La Liga. Dwadzieścia zespołów, kilka setek piłkarzy, dziesiątki tysięcy kibiców na trybunach, następne miliony przed telewizorami. Wyznaczającym tej lidze rytm sercem jest jednak jeden mecz. Piekielnie długi, wielomiesięczny mecz pomiędzy odwiecznymi rywalami z Madrytu i Katalonii. Dlatego nie będzie przesadą, gdy powiemy, że choć pierwszy pot przelano na hiszpańskich boiskach już w piątek, tak naprawdę La Liga wróciła do nas dopiero dzisiaj. Dzisiaj bowiem odbył się pierwszy pojedynek Barcy i Realu – tylko korespondencyjny, ale i tak tego wieczora zajmujący uwagę całego piłkarskiego świata.
Najpierw zapełniło się Camp Nou, gdzie Barca na otwarcie ligi nie przegrała od siedemdziesięciu lat, a gdzie Levante ostatni raz wygrało ponad pięćdziesiąt lat temu. Passy są jednak po to, by je przełamywać, prawda? Być może, ale nie tym razem – mecz w stolicy Katalonii bowiem trwał ledwie jedenaście minut. Po jedenastu minutach, dwóch bramkach, emocje spakowały się i wróciły wcześniej na kolację do domu. Rozpoczęła się gierka treningowa, a w drugiej połowie już występ rodem ze spotkań Harlem Globetrotters. Symbolem dominacji Barcelony była trzecia bramka – Levante postanowiło tym razem nie wybijać piłki z piątki, a ją rozegrać. Ta ambicja została jednak ukarana, nie udało im się bowiem wyjść nawet z obrębu własnego pola karnego, w konsekwencji błyskawicznie odebrana futbolówka powędrowała po kilku szybkich podaniach do bramki Navasa. Barca rozgrywała dziś piłkę na polu karnym Levante ze swobodą, z jaką rozgrywa się partię pokera mając fulla z ręki.
Siedem bramek, a prawie wszystkie takie, że stare piłkarskie powiedzenie „nie próbuj wchodzić z piłką do bramki” mogło się dziś załamać, Barca zadała mu kłam tyle razy. W drugiej połowie na boisku fetowano Neymara, ale na razie głównie za to, że w ogóle pojawił się na placu gry, nie za samą grę. Ta nie była zła, ale biorąc pod uwagę na jak rozbitego rywala wchodził, a także jak zaprezentowali się Pedro oraz Fabregas, wcale nie wykluczone, że z ławką Neymar będzie musiał się przynajmniej od czasu do czasu zaprzyjaźniać. Świat wysłuchał po meczu jeszcze, jak Zubizarreta mówi dziennikarzom „pokazaliśmy swoją siłę”, kiwnął głową na potwierdzenie, a potem skierował swój wzrok na Madryt.
Wydawało się, że Real zaprezentuje się z równie wielkim rozmachem. Pierwsza bramka padła wszak w trzeciej minucie, tej samej, w której Katalończycy napoczęli Levante – trudno o lepszą odpowiedź. Problem w tym, że samobój Perquisa (jeden z dwóch jego w tym meczu, a ogółem jeden z czterech) nie został uznany, na spalonym chwilę wcześniej był Marcelo. Jeszcze większym problemem okazał się kupiony przez Betis z Numancii za równowartość dużej paczki czipsów (1.20£) Cedric. Już w 14 minucie wstąpił w niego duch Maradony, gdy młody Kongijczyk przewiózł się z piłką przez pół boiska, a potem wyłożył ją Molinie na pewną bramkę. Torturował obronę Realu swoimi rajdami, imponował szybkością i brakiem respektu dla rywala, a nawet jeśli w drugiej połowie opadł z sił i został zdjęty z boiska, to na pewno jego debiut zostawił wielkie wrażenie.
Jeszcze lepsze pozostawił jednak Isco, który w dużym uproszczeniu załatwił dzisiaj Realowi mecz. Dzięki jego sprytnemu podaniu Benzema wyrównał, jednak worek z bramkami wciąż był zawiązany. Symbolem zmagań ekipy Ancelottiego był strzał Ronaldo w 80. minucie – Portugalczyk dostał świetny dorzut, znakomicie złożył się do strzału z przewrotki, a potem uderzył piłką… sam siebie w twarz. Tak właśnie wyglądał wicemistrz Hiszpanii przez większość spotkania, niby efektownie z przodu, ale tylko do pewnego momentu. Na szczęście dla nich Marcelo mimo to mógł po meczu powiedzieć, „prawdę mówiąc nie spodziewałem się, że Isco tak wyskoczy, jest mniejszy ode mnie”, bowiem to właśnie jeden z najniższych na boisku strzelił w 86. minucie bramkę głową. Kreatywność, inteligencja w grze, spokój – to wszystko dziś ponownie udowodnił, potwierdzając swoją markę. Po takich meczach trudno nie zastanowić się, czy to właśnie Real nie zrobił lepszego transferu decydując się na niego, a nie na Neymara.
Na drugim biegunie inny nowicjusz w Realu, Daniel Carvajal, który dzisiaj był niemiłosiernie ogrywany przez rywali, a już sam Cedric będzie mu się śnił po nocach przez całe miesiące. Ancelotti na konferencji nie miał złudzeń: „Nie zagraliśmy dobrze. ٹle układała się współpraca między obroną a środkiem pola. Zostawialiśmy zbyt dużo miejsca między obiema formacjami. Będziemy nad tym pracować, ponieważ chcemy prezentować wysoki jakościowo futbol”. Odniósł się także do posadzenia Casillasa na ławce, który jak za późnego Mourinho mecz oglądał z wysokości ławki: “dziś bronił Diego, jednak zobaczymy, jak sprawa będzie się miała w kolejnych spotkaniach”.
Na deser mogliśmy dołączyć do piłkarzy Śląska w oglądaniu Sevilli mierzącej się z Atletico. Był to mecz z kategorii tych, które mogą skończyć się w dowolny sposób i nikt nie powinien być specjalnie rozczarowany. Z jednej strony klub ze stolicy Andaluzji miał przewagę w posiadaniu piłki, 60% to sporo jak na starcie tak – wydawałoby się mocnych – rywali. Z drugiej strony jednak Atletico znakomicie radziło sobie z szybkimi kontrami, tak naprawdę więc oddanie pola gry Sevilli było prawie na pewno celową taktyką, która zresztą się opłaciła. To Atletico częściej strzelało na bramkę, to Atletico stworzyło więcej sytuacji, wreszcie – strzeliło więcej bramek. Wielu czekało na ten mecz również by zobaczyć jak poradzi sobie Villa w nowym otoczeniu, dziś jednak przyćmił go Diego Costa. Do bólu skuteczny zawodnik, takiego brakowało dziś w zespole z Ramon Sanchez Pizjuan, nie był bowiem takim ani Bacca, ani Gameiro.
„Ależ za tobą tęskniliśmy” – napisała na okładce Marka przed tą kolejką La Liga. Nie da się ukryć, po takich trzech daniach jakie zaserwowała nam hiszpańska liga, można było się nasycić. A przynajmniej na jakiś czas. Powiedzmy: na dokładnie tydzień.