No i przeczytałem. A raczej połknąłem. Gdyby nie inne obowiązki, zrobiłbym to na raz, po prostu zaczynając czytać rano od pierwszego zdania i kończąc po kilku godzinach na ostatnim, po drodze ignorując dzwoniący telefon, schodzące jeden po drugim maile i proszącego o pięć minut spaceru psa. Na gorąco – bo dopiero co ją odłożyłem – zastanawiam się, czy była to najlepsza książka o piłce nożnej, jaką miałem w rękach? Chyba tak. Śmiesznych było kilka, interesujących wiele. Ale takiej nie napisał chyba nikt nigdy. Z żadnej nie dowiedziałem się o futbolu tyle, co z tej napisanej przez Raymonda Domenecha. „Straszliwie sam” – już tytuł jest genialny, bo w tych dwóch słowach zawiera się wszystko.
Pomyślicie, że natrętnie namawiam was na zakup tej książki, co w istocie jest prawdą (nawet wam to ułatwię: przedsprzedaż TUTAJ). Chociaż ja nie tyle namawiam, co wręcz nawołuję i żądam: musicie ją kupić. Nie macie prawa wypowiadać się na temat któregokolwiek trenera, dopóki jej nie przeczytacie. Niech wam ręka uschnie po wpisaniu jakiegokolwiek komentarza o dowolnym szkoleniowcu, jeśli wcześniej nie znajdziecie czasu, by oddać głos Domenechowi. Bo wreszcie za pióro chwycił nie piłkarz, tylko trener, i nie po to, by zarobić pieniądze, ale po to, by oczyścić własne nazwisko i rozliczyć się z otoczeniem. A także: by otworzyć ludziom oczy.
Nie czytałem nigdy nic podobnego.
Oto pamiętnik szkoleniowca, który powoli zaczyna nienawidzić swoich piłkarzy („Czasem mi wstyd, kiedy ich słyszę. Wstyd mi nawet, że pośród nich jestem”), który stawia sobie pytania o własne zdrowie psychiczne, który pełen jest zwątpienia, rozterek, wściekłości, żalu, zdziwienia, pogardy, ale czasami też pasji, zacięcia, wiary i energii. Napisałem „pamiętnik”, bo Domenech faktycznie przez cały okres pracy taki prowadził i w książce zamieszcza całe mnóstwo cytatów, oddających stan ducha tak po zdobyciu wicemistrzostwa świata, jak i po kompromitacji w RPA, gdzie zbuntowani piłkarze odmówili wyjścia na trening. Nie wystawił sobie laurki, nie odsunął od siebie odpowiedzialności za końcową klęskę (2010), jak i nie przypisał sobie chwały za początkowy sukces (2006). Widzi momenty, gdy drużyna rozchodzi mu się w rękach, głośno analizuje własne błędy, szczerze przyznaje, co zrobił źle i w którym momencie okazał się zbyt słaby. To jest opowieść właśnie o słabości człowieka przywalonego problemami, których nie mógł unieść. O samotności selekcjonera, który na zewnątrz chce wyglądać hardo, a w środku już dawno się rozleciał na milion kawałków. Jest to wreszcie opowieść o dzisiejszej piłce, o pazernych chujkach zwanych piłkarzami, o wielkim gwiazdach, które w rzeczywistości są małe i durne. O pieniądzach, które psują zawodników, o kłótniach wewnątrz zespołu, o megalomanii, zawiedzionej dumie, niezrozumieniu i braku lojalności. A wszystko na przykładzie Zidane’a, Henry’ego, głupiego jak but Ribery’ego czy pizdowatego Gourcuffa.
To jest niebywałe, że jednego dnia możemy być świadkami namawiania Zidane’a na powrót do reprezentacji Francji (a jego zmartwienie brzmiało: – Czy naprawdę trzeba wstawać o 8.30?), a następnego stać w szatni po finale mistrzostw świata, w którym „Zizou” otrzymał czerwoną kartkę (Domenech, w sposób nawet dla siebie niewytłumaczalny, zaczyna bić mu brawo „za całokształt”, ale ani jeden z wściekłych na Zidane’a kolegów się nie dołącza). Wchodzimy w głąb zespołu, który uważa Thierry’ego Henry’ego za kapusia, widzimy tego skończonego idiotę Maloudę, który nie rozumie, co się do niego mówi, a tym bardziej – czego się od niego wymaga. Za to poznajemy sympatycznego i godnego zaufania Lilliana Thurama.
