Radosław Gilewicz mówi, że na dziś sukcesem Mariusza Stępińskiego będzie ławka w Norymberdze. Jeszcze na nią nie trafił, ale trafia już w czwartej lidze – po trzech występach ma na swoim koncie dwa gole i, co ciekawe, nową rolę na boisku. O pierwszych kilku tygodniach po wyjeździe z Polski rozmawiamy z byłym napastnikiem Widzewa.
Jakie wrażenia z pobytu w Niemczech?
Nie będę ukrywał, przeskok z jednej ligi do drugiej jest ogromny. Naprawdę. Obciążenia w pierwszym miesiącu były bardzo wysokie. Ciężko znosiłem tamte treningi. To był początek okresu przygotowawczego, dopiero potem było już trochę lepiej.
Spodziewałeś się, że te początki będą łatwiejsze?
Zależy, z której strony na to spojrzymy. Myślałem, że lepiej w Norymberdze zniosę obciążenia treningowe. Wydawało mi się, że nie będę miał takich problemów. A jeśli chodzi o grę, to liczyłem się z tym, że w pierwszych kilkunastu tygodniach występował w pierwszym składzie nie będę.
Na czym polegają największe różnice w zajęciach?
Jest bardzo mało biegania bez piłki. Przez cały okres przygotowawczy mieliśmy trzy, może cztery takie treningi. Tutaj fundament budowany jest w oparciu o małe gierki, które mamy właściwie codziennie. Czasem tylko na jednych zajęciach, czasem na dwóch. Ostatnio się śmiałem, że na te treningi to muszę zacząć zakładać zbroję. Wszyscy walczą tak, jakby walczyli o życie. Ktoś cię sfaulował? Nie masz co liczyć na gwizdek. Podnosisz tyłek i zasuwasz dalej… W Polsce, a przynajmniej w Widzewie, było inaczej – jak był faul, to trener unikał takiej sytuacji. Mówił wtedy, byśmy grali ostrożniej. W Norymberdze jest inaczej, choć i tak nikt nie zakłada „desek”. Ale nie narzekam, daję radę.
Cały czas trenujesz z pierwszym zespołem?
Tak, zgadza się.
Ale na razie grasz w rezerwach. Zadebiutowałeś z Bayernem, choć to nie był ten Bayern, jaki sam byś sobie życzył…
(śmiech) No, to była druga drużyna. Ja się jednak cieszę, że jestem w rytmie meczowym, mam możliwość pokazywania się. Dostać się do pierwszego składu to nie będzie prosta sprawa. Muszę czekać i być cierpliwy. A w rezerwach nie dość, że gram to strzelam gole.
Trzy mecze, dwie bramki. Nie jesteś jednak napastnikiem najbardziej wysuniętym, masz przed sobą partnera.
Tak wygląda to na papierze, wychodzę na boisko jako „dziesiątka”, ale w trakcie meczu czasem się zamieniamy. W niższej lidze gra mi się na tej pozycji lepiej – cały czas jestem pod grą, mam więcej miejsca. Ta rola mi odpowiada. A bramki? Przy pierwszej dostałem piłkę od bocznego obrońcy, przyjąłem ją w polu karnym i uderzyłem lewą nogą. A przy drugiej, kiedy w końcówce meczu grałem na prawym skrzydle, zbiegłem do środka i z ostrego kąta trafiłem po długim rogu.
Twój klub już pożegnał się z Pucharem Niemiec, przegrywając w I rundzie po rzutach karnych z drugoligowcem. Była burza w klubie?
Co się stało w Pucharze Niemiec, to każdy widział… Myślę, że burzy nie było, przyjęto to na spokojnie. Chyba, bo ja też nie wszystko rozumiem po niemiecku. Trener powtarza jednak cały czas, że priorytetem jest liga. A konkretniej, mamy się utrzymać za wszelką cenę.
Jak daleko jesteś od Bundesligi? Nawet nie tyle od pierwszego składu, bo Ginczek zaczął od gola i w Pucharze Niemiec, i w lidze, ale od kadry meczowej.
To nie jest przepaść. Myślę, że za miesiąc, może dwa uda mi się pojechać na mecz ligowy. Chciałbym, żeby ta droga nie była tak daleka.
Śledzisz mecze Widzewa? Widziałeś w akcji Visnakovsa?
No pewnie. Jeśli tylko jestem w domu, to staram się oglądać polską ligę. Visnakovsa widziałem – dobry zawodnik, szybki. Ja jednak podchodzę do takich tematów spokojnie. Warto będzie go ocenić dopiero po sezonie.