Naprawdę jest co czytać w sobotniej prasie. Usatysfakcjonowani będą zarówno fani piłki krajowej jak i zagranicznej. Jeśli chodzi o polskie podwórko, numerem jeden jest wywiad z Joanem Carrillo, ale najwięcej będzie się mówiło o deklaracjach Michała Probierza. W kopanej europejskiej tematem przewodnim stało się oczywiście odejście Arsene’a Wengera z Arsenalu. Zapraszamy na prasówkę.
PRZEGLĄD SPORTOWY
Zaczynamy od relacji meczowych z Lubina i Niecieczy. W Termalice nadal wrze po czerwonej kartce dla Martina Mikovicia, który rzucił piłką w sędziego.
(…) Gdy wskazał na jedenasty metr, Martin Mikovič, pomocnik Bruk-Betu, nie wytrzymał i mocno cisnął piłką o ziemię. Ta trafiła w plecy arbitra. Początkowo Zbigniew Dobrynin pokazał zawodnikowi żółtą kartkę, ale po kolejnej podpowiedzi Tomasza Musiała z wozu VAR, zmienił decyzję i wyrzucił Słowaka z boiska. Nieciecza zawrzała. Kibice od tego momentu przez godzinę nieustannie bluzgali na sędziego. Trener gospodarzy też miał do Dobrynina pretensje.
– Martin nas osłabił, ale trzeba znać kontekst całej sytuacji. Rzucił piłką w afekcie. Trafił w plecy sędziego i dostał za to żółtą kartkę. Gdyby sędzia był normalny, z ludzkimi uczuciami, mógł do tego inaczej podejść – mówił wzburzony Jacek Zieliński.
Najciekawszym materiałem sobotniego “PS” jest rozmowa Michała Treli z trenerem Wisły Kraków, Joanem Carrillo. Filozof na pewno z niego niezły.
Michał Trela: Katalończyków nazywa się w Hiszpanii Polakami. Po kilku miesiącach w Krakowie, rozumie pan dlaczego?
Joan Carrillo: Być może to kwestia pracowitości. Katalończycy na tym tle wyróżniają się w Hiszpanii. Wiele osób myśli, że określenie „Polacos” jest pejoratywne. Kiedyś kolega spytał mnie, jacy są Polacy. Powiedziałem, że to bardzo dobrzy ludzie. Gdy mówią na ciebie Polaco, możesz być dumny.
Polska czymś pana zaskoczyła?
Joan Carrillo: Tak. Na treningach mamy różne konkurencje, w których zawodnicy, podzieleni na grupy, zdobywają punkty. To może być gra w dziadka, rzuty wolne. Na koniec miesiąca idziemy wspólnie, całą drużyną, do restauracji, na jakiś mecz Ligi Mistrzów. Zawodnicy, którzy uzbierają najwięcej punktów, jedzą za darmo. Płacą ci, którzy uzbierali najmniej punktów. Zawodnicy kontuzjowani nie mogą uczestniczyć w konkurencjach, ale biorą udział w rywalizacji. Po treningu, znając składy grup, zgadują, która grupa była najlepsza. Któregoś dnia pytam naszego kierownika: „Czy oni naprawdę zgadują?”. Powiedział, że tak. W Hiszpanii, czy w Chorwacji, zanim wytypowaliby zwycięzców, wypytaliby kolegów, jakie były wyniki. Tu nie ma oszukiwania. Są szczerzy. Mam wrażenie, że ludzie w Polsce są bardzo szczerzy. Jeśli coś jest białe, to jest białe. W Hiszpanii dzisiaj jest białe, a jutro może będzie szare. To dla mnie ważne.
Coś jeszcze?
Joan Carrillo: Ludzie są bardzo pracowici. Nie wiem, czy to kwestia pogody, ale w Chorwacji czy w Hiszpanii wszyscy od razu myślą o tym, żeby wyjść na miasto, spędzić gdzieś czas, pobawić się. Polacy nie są tak otwarci, jak Hiszpanie czy Chorwaci. Jest trochę jak na Węgrzech. By mieć dobre relacje z Węgrami, musisz przekroczyć pewną barierę, o co nie jest łatwo. Gdy to jednak zrobisz, masz przyjaciela na całe życie. Wszyscy moi najlepsi przyjaciele, to Węgrzy. Polacy, mam wrażenie, są podobni.