Domenech przez całą karierę bronił piłkarzy, ale tylko z zawodowego obowiązku. Ten obowiązek zawodnicy w sposób bardzo drastyczny z niego zdjęli, a on jeszcze bardziej drastycznie – chociaż chyba uczciwie – się z nimi rozliczył. Rozliczył się też sam z sobą. Myślę, że wydawca – firma Rebis – nie obrazi się, jeśli zacytuję część rozdziału o kryzysie w RPA. Jest to próbka nie tylko tego, co Domenech przekazuje, ale też świetnego stylu i znakomitego polskiego tłumaczenia…
FRAGMENT
Wróciłem dziesięć minut później, ale bez złudzeń. Odezwał się wtedy Patrice Evra:
– Panie trenerze, obszedłem jeszcze raz wszystkich i każdy mówi, że nie wychodzimy na trening. Taka jest nasza decyzja.
W jednej chwili znów wezbrała we mnie wściekłość:
– To miejcie przynajmniej jaja i lećcie przed kamery, żeby wyjaśnić dziennikarzom, co chcecie zrobić!
– No to idę – powiedział na to Evra bez mrugnięcia.
Teraz nabrał pewności siebie, jak ludzie słabi, którzy – kiedy już podejmą decyzję – trzymają się jej kurczowo, niczym koła ratunkowego. Ja jednak, znając jego ograniczenia, nie mogłem przecież mu na to pozwolić. Już widziałem w wyobraźni scenę, którą pokazywaliby w kółko we wszystkich stacjach telewizyjnych na świecie: oto Patrice Evra, nie zdając sobie zupełnie sprawy z konsekwencji bezprecedensowej decyzji w historii futbolu, stoi ogłupiały w krzyżowym ogniu dziennikarskich pytań… Nie, nie można do tego dopuścić. Zabrałem mu kartkę z rąk. W tym momencie wciąż miałem nadzieję, że przekonam piłkarzy do zmiany decyzji. Zaproponowałem takie oto rozwiązanie impasu:
– Dawaj tę kartkę. Jeśli ją odczytasz, będziemy mieć wszyscy przerąbane i w tym samym momencie mistrzostwa świata dla was wszystkich się skończą. Nie będzie nawet o co grać ostatniego meczu. Za to możesz zrobić tak: przeczytasz początek, pominiesz kawałek o strajku, a kiedy już wyrzucisz to, co wam wszystkim leży na sercu, wyjdziecie na trening.
Odmówił. Kiedy zamierzałem wysiąść, nieoczekiwanie prezes postanowił zwrócić się do piłkarzy w sobie właściwy sposób: liryczny, moralizatorski i oderwany od rzeczywistości.
– Chłopcy, wiecie dobrze, że dla mnie i dla mojej żony dwa ostatnie lata były ciężkie. Wspierałem Domenecha w 2008 roku, gdyż niektórzy z was mnie o to prosili. No i dziś dzieje się, co się dzieje, więc zrozumcie…
Te słowa dotarły do mnie jakby przez mgłę. Chyba prezes nie zamierza puszczać strajkującym piłkarzom filmu o wewnętrznych konfliktach w Związku?! Chociaż czy nie najprościej przyznać im rację, ze szkodą dla mnie, skoro sprawy zaszły już tak daleko? Na dodatek, kiedy usłyszałem swoje nazwisko, poczułem się tak, jakby mnie z nimi nie było i jakby wszystko już było skończone… Okropne uczucie! Usiłowałem jednak zachować twarz, choć zbierało mi się na wymioty. Ledwie byłem w stanie słuchać dalej prezesa. W jego mowie przewinęło się wszystko jak leci – kluby, zawód piłkarza, Związek, jego prezes – za to nic na temat zaistniałej sytuacji. Słowa prezesa dały jedynie asumpt do dalszej kontestacji i czczej dyskusji.
Zaczęło być gorąco. Toulalan stracił nerwy:
– Jeśli nie zgadzał się pan z trenerem, to dlaczego Związek nie wniósł skargi?
Nie za bardzo rozumiałem, o jakim sporze mówi (może chodziło mu o protest przeciw temu, co zrobiła redakcja „L’Éguide”?). Poziom dyskusji doprowadzał mnie do rozpaczy. Bo to, że piłkarze kolegujący się z Anelką zdołali przekonać podatnych na wpływy, potrafiłem jeszcze zrozumieć. Ale żeby piłkarz równie trzeźwy i myślący jak Toulalan krzyczał w jednym chórze z wszystkimi, a nawet głośniej od innych? To mnie dobiło. Jak mogłem mylić się aż tak co do ludzi? Dotąd sądziłem, że choć sam zespół jest niedojrzały, niektórzy mają bardziej poukładane w głowie, umieją wypowiedzieć się publicznie i zachować w sposób zrozumiały, a bierze się to stąd, że w życiu są bardziej dorośli, stabilniejsi, i że do takich właśnie należy Jérémy Toulalan. Dopiero później dowiedziałem się, że to jego adwokat szlifował oświadczenie zespołu. Opadły mi ręce. Bo jak zrozumieć, że doradca, który winien być kimś odpowiedzialnym, nie tylko nie powstrzymuje piłkarzy, lecz wręcz ich wspiera w podobnej aferze? Niektóre pytania nie dają mi wciąż spokoju.
