Wymyśliłem sobie, że skoro wcześniej byliśmy najsilniejszymi w Polsce chuliganami, teraz będziemy najlepszymi rugbistami. I po prostu wpierdolimy tym wszystkim innym rugbistom – Zbigniew Rybak, na początku lat 90-tych lider gdyńskich szalikowców, a później współzałożyciel Rugby Club Arka Gdynia, w ten sposób wyobrażał sobie przygodę ze sportem. Oto historia ludzi, którzy jeszcze w 1996 roku nie za bardzo znali nawet zasady dyscypliny, za którą się zabierają, a szukali tylko legalnego pola do rozładowania swojej olbrzymiej agresji. Dziewięć lat później, przy akompaniamencie Mazurka Dąbrowskiego, sięgnęli w Splicie po Klubowy Puchar Europy.
– Ja uważam siebie za współczesnego wikinga, wierzę w Thora i Odyna. Kiedy wystąpiliśmy w pucharach przeciwko Litwinom, przed meczem zagrano hymn Polski. To jest takie uczucie, że tylko wziąć do ręki topór, ruszyć i zaszlachtować wszystkich po kolei. Dla takiego momentu warto było zasuwać te wszystkie lata. Rozumiesz, o co mi chodzi? – pyta wspomniany wyżej Rybak. To właśnie on wpadł na pomysł, żeby w Gdyni stworzyć na nowo rugby. Sport tradycyjnie obecny w Trójmieście, ale raczej w Sopocie i Gdańsku, gdzie z wielkimi sukcesami od dziesiątek lat istnieją Ogniwo oraz Lechia. Gdyńskie rugby upadło na początku lat 80-tych i zostało wskrzeszone dopiero 15 lat później. Przez ludzi, którzy jajowatej piłki nie mieli do tej pory w rękach. Chuliganów, wyspecjalizowanych w leśnych ustawkach, dymieniu na stadionach i praniu się nawzajem po mordach. – Pomysł założenia drużyny narodził mi się w głowie, kiedy coraz więcej z nas – chuliganów – zaczęło mieć kłopoty z prawem. Byliśmy wtedy naprawdę bardzo silni – każdą ekipę w Polsce byliśmy w stanie pobić, ale kolejne awantury wiązały się z tym, że ścigała nas policja. Jeden z nas dostał grzywnę, drugi wyrok w zawieszeniu, wykruszał się trzeci, piąty, ósmy… Umówmy się – to, co my robiliśmy, nie było też do końca normalne. To nie są normalne zachowania, żeby się bić z policją. Ekipa zaczęła się rozsypywać, a ja chciałem to wszystko scalić. Więc pomyślałem, że jesteśmy najlepszymi chuliganami, to najlepszymi rugbistami też będziemy. To miała być dalej bijatyka, ale w sportowych ramach, żeby policjanci dali nam spokój. Ułożyłem sobie w głowie taki chory film.
SZARŻA
(– To jest moja wielka duma i satysfakcja, że kilka dusz uratowaliśmy. Ci chłopcy, którzy wcześniej byli chuliganami, robili rozróby, mogli skończyć na dnie. Ale odnaleźli inną tożsamość. Zostali rugbistami – Dariusz Komisarczuk, pierwszy trener Arki)
Kiedy Arka rozpoczynała swoją działalność w 1996 roku, na pierwszym treningu zgromadził się zlepek rozmaitych postaci. Znakomita większość była stadionowymi chuliganami, awanturnikami, związanymi ze światem, czy raczej półświatkiem piłkarskim. Ale nie każdy, bo na zajęciach pojawiło się też sporo osób, które do tej pory trenowały inne sporty, a chciały spróbować swoich sił w nowej dyscyplinie, w świeżym projekcie. Niemal wszystkich łączyła jednak pewna wspólna cecha – nie mieli do tej pory nic wspólnego z samym rugby. Według szacunkowych wyliczeń Zbigniewa Rybaka, spośród kilkudziesięciu osób, które rozpoczęły treningi w nowo powstałym klubie, tylko pięciu, sześciu uczestników miało do tamtej pory z rugby jakąkolwiek styczność. Niektórzy z sukcesami brali udział w amatorskich turniejach rugby siedmioosobowego. Jednym z tych nielicznych profesjonalistów był Dariusz Komisarczuk – pierwszy trener Arki, wcześniej wieloletni zawodnik Ogniwa Sopot. Tam osiągnął wszystko – został mistrzem Polski juniorów, seniorów, trafił do reprezentacji kraju. Uchodził za najlepszego łącznika młyna w całej lidze. A trzeba dodać, że to wyjątkowo odpowiedzialna pozycja na boisku. Na łączniku, czyli dziewiątce, spoczywa ciężar gry zespołu, to on podejmuje kluczowe dla taktyki decyzje.