Rewanż z Górnikiem Zabrze w półfinale Pucharu Polski to pierwszy od pięciu miesięcy mecz, który Legia Warszawa potrafiła wygrywać, mimo że początkowo przegrywała.
– Mamy nadzieję, że mecz z Górnikiem był momentem zwrotnym tego sezonu – mówi przed spotkaniem z Wisłą Kraków obrońca Legii Artur Jędrzejczyk. I wcale nie ma na myśli stylu, w jakim mistrz Polski awansował do finału Pucharu Polski, a fakt, że przegrywając 0:1, potrafił doprowadzić do wyrównania, a potem dobić rywala. I to w końcówce.
– W szatni rozmawiamy o tym, że wreszcie odwróciliśmy wynik, czego wcześniej nie potrafiliśmy zrobić. Wierzymy, że to chwila, która pozwoli nam zdobyć w tym sezonie dublet – dodaje napastnik Jarosław Niezgoda.
Trener Cracovii, Michał Probierz nie widzi siebie jako trenera Legii, o czym wprost powiedział podczas ostatniej konferencji prasowej.
– Legia nigdy nie zatrudni Probierza, bo woli zagranicznych trenerów. Najlepiej dać posadę szkoleniowca komuś, kto się uczy. Trenerzy zza granicy zawsze są lepsi. Cieszę się, że Legia bierze wynalazki. Może będą następne. Polak zawsze mógłby coś powiedzieć. Probierz i Legia? To nie pasuje. Nie wierzę, że ktoś odważyłby się mnie tam zatrudnić. Poza tym, ludzie by tego nie przeżyli, bo Probierz z Cracovią zawsze wojuje i teraz by im tego brakowało – ironizuje szkoleniowiec krakowian.
Gino Lettieri po porażce w dwumeczu z Arką Gdynia przedłużył kontrakt z Koroną Kielce. Klub wciela w życie plan trzyletni, w którym normą ma być obecność w pierwszej ósemce.
Gino Lettieri przedłużył umowę z Koroną do 2020 roku i będzie pierwszym od czasów Leszka Ojrzyńskiego szkoleniowcem, który po ostatniej kolejce nie spakuje swoich rzeczy. Pożegnania z kolejnymi trenerami wyglądały różnie. Jednym dziękowano mimo dobrych wyników, jak Maciejowi Bartoszkowi. Inni nie byli w stanie się porozumieć co do planów na przyszłość (Marcin Brosz), a jeszcze inni po prostu rezygnowali z pracy (Jose Rocho Martin). – Miałem kilka innych ofert, ale dla mnie było jasne, że Korona ma pierwszeństwo. W Kielcach dostałem szansę i chcę dalej tu pracować – powiedział po podpisaniu nowej umowy Włoch.
Przedłużenie współpracy z Lettierim nie może dziwić. Pierwszy rok pracy w stolicy województwa świętokrzyskiego był dla niego bardzo udany, choć przed sezonem mało kto odważyłby się powiedzieć, że Włoch popracuje przy Ściegiennego dłużej niż do końca rundy jesiennej. Tymczasem 51-letni szkoleniowiec bez problemów wprowadził złocisto-krwistych do pierwszej ósemki, a w Pucharze Polski jego zawodnicy zatrzymali się dopiero w półfinale, gdzie po wyrównanym dwumeczu musieli uznać wyższość Arki. Przez moment wielu ekspertów twierdziło, że kielczanie są rewelacją sezonu. – Nie jesteśmy dużym klubem, więc swoją pozycję musimy budować powoli. Drugi rok będzie trudniejszy. Zawsze tak jest – mówi trener Korony.
Dawid Błanik, który zimą przyszedł do Pogoni Szczecin z GKS-u Tychy, w meczu z Termaliką pokazał, że może coś zdziałać w Ekstraklasie.