Z drugiej strony – choć słabe to pocieszenie przy takiej klęsce – fakt, że adwokat Touloulana naniósł w oświadczeniu poprawki, przynajmniej oszczędził piłkarzom śmieszności, której by się najedli, gdyby cały ten tekst napisali sami.
Później, stając przed komisją dyscyplinarną w środku lata 2010 roku, Jérémy Toulalan odmówi ujawnienia nazwisk kolegów z drużyny, a także nazwisk doradców, którzy nadali oświadczeniu kształt ostateczny. (Prasa podawała między innymi nazwiska Sébastiena Squillaciego i Sidneya Govou). Niektórzy widzieli w tym zachowaniu pewną szlachetność. Ja sam widzę w nim raczej mechanizm, który doprowadził cały zespół do zguby: fasadowe trzymanie sztamy i bałamutne zasady, które prowadzą donikąd.
W jednej ranie powstaje druga. Bo jeśli chciałem, żeby na mistrzostwa świata pojechali Jérémy Toulalan, Sidney Govou, Sébastien Squillaci, Hugo Lloris, Steve Mandanda, Anthony Réveillère czy Marc Planus, to właśnie dlatego, że liczyłem na ich dojrzałość i inteligencję. Rozczarowali mnie więc bardziej od pozostałych, od których nie oczekiwałem niczego. Kiedy pomyślę, że żaden z nich nie miał odwagi przyjść i powiedzieć choćby słowa, podczas gdy wcześniej zbierałem baty za to, że powołałem ich do reprezentacji Francji i wystawiałem do gry wbrew wszystkiemu, dochodzę do wniosku, że chyba przegapiłem coś ważnego.
* * *
W RPA po ostatnim treningu spotkałem Marca Planusa, który miał łzy w oczach.
– Panie trenerze, bardzo mi przykro za to, co zrobiliśmy. Któregoś dnia opowiem panu wszystko…
Odpowiedziałem:
– Doceniam, ale jest już za późno.

Po mistrzostwach świata żaden nie przyszedł, by porozmawiać. Kiedy dużo później spotkałem Touloulana przed komisją dyscyplinarną, zapytałem go:
– Czy kiedyś mi to wyjaśnisz?
Pokręcił głową w niejasnej odpowiedzi. Nikt z nich do dziś ani mi nic nie opowiedział, ani niczego nie wyjaśnił.
* * *
Podczas gdy Jean-Pierre Escalettes ciągnął swoją mowę, a w odpowiedziach na pytania plątał się, chcąc dogodzić każdemu, znów opuściłem autokar. Dobił mnie fakt, że prezes odpuścił – tak to odebrałem. On sam wkrótce dołączył do mnie, przybity, że nie umie przekonać strajkujących. Nie chciałem ani mu współczuć, ani go pocieszać. Każdy grał na siebie. I nie wyglądało na to, że z tego dołka wyjdziemy.
René Charrier, wiceprezes związku zawodowego piłkarzy, także podjął próbę. Wsiadł do autokaru, by po dziesięciu minutach wysiąść, kręcąc głową. Porażka i niezrozumienie, z jakimi się spotkał, były dla niego ciosem.
– Mam za sobą dwadzieścia lat pracy związkowej, prowadziłem niejedne negocjacje, ale nigdy nie zderzyłem się z takim murem odmowy jak dziś. Wierz mi, Raymondzie, nic więcej nie można już zrobić. Chłopaki się okopały i nie zmienią decyzji.
Wówczas usłyszeliśmy gwałtowne walenie w okna. To Abidal, wpadłszy w furię, rozładowywał się i żądał od kierowcy, żeby wreszcie ruszył. Zapiekły w swojej wściekłości, niezdolny do jakiejkolwiek rozmowy, chciał wywrzeć swoim zachowaniem presję na grupę, która traciła grunt pod nogami. Zastanawiałem się, jaki skutek wywoła to jego wzburzenie, te gniewne pioruny – czy piłkarze stracą głowę do końca, czy może wreszcie się przebudzą. Odpowiedź nie kazała na siebie czekać.