– Przyszedł do mnie Rybak i mówi – robię rugby w Gdyni. No to ja od razu się do tego pomysłu zapaliłem. Pomyślałem sobie, że jestem z Gdyni, czuję się związany z tym miastem, to po co mam dojeżdżać do Sopotu i tam grać, skoro możemy zbudować coś fajnego u siebie. Trafiliśmy na idealny grunt, bo przyszło do nas sporo świetnych ludzi – wspomina Komisarczuk, którego Ogniwo Sopot zgodziło się na pół roku wypożyczyć do Arki, gdzie koniec końców, sporo ryzykując w sensie czysto sportowym, został na stałe. Świeżo upieczony trener do swojej nowej misji podszedł bardzo poważnie, choć był jeszcze wówczas tylko młodym zawodnikiem, rzecz jasna bez doświadczenia szkoleniowego. Tymczasem stało przed nim naprawdę sporego kalibru wyzwanie – wyjść przed grupę złożoną z wyjątkowo niepokornych charakterów i nauczyć ją od podstaw skomplikowanej dyscypliny, ale również wpoić profesjonalny, sportowy sznyt. – Pierwszy trening pamiętam jak dziś. Przyszło ze czterdziestu wielkich basiorów, grube karki, złote łańcuchy… Ja byłem wtedy jeszcze nieokrzesanym gówniarzem. Trochę się przeraziłem – jak mam wydawać im polecenia, nie dam sobie rady. Ale wkrótce się okazało, że to była grupa ludzi idealnie stworzonych do tego, żeby zostać sportową drużyną. Byli karni, słuchali poleceń, wykonywali zadania. Było to dla mnie szokiem.
Rzeczywiście – Komisarczuk to mocno zbudowany facet, bardzo konkretny w obyciu, ale jednak dość niskiego wzrostu, więc jego obawy mogły być uzasadnione. Choć Zbigniew Rybak jest innego zadnia. – Darka znam jeszcze z czasów szkolnych, wychowywaliśmy się razem, siedzieliśmy w jednej szkolnej ławie. Już wtedy zdarzało nam się wspólnie rozrabiać. On niby jest malutki, niepozorny, ale niesamowicie zawzięty. Poza tym – jest Kaszubem z krwi i kości, sam też potrafi być niebezpieczny. Oczywiście czasem zdarzało się, że ktoś coś za głośno fuknął, albo krzywo się spojrzał, ale ja pełniłem wtedy rolę takiego pomocnika trenera, więc szybko podchodziłem do gościa i był krótki kaszel: „Dlaczego nie słuchasz trenera? Wyjebać ci w ryj?”. Od razu działało. I trudno się dziwić, że działało. Zbyszek, bo tak każe do siebie mówić, dziś może momentami sprawiać już wrażenie jowialnego wujka z tysiącem anegdot w zanadrzu, jednak wciąż nosi w sobie naturalną charyzmę i, rzecz jasna, zamiłowanie do bijatyki. A co dopiero dwadzieścia lat temu, u szczytu chuligańskiej formy.