Koledzy z Pogoni dobrze wiedzą, kiedy Dawid Błanik przyjeżdża na stadion. Obecność skrzydłowego zwiastuje pojawienie się któregoś z Volkswagenów Golfów. Któregoś, bo pomocnik porusza się dwoma modelami tego samego auta, tyle że w różnych kolorach.
– Jeden jest mój, drugi mojej dziewczyny. Oczywiście, nie mogło to umknąć chłopakom z drużyny, dla których stałem się wielkim fanem Golfa. I w prezencie na urodziny wręczonym przez kierownika zespołu dostałem książkę o Volkswagenie – opowiada nam wychowanek AKS Mikołów, po czym dodaje: – Choć najlepszy prezent mogłem sobie sprawić sam i strzelić gola z Bruk-Betem.
Damian Gąska z Wigier Suwałki znajduje się na celowniku wielu klubów Ekstraklasy.
Gąska został w tym sezonie już raz „wytransferowany”. 1 kwietnia na oficjalnej stronie suwalskiego zespołu pojawiła się informacja o jego odejściu do kazachskiego Irtyszu Pawłodar. Do przenosin nie doszło, bo był to tylko primaaprilisowy żart, latem pomocnik ma odejść już naprawdę. Wśród zainteresowanych pozyskaniem Gąski są między innymi: Śląsk Wrocław, Cracovia, Wisła Płock, Wisła Kraków i Pogoń Szczecin.
Mateusz Machaj chce jeszcze grać w Ekstraklasie. Najlepiej z obecnym klubem.
– Ekstraklasa to dla mnie nie jest zamknięty temat. Jeśli będzie konkretna oferta, oczywiście podejmę rękawicę, chociaż nadal liczę, że awansuję do niej samodzielnie. Z moim Chrobrym – mówi środkowy pomocnik głogowian Mateusz Machaj. Ma 29 lat, a krajowa elita zweryfikowała go kilka sezonów temu negatywnie. Najpierw zrezygnowano z niego w Lechii, potem w Śląsku, ale dziś kolejny raz można się zastanowić, czy czasem nie zrobiono tego zbyt pochopnie. Rozgrywa sezon życia i – według nieoficjalnych informacji – ma klauzulę odstępnego opiewającą na sumę, której absolutnie nikt z ekstraklasy nie uzna na zaporową.
Krzysztof Stanowski w swoim felietonie ciekawie o kibicach i o tym, że w wielu klubach marzą o zupełnie innej sytuacji niż obecnie.
Żaden prezes klubu nie powie tego głośno z wiadomych przyczyn, ale co najmniej połowa marzy o świecie polskiej piłki nożnej bez zorganizowanych grup kibicowskich. Nie bez kibiców, absolutnie. Bez zorganizowanych grup. Marzy o klientach, którzy nie czują potrzeby rejestrowania stowarzyszeń, tylko raczej czują potrzebę zjedzenia hot-doga i popicia go wodą za siedem złotych. Marzy nie o ośmiu skaczących za sobą w ogień kumplach, tylko o czterech duetach ojciec plus syn.
Dlatego hasłem stadionowym, które najbardziej mnie w ostatnim czasie rozśmieszyło, było: „nic o nas bez nas”. Z prostej przyczyny – jeśli przedstawiciele klubów w ten czy inny sposób knują, jak wymienić publikę na inną albo skasować możliwość jeżdżenia na mecze wyjazdowe, to przecież nie będą tego konsultować z osobami, które miałyby być eliminowane. Elementarna logika, prawda? Nikt nie pyta się karpia, jakie powinny być potrawy na Boże Narodzenie. Aż wyobraziłem sobie świąteczny protest ryb i hasła: „nic o nas bez nas”.
Pora na Magazyn Lig Zagranicznych. A tam też jest co czytać. Napoli jeszcze wierzy w zdobycie mistrzostwa Włoch. By nadzieje nie przepadły, musi wygrać po raz pierwszy na nowym stadionie Juventusu – pisze Dominik Mucha.