* * *
Wróciłem do autokaru. Usłyszałem skrawek zdania, któ-re Thierry Henry urwał, kiedy się pojawiłem:
– W tym, co trener powiedział, jest jednak trochę prawdy, może, panowie, ma rację…
Ale szybko zrozumiałem, że Thierry nie ma na nich żadnego wpływu, tak samo jak ja. Na ich twarzach malowała się zawziętość, a tu i ówdzie zapiekła złość. Niektórzy wprost okazywali pogardę. Wystartowałem.
– Chłopcy, komedia trwa już wystarczająco długo. Jaka jest wasza decyzja? Dalej odmawiacie treningu? Tak czy nie?
Odpowiedziało mi szemranie. Zrozumiałem, że źle stawiam pytanie. Ł»e w nosie mają stawkę mistrzostw świata, tak samo jak w nosie mają fatalny obraz drużyny, jaki tworzą przez swoją nieskuteczność na boisku i zachowanie poza nim. Ł»e w nosie mają nawet karę Anelki. Chcieli tylko jednego – dopaść „kreta”, który wyśpiewał wszystko dziennikarzom. Tym panom ciążył nie sam skandal, ale myśl, że przedostał się do opinii publicznej i że wskutek tego ucierpiał ich wizerunek. Powalający egocentryzm!
Przez długie jeszcze minuty rozprawiali ze sobą. Nie osiągnęli niczego poza tym, że Jean-Louis Valentin, który w tym gronie był oficjalnym delegatem Związku, wstał i ze łzami w oczach oznajmił o swojej dymisji, opuścił autokar i wrócił pod górkę do hotelu.
Do rezygnacji ze strajku próbował przekonać piłkarzy ponownie René Charrier. Na próżno. Po półgodzinnych próbach, kiedy słynne oświadczenie znalazło się w rękach François Manardo, mojego asystenta prasowego, który ewidentnie nie wiedział, jak się go pozbyć (piłkarzy zajmowało już tylko pytanie: kto odczyta tę kartkę dziennikarzom?), po raz kolejny opuściłem autokar, mając wszystkiego dosyć.
Obok stał minivan. Wsiadłem do niego, aby za przyciemnionymi szybami ukryć swą bezradność i bezsilność. Pomyślałem: „Niech sami sobie radzą z tym gównem”. Od pół godziny wszystko stało w miejscu: i autokar, i piłkarze.
Prezes Escalettes, wciąż blady z przejęcia, opierał się ciężko o karoserię vana, jakby groził mu zawał. Jedno było niezmiennie jasne: z całym tym kryzysem, który zdawał się nie mieć końca, musiałem zmierzyć się sam.
Targały mną różne uczucia. Przeważał wstręt. Wszystko zostało spartolone, bo zawodnicy okazali się niezdolni do wypełnienia spoczywających na nich obowiązków. Pamiętam, że rzuciłem do nich wcześniej: „Miejcie odwagę pójść przeczytać tę pieprzoną kartkę i będzie po sprawie, przestaniemy się tym zajmować”. Ale jakbym raz jeszcze ciął mieczem powietrze – nikt nie zareagował, ani nie protestując, ani nie zgadzając się, ani nie podsuwając jakiegoś innego rozwiązania.
Gdyby wtedy znalazł się ktoś, kto wziąłby odpowiedzialność na siebie, zniknąłbym z pola widzenia na całą niedzielę. Wściekłość jednak kazała mi wysiąść z minivana, w którym się skryłem. Skierowałem kroki do autokaru. Niestety – na moje największe nieszczęście – nikt mnie nie powstrzymał.
* * *
Z powodu spuszczonych zasłon autokar pogrążony był w mroku. Nie mogłem wyczuć nastroju grupy, nie dlatego jednak, że było ciemno, ale dlatego, że wszyscy milczeli. Piłkarze nie odzywali się już nawet do siebie. Wyglądało na to, że sprawa jest zamknięta, to znaczy każdy oczekiwał, że to inny pójdzie odczytać oświadczenie dla prasy. Wtedy podjąłem ostatnią próbę, próbując poruszyć w piłkarzach czułą strunę. Wydawało mi się przecież, że coś o nich wiem, choć przestałem ich rozumieć i stali się dla mnie obcy. Powiedziałem im, że jest coś takiego jak godność kraju, który reprezentują. Ł»e znajdą się pod osądem swych rodzin. Ł»e istnieje honor futbolu. Próbowałem odwołać się do ich rozumu i wrażliwości, choć nie wiedziałem, którego z tych dwojga bardziej im brakuje. Na koniec wyciągnąłem asa:
– Spuściliście zasłony, tylko co potem? Co chcecie przez to powiedzieć? Myślicie, że świat przestał na was patrzeć? Dobra, wstajecie, wysiadacie, idziecie na trening.
