Pucharowe lato jak zwykle dla polskich drużyn srogie i wymagające, jak zwykle krótsze niż to kalendarzowe. Liczyliśmy na zgodny awans do trzeciej rundy eliminacji Ligi Europy. Wydawało się, że jako plan minimum nie jest to oczekiwanie zbyt wygórowane, ale niestety – w przypadku Piasta skończyło się na pucharowym lipcu. Teraz z pucharów został mu już tylko ten rozlosowany dzisiaj, w którym zagra z Zagłębiem Lubin. Drużyną akurat w sam raz na jego poziomie. Niby trudno w kontekście drugiego meczu z Karabachem użyć słowa „katastrofa”, gliwiczanie nie zaprezentowali się kompromitująco, odrobili stratę, bardzo chcieli, ale piłkarsko do Europy jednak nie dorośli. I w efekcie znów oglądamy azerskie plecy.
Zastanawialiśmy się w porannej zapowiedzi, jak Piast podejdzie do rewanżu. Jasne było jedno: nie może stracić bramki. A już na pewno nie zanim sam przynajmniej jedną strzeli. Okazało się, że ani nie zaczął zachowawczo z tyłu, ani zdecydowanie nie zaatakował. Bez względu na to jaką koncepcję Marcin Brosz obrał sobie za słuszną, ta mu nie wypaliła, skoro grający mądrze Karabach prowadził od ósmej minuty. Sami już nie wiemy, jak w tej akcji należałoby rozłożyć winę, ale mniej lub bardziej zawalili wszyscy – od Robaka, który stracił piłkę, przez Horvatha, który dał się ograć Reynaldo skandalicznie łatwo, aż po obrońców, robiących tylko za statystów dla kończącego akcję Leroya George’a. Sprawdziło się to o czym już pisaliśmy – Piast w ostatnim czasie bramki traci jak na zawołanie. Licząc od początku maja:
Z Karabachem u siebie – dwie
Z Cracovią na wyjeździe – dwie
Z Karabachem na wyjeździe – dwie
Z Bełchatowem u siebie – trzy
Z Polonią na wyjeździe – jedna
Z Koroną u siebie – jedna
Z Podbeskidziem na wyjeździe – jedna
Ze Śląskiem u siebie – dwie
Z Ruchem na wyjeździe – jedna.
Po pierwszym meczu w Baku piłkarze Piasta przyznawali, że Azerowie zaskoczyli ich wysokim poziomem. Minął tydzień i gliwiczanie dalej zdawali się być zaskoczeni. Trudno było dostrzec jakiś spójny pomysł jak zamierzają zagrozić bramce Varvodicia. Znów, jak w kilku poprzednich meczach, potrzebna była długa wrzutka, trzeźwe zachowanie w polu karnym – wyrównanie i później drugi gol, który był już chyba konsekwencją pierwszej bramki, bo ta ewidentnie zespół Brosza rozluźniła i dodała wiatru w żagle. Pierwszych podmuchów, których do 25. minuty nie było wcale. Czapki z głów przed Marcinem Robakiem, bo strzelił genialnego gola, znów po centrze (kolejnej!) zwykle niezawodnego w tym elemencie Tomasza Podgórskiego. To swoją drogą dość ciekawe, że Robak – facet mający 31 lat na karku, kilka powołań do reprezentacji, dwa lata spędzone za granicą, dopiero teraz debiutuje w europejskich pucharach i robi to akurat w drużynie z Gliwic. Statystyka nienaganna – dwa mecze, dwa strzelone gole.
Ale na tym koniec uprzejmości.
Bodajże Alfred Hitchcock stwierdził kiedyś, że dobry spektakl musi zaczynać się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie powinno tylko rosnąć. Skoro tak, to pod gliwickim widowiskiem raczej by się nie podpisał, bo po przerwie tempo mocno siadło. Piast po przerwie niby prezentował się bez porównania lepiej niż w analogicznym fragmencie meczu w Baku, ale trzecim golem nie pachniało. Karabach też szturmu nie ryzykował, więc przynajmniej od początku dogrywki wydawało się, że jeśli nikt nie pokusi się o jakiś prezent, to obustronne przeciąganie liny musi skończyć się karnymi. Szkoda, że przed szereg postanowił wyjść akurat Jakub Szumski. Chłopak, nad którego rzekomym talentem rozpływało się pół Polski, a komentator tylko dziś dwa razy opowiadał jak to niedawno zrezygnował z testów w Celticu Glasgow.
Jasne, że swoim „kryciem” nie pomógł Zbozień, ale tak jak Szumski to można rzucać się na kanapę po robocie, a nie do piłki lecącej w kierunku bliższego słupka. W takim meczu i na takim jego etapie. Mówią, że futbol to gra błędów. No to Piast po własnych błędach wraca do rzeczywistości – tej ligowej. Druga taka przygoda może się mu szybko nie powtórzyć.