Chcą tego samego, choć reprezentują dwa inne światy i hołdują odmiennym modelom sportowo-biznesowym. Juventus to klub blichtru, maksymalizacji zysków, skutecznej współpracy z kibicami, dysponujący niezbyt dużym, ale supernowoczesnym stadionem. Turyńczycy stworzyli sprawnie działającą maszynę do zdobywania trofeów (12 w ciągu dekady), w ostatnich trzech latach dwukrotnie zagrali w finale Ligi Mistrzów. Ich rywale z południa w tym sezonie nawet nie przebrnęli fazy grupowej Champions League. Neapolitańczycy od lat próbują zmniejszać dystans, jaki dzieli ich od potęgi zbudowanej po 2011 roku w Piemoncie. Jednak kiedy zestawimy archaiczny stadion San Paolo w stolicy Kampanii z całkowicie przebudowaną dzielnicą Turynu Continassa, gdzie znajduje się centrum klubowe Juve – dostrzeżemy jak w soczewce wszelkie kontrasty w funkcjonowaniu klubów z tak odległych od siebie, nie tylko geograficznie, regionów.
Jeden punkt dzieli kopciuszka z Girony od europejskich pucharów. Walczy też o miano najlepszego debiutanta w historii ligi hiszpańskiej.
Zanim Pep Guardiola w pojedynczych meczach decydował się na zmianę ustawienia Manchesteru City na 3-5-2, nocami studiował jak w tym systemie poruszają się piłkarze Girony. Tam wypracowali fantastyczne mechanizmy, które warto naśladować – zdradził nam analityk mistrzów Anglii Carles Planchart.
Nie tylko kataloński beniaminek zyskuje na współpracy z najlepszym zespołem na Wyspach Brytyjskich. Guardiola wie, że nawet najlepsi powinni podglądać pracę trenera Pablo Machina. Zresztą pamięta go doskonale jeszcze sprzed dziesięciu lat, gdy w trenerskim debiucie w LaLiga jego Barcelona przegrała 0:1 z Numancią. Wtedy obecny szkoleniowiec Girony był dopiero obiecującym asystentem, a gola na wagę trzech punktów strzelił Mario Martinez, dziś walczący o skład w pierwszoligowej Olimpii Grudziądz. – Zawsze kiedy się widzimy, Pep od razu zaznacza, że mam mu nawet o tym nie przypominać. To był policzek. Myślał, że wszystko posypie się na początku jego przygody z Barceloną – mówi nam Machin.
Polski bramkarz Marcel Lizak siedział już na ławce Girony w Primera Division, ale na granie jeszcze będzie musiał poczekać. Na razie czeka go wypożyczenie, o czym mówi drugi trener rewelacji La Liga.
Nad czym szczególnie musi popracować?
Z trenerem bramkarzy Omarem Harrakiem rozmawiamy o wszystkim. I na razie widzi postęp w każdym elemencie. Jedyne czego mu teraz brakuje to rywalizacja. W kolejnym sezonie może jeszcze z nami trenować, ale już w następnym musi gdzieś odejść, żeby grać. Może trenować jak mistrz świata, ale w niczym nie zastąpi to doświadczenia meczowego. To nie jest łatwe, kiedy jesteś zaangażowany każdego dnia, a na koniec tygodnia lądujesz przed telewizorem albo na trybunach. To wymaga od niego dużego poświęcenia. Jak ja to widzę? Albo zostanie drugim bramkarzem u nas, albo powinien zostać wypożyczony do drugiej albo nawet trzeciej ligi. Byle regularnie grać. Powinienem tam popełniać błędy, uczyć się i dopiero wtedy wrócić do Girony.
Andres Iniesta po mundialu w Rosji kończy z wielką piłką. Od lipca będzie grał i robił interesy w Chinach. Przed nim ostatni finał Pucharu Hiszpanii, w którym rywalem będzie Sevilla.
Od kilku lat Chińczycy starali się przekonać Iniestę do opuszczenia Camp Nou. Kapitan Barcelony długo odrzucał oferty, ale wreszcie dał się przekonać. Po sobotnim finale Pucharu Króla niespełna 34-letni piłkarz ma ogłosić, że przenosi się do Chongqing Dangdai Lifan, średniaka Chinese Super League. – Podjąłem już decyzję i nic jej nie zmieni – zapowiedział.
