmuje wiele czasu wygranie uznania kibiców. Laudrup zrobił to w najlepszy sposób, w jaki tylko mógł: będąc gwiazdą w Gran Derbi, tym razem wygranym… 5:0 przez Real. Sam opowiada dziś o tym z nieukrywaną satysfakcją: „wygrałem 5:0 na Camp Nou, a potem podpisałem kontrakt z Realem. Chyba wyobrażasz sobie, że madritistas nie byli zbyt zachwyceni gdy zobaczyli mnie po tym u siebie? Ale rok później, pokonaliśmy Barcę 5:0 na Bernabeu. Więc przez dwanaście miesięcy, w najważniejszym dwumeczu sezonu, wygrałem 10:0!”. Naturalnie dowodzony przez niego Real wyszarpał również mistrzostwo pogrążonej w żałobie po Duńczyku Barcelonie. Jeśli chciał coś natomiast udowodnić Cruyffowi – od czego dziś się jednak odżegnuje – to na pewno to zrobił. Między nimi wciąż podczas Gran Derbi dochodziło do incydentów, takich jak choćby ten poniżej.
Tymczasem w Szkocji drewniani obrońcy Dundee czy Motherwell wypadali gremialnie za linię autu po zwodach Briana. Należał do jednego z najlepszych zespołów Rangers w historii, wraz z McCoistem i Gascoignem stanowili potężną siłę. W fizycznej lidze szkockiej wyglądał jak Maradona, Garrincha i Socrates razem wzięci. Takiego technicznego zawodnika, z pokrętłem, fantazją i kreatywnością w Rangers nie widuje się często. Nie może więc dziwić, że do dziś jest to jeden z najbardziej uwielbianych graczy w historii klubu. Wygrywał im mecze, ale szacunek trybun zyskiwał też tym, co reprezentował sobą poza boiskiem: nie noszący głowy w chmurach profesjonalista, skromny i mający czas dla każdego kibica; na Ibrox są dumni, że mogą mieć taka ikonę klubu. Laudrup nie był wtedy w Szkocji tylko znanym piłkarzem, był powszechnie znaną publiczną figurą. Powstawały o nim nawet skecze w telewizji, jako o „sile nie do zatrzymania” – o tym traktuje pierwsze czterdzieści sekund filmiku poniżej, magnetyczne: „there is…no..defence”.
Prowadzący go w Rangers Walter Smith, w swojej biografii podzielił się opinią, dlaczego młodszy z braci nie zrobił według niego większej kariery. „To jeden z najlepszych zawodników, z jakimi miałem okazję pracować, ale jednocześnie frustrował mnie. Miał potencjał na to, by być piłkarzem porównywalnym z najlepszymi w historii. Nie miał jednak ten mentalnej siły, to ona powstrzymała go od zakotwiczenia na samym topie. Nie zrozumcie mnie źle: był fantastycznym piłkarzem dla nas i świetnym człowiekiem. Ale czułem, że mógłby zostać jednym z najlepszych”. Wielu przyznaje Smithowi rację, bo choć Brian całą karierę pokazywał wyjątkowe umiejętności, to jego brat został graczem światowej klasy, nie on. Jednak zawsze może wyciągnąć z szuflady złoty medal mistrzostw Europy, pokazać go bratu i powiedzieć – ty byłeś lepszy w klubach, ja w kadrze. Mamy remis.
Gdy w 1992 roku Dania dostała się na Mistrzostwa Europy dzięki dyskwalifikacji Jugosławii, piłkarzy do kadry ściągano prosto z plaż. Michael odmówił, bowiem nie podobała mu się wizja drużyny, uzasadniał: „nie potrafiliśmy znaleźć wspólnego języka z trenerem”. Wtedy miał taki status w futbolu, był gwiazdą tej rangi, iż chciał rozdawać w kadrze karty niemal do momentu nominowania trenera, jedenastki, taktyki. Richard Moeller Nielsen, ówczesny selekcjoner Duńczyków, w jego oczach był nikim, zerowym autorytetem. Jednak tak jak Michael utarł nosa Cruyffowi w Barcy, tak tym razem trener Danii utarł nosa starszemu z braci, prowadząc po swojemu osierocony przez największą gwiazdę zespół do mistrzostwa. Brian tymczasem się podporządkował i był jedną z gwiazd turnieju, wygrał złoty medal. Był również liderem podczas zwycięskiego dla Danii Pucharu Konfederacji w 1995. Turniej ten,choć miał wówczas mniejszy status niż dziś, to wciąż jednak dla kraju o średnich tradycjach futbolowych jego wygranie było osiągnięciem historycznym – szczególnie, jeśli w finale pokonuje się Argentynę. Tym razem Dania grała już z Michaelem w składzie, ale to Brian był MVP imprezy.
Ostatni koncert bracia zagrali wspólnie na mistrzostwach świata we Francji. Nie da się ukryć – dali tam popis, który wielu zapadł w pamięć. No-look pass Michaela w meczu z Nigerią był jednym z najczęściej przedstawianych zagrań na powtórkach. Dramatyczny mecz z Brazylią, przegrany przez Danię 2:3, był spotkaniem zgodnie uznanym za jedno najlepszych na imprezie. To ten mecz był też ostatnim w karierze legendy Barcelony, a sam Michael powiedział o nim „To był jeden z najlepszych moich występów w karierze. Jeśli nie najlepszy”. Brat dostosował się do poziomu, zaliczył asystę i bramkę. Obaj trafili też do All Star imprezy.