Powiedziałem to z naciskiem, wierząc, że pierwszy, który odważy się wysiąść, pociągnie za sobą pozostałych. Ale nikt się nie ruszył. Nawet nie wiem, czy ktokolwiek się zawahał. Nikt nie raczył mi odpowiedzieć, odzewem była jedynie obojętność.
Później zrozumiałem, że myliłem się wtedy na całej linii. Zamiast usilnie ich przekonywać, powinienem zagrozić perspektywą dożywotniego wykluczenia z reprezentacji, gdyż nie byli godni jej barw, gdyż łamiąc obowiązujące reprezentanta zasady, sami usuwali się z reprezentacji. Ale czy do mnie należało postawić w ten sposób sprawę? Przecież to prezes Związku winien był chronić instytucję, ten, który zapadł się pod ziemię i milczał, którego wcześniejsze niezdarne wypowiedzi jeszcze pogorszyły sytuację. Ja, miast stawać samotnie do pojedynku i szukać rozwiązania, które okazało się najgorszym z możliwych, powinienem był przyjąć postawę bierną i trzymać się tego do końca. To piłkarze powinni byli wziąć odpowiedzialność za swoje czyny i stanąć przed dziennikarzami, a ja, ze sztabem, powinienem był wrócić do hotelu. To, jak ostatecznie postąpiłem, było ogromnym strategicznym błędem.
Przemawiając w autokarze do zawodników, wyczerpałem listę argumentów, po czym zamilkłem. Kartka krążyła od rąk do rąk. Znieruchomiały prezes słuchał narad, jakie piłkarze prowadzili stłumionym głosem. Nikt nie chciał się umoczyć. Prawdą jest, że kiedy przyjeżdżali na trening, Patrice Evra chciał odczytać to oświadczenie, ale potem, w toku dyskusji, już do tego nie wrócił.
Czułem narastające wyczerpanie. Nie chciałem niczego już słuchać. Marzyłem jedynie o tym, by wreszcie zakończyć tę maskaradę. Pomyślałem, że skoro nie ma odważnego, to ja pójdę odczytać ten pierdolony tekst.
Z perspektywy czasu wciąż nie potrafię rozgryźć tego samobójczego odruchu. Nie przestaję zadawać sobie pytania, dlaczego właściwie ten dokument musiał być odczytany? Co nas do tego zmuszało? Co prawda, w powstałym zamieszaniu stało się to celem zasadniczym, ale aż po dziś dzień nie rozumiem, dlaczego poczułem się zobowiązany szukać wyjścia. Powinienem był wsiąść do samochodu i pojechać, tak żeby sami sobie radzili.
Pozostając na miejscu, chciałem zapewne nie dopuścić do tego, że drużyna kompletnie się rozpadnie. To odwieczny obraz kapitana oraz statku, który tonie. Chciałem też dać lekcję odwagi piłkarzom, aby im udowodnić, że ich piękne słowa i protesty nie służą niczemu, jeśli za nimi nie pójdą czyny. Mając przed sobą tych niedzielnych wojowników, kryjących się za siedzeniami i mamroczących pod nosem, chciałem – w nagłym i durnym odruchu – pokazać im, iż brawura istnieje! Bo to, że nie udało mi się trafić do mentalności tej zgrai małolatów, na których nic nie robiło wrażenia, nie było jeszcze powodem do tego, żeby pozwolić im na publiczne wygadywanie głupot i utratę resztek kredytu zaufania, jaki jeszcze mieli u opinii publicznej. Poza tym wciąż mieliśmy do rozegrania ostatni mecz, w którym rzutem na taśmę zamierzaliśmy wywalczyć awans do dalszej rundy. Szanse na ćwierćfinały były marne, ale były. Niejedna już drużyna zmartwychwstała, choć odprawiono jej pogrzeb. Moi piłkarze rzucili się do wody, nie umiejąc pływać, ale ja wciąż byłem na tyle głupi, albo wciąż byłem na tyle trenerem, że pragnąłem ich odratować.
Wiem, chciałem rozwiązać kwadraturę koła. Ale miałem już tylko jedną obsesję: wyjść jak najszybciej z tego kryzysu, by powrócił pozorny choćby spokój w drużynie i by mecz z RPA rozegrał się w warunkach możliwie najlepszych z najgorszych.
Ale pożar był zbyt wielki jak na strażaka, który dysponował szklanką wody. Jest takie południowoafrykańskie powiedzenie: kto chce ugasić ogień, ginie od płomieni.