Kilka miesięcy temu wydawało się to niemożliwe. Na początku października Hiszpan podpisał dożywotni kontrakt z Barcą. Była to pierwsza taka umowa w historii. – Zostanę w klubie, dopóki nogi i mózg mi na to pozwolą – przekonywał wówczas Don Andres, jak nazywają go na Półwyspie Iberyjskim. Zawodnik często jednak podkreślał: – Nie będę piłkarzem Barcelony tylko po to, by nim być. Nie wyobrażam sobie spędzenia dwóch lat na ławce rezerwowych.
Manolo Jimenez jako trener Sevilli był w stanie wyeliminować Barcelonę z Copa del Rey. Teraz też wierzy w triumf andaluzyjskiego zespołu.
Barbara Bardadyn: Czy Sevilla jest w stanie pokonać Barcelonę i zdobyć Puchar Króla?
Manolo Jimenez: Jest wystarczająco mocną drużyną, aby pokonać każdego rywala, co udowodniła już wcześniej. To prawda, że Barcelona jest bardzo silnym zespołem, jednym z najlepszych na świecie, ale Sevilli też niczego nie brakuje, więc jeśli wyjdzie jej dobry mecz, może zaskoczyć Barcę.
A więc kto jest faworytem tego finału?
Większość ludzi myśli zapewne, że faworytem jest Barcelona, ale zwolennicy Sevilli mocno wierzą w umiejętności swojej drużyny, która w ostatnich latach potrafi wygrywać finały jak mało kto. Myślę więc, że Sevilla nie stoi na straconej pozycji.
Jarosław Koliński podsumowuje erę Arsene’a Wengera w Arsenalu. Po sezonie Francuz odchodzi z klubu.
(…) Zanim wiadomość obiegła świat, usłyszeli ją przebywający w ośrodku treningowym piłkarze. Przemowę menedżer rozpoczął od słów: „Mam złe wieści”, chociaż z pewnością duża rzesza fanów z Emirates Stadium polemizowałaby, czy aby na pewno są one takie złe. Francuz przeżywa właśnie najgorszy sezon, od kiedy wylądował w Londynie. Ostatnia porażka z Newcastle była jedenastą Kanonierów w bieżących rozgrywkach, co jest wyrównaniem rekordu Wengera z sezonu 2005/06.
A i tak tamte rozgrywki przy aktualnych były udane, ponieważ drużyna zajęła 4. miejsce i awansowała do Ligi Mistrzów. Dziś Arsenal jest na szóstym miejscu, 33 punkty za nowym mistrzem Manchesterem City. W tym roku londyńczycy nie przywieźli z wyjazdów choćby punktu, w zawodowych ligach w Anglii nie ma drugiej takiej drużyny. Kibice coraz częściej wnosili hasła o zwolnienie trenera, frekwencja na Emirates spadała, bo ludzie bojkotowali mecze tak słabo spisującego się zespołu. Według „The Guardian” Wenger zdał sobie sprawę, że wobec tak fatalnych wyników i atmosfery wokół klubu istnieje realne zagrożenie, że po sezonie zostanie zwolniony. Nie chciał w taki sposób żegnać się ze stolicą Wielkiej Brytanii, dlatego ubiegł ewentualny ruch szefów i sam złożył rezygnację.
O Wengerze pisze też Przemysław Rudzki w swoim felietonie.
Łatwo nam wszystkim mówić, że powinien odejść już wcześniej. Ale dla Arsene’a Wengera praca w Arsenalu i obcowanie z Premier League były jak narkotyk, od tego nałogu Francuz długo nie potrafił się uwolnić. Bez względu na to, w jakich okolicznościach podjął decyzję o rozstaniu z londyńskim klubem, bez względu na wyniki w ostatnich latach, a właściwie ich brak, to wielka strata dla angielskiej piłki.
„Wenger out” – to jakże popularne w minionych sezonach hasło staje się faktem i to jest dobry moment, by głośno powiedzieć, że Wenger dał i Arsenalowi, i Premier League, dużo więcej dobrego niż złego. Że klub, który Nick Hornby tak kochał i przeklinał zarazem w słodko-gorzkiej książce „Futbolowa gorączka”, stał się w pewnym momencie gigantem, z piłkarzami, którzy dali nam czystą poezję. Wenger wniósł do Anglii pierwiastek bezcenny – kulturę gry, inteligencję, polot. Niczym profesor edukował wyspiarzy.
Michał Trela ciekawie pisze, jak w Bayerze Leverkusen trzymają się swoich ideałów.
(…) Bayer należał do grona tradycyjnych zespołów z czołówki tabeli, który w poprzednim sezonie wpadł w trudny do zrozumienia kryzys. Formuła ciekawego zespołu, budowanego w oparciu o wściekły pressing na całym boisku, pod wodzą Rogera Schmidta, wyczerpała się. Zatrudniony w jego miejsce Tayfun Korkut radził sobie tak źle, że jeszcze na kolejkę przed końcem sezonu jeden z najbogatszych klubów w Niemczech nie był pewny utrzymania. Równolegle, jeszcze większe problemy przeżywało VfL Wolfsburg, a trochę mniejsze Schalke 04 i Borussia Mönchengladbach. Ostatecznie, wszystkie cztery kluby wylądowały poza pucharami.
Każdy wyciągnął z tej klęski inne wnioski. Wolfsburg i Borussia praktycznie żadnych. Dziś są praktycznie w takiej samej sytuacji, jak rok temu. Schalke postawiło na toporną konsekwencję. Domenico Tedesco zajął się systematyczną pracą u podstaw. Poprawił wyniki, ale nie styl gry. Może więc paradoksalnie zeszłoroczny wstrząs, najwięcej dobrego przyniósł w Leverkusen. Bayer jest jedną z niewielu drużyn w Niemczech, którą praktycznie tydzień w tydzień warto oglądać.
Nowym księciem Monaco staje się 22-letni skrzydłowy Rony Lopes.
Osiem meczów ligowych z rzędu ze strzelonym golem, w sumie już 11 trafień w Ligue 1 w 2018 roku – te statystyki nie należą do Edinsona Cavaniego czy Radamela Falcao. Obecnie miano piłkarza znajdującego się w najlepszej formie we Francji należy bezsprzecznie do Rony’ego Lopesa.
Dla 22-letniego skrzydłowego AS Monaco ostatnie tygodnie są rewelacyjne. Portugalczyk strzela jak na zawołanie i bije kolejne rekordy. Ostatnim piłkarzem, który miał taką serię w Ligue 1 był legendarny napastnik Lyonu Sonny Anderson. – Rony ma za sobą trudny okres, w którym odniósł kilka kontuzji, ale w tym roku odnalazł pewność siebie i niesamowicie się rozwinął. Jest dla nas bardzo ważny – chwali swoją gwiazdę trener Leonardo Jardim.
SUPER EXPRESS
Wisła ogra Legię, bo ma Carlitosa – mówi w “SE” były piłkarz warszawskiego klubu Jerzy Podbrożny.
Zdaniem Podbrożnego Hiszpan to najlepszy zawodnik ekstraklasy. – Nie tylko strzela, ale również potrafi zejść do skrzydła, wygrać pojedynek jeden na jeden i dograć piłkę kolegom. Jarek Niezgoda też jest niezły. Jego atutem jest szybkość, ale ma problem z grą tyłem do bramki. Wyższość Carlitosa polega na tym, że on może mieć jedną sytuację w meczu i na 90 proc. ją wykorzysta, a Niezgoda ostatnio musiał mieć kilka okazji, żeby choć jedną z nich zamienić na gola – twierdzi “Gumiś”, który w polskiej lidze strzelił w sumie aż 122 gole.
Oprócz tego całą stronę poświęcono dziewczynie Jana Bednarka.
GAZETA WYBORCZA
Jeden tekst o Wengerze i tyle.
Fot. Jakub Gruca/400mm.pl