Z lewej strony Dariusz Komisarczuk, w środku Zbigniew Rybak. (ze zbiorów Wojciecha Ruszkiewicza)
Arka musiała zacząć swoją działalność od absolutnych podstaw. Kiedy oficjalnie zgłosili do Polskiego Związku Rugby utworzenie klubu, otrzymali na zachętę piętnaście piłek: starych balonów, które nie nadawały się do gry. Przyjechał też przedstawiciel PZR, pogratulował inicjatywy i na tym wsparcie właściwie się skończyło. Trzeba było wykonać olbrzymią pracę organiczną. – Robiliśmy takie akcje, że jeździliśmy po wszystkich szkołach w Gdyni i rozwieszaliśmy plakaty, że ogłaszamy nabór do sekcji rugby. Oczywiście najpierw była rozmowa z dyrekcją, ale później po prostu chodziliśmy po korytarzach i zaczepialiśmy chłopaków: „Chodźcie, robimy treningi rugby, jak się nie boicie, to wpadnijcie się sprawdzić”. No i tak się ta rekrutacja odbywała, wielu było takich, co wpadało, żeby samych siebie przetestować na tle takich facetów jak my – opowiada Rybak. Oprócz tego, zgarnął też wszystkich swoich dużych kumpli po szalu, stojących na bramkach w jakichś barach czy klubach, kusząc ich wizją stworzenia wspólnoty – bandy, która będzie ze sobą na dobre i na złe, także w życiu prywatnym. Jacek Wojaczek, inny ze współzałożycieli klubu, wspomina tamte czasy z rozrzewnieniem. – To był mój najszczęśliwszy okres w życiu. Byliśmy grupą, dla której najważniejsze były zasady wyniesione z ulicy. Podstawą była przyjaźń. Arka to firma zbudowana na przyjaźni. Przyjaźni, która połączyła arkowców bez względu na wiek i status – jeżeli trener dowiedział się, że któryś z młodszych graczy ma kłopoty, jest gnębiony przez rówieśników, natychmiast odzywał się do kogoś ze starszyzny. Panowie następnego dnia pojawiali się w szkole i problemy znikały jak ręką odjął.
Przyjaźń przyjaźnią, ale na sprawy organizacyjne zwyczajnie brakowało kasy. Na początku działalność Arki mocno przypominała czasy kibicowskie – zrzutki na sprzęt i autokar były nieodzowne, trzeba było inwestować w rozwój klubu prywatne zaskórniaki. Juniorom, których nie było stać na wpisowe, starsi koledzy fundowali co trzeba. Marcin Mazanek, który był wówczas sekretarzem drużyny i koordynował finansowe kwestie, zebrał siedemset podpisów i ruszył do wiceprezydenta Gdyni, żeby uzyskać wsparcie. Ten znalazł kilka minut na rozmowę podczas przerwy śniadaniowej. Jednak nawet nie chciał do końca wysłuchać opowieści o tym, że budzący postrach w całej Polsce chuligani chcą teraz grać w rugby, zamiast demolować sklepowe witryny i napadać na przeciwników. Spławił petenta, przerywając mu w połowie zdania. Również z perspektywy trenera Komisarczuka sprawy miały się krucho. – Startowaliśmy z totalnej amatorszczyzny. Na trening przyszli po prostu ludzie z ulicy – oni naprawdę bardzo chcieli i na każdym treningu zostawiali całe swoje serducho, ale umiejętnościami odstawaliśmy wtedy od wszystkich, nawet w drugiej lidze. Jednak tymi emocjami, wolą walki, nadrabialiśmy braki i poziom zaczynał iść w górę. A wiadomo, że im wyższy poziom, tym większa potrzeba wiedzy. Wtedy nie było w Polsce skąd czerpać informacji na temat rugby, chyba, że ktoś wracał akurat z zagranicy, udało mu się nagrać jakiś mecz i przywieźć kasetę VHS. Zmagaliśmy się z trudnościami, które dzisiaj, w dobie Internetu, już nie istnieją.
Jedną z osób, które dały się namówić i zajrzały na któryś z pierwszych treningów zespołu był Michał Pasieczny. Dziś – prężny działacz samorządowy, obecnie burmistrz Rumi. Wtedy – 19-letni chłopak, od dziecka związany ze sportami walki, choć pasjonował się także koszykówką w wydaniu NBA. Nawet tam wybrał sobie zespół, który swoją tożsamość opierał na agresji, wojowniczości i brudnej grze – dopingował pamiętnych “Bad Boys”, czyli drużynę Detroit Pistons z Isiah Thomasem, Dennisem Rodmanem i Billem Laimbeerem. Szybko wkomponował się do zespołu. – Trafiłem do Arki jakieś trzy tygodnie po tym, gdy klub powstał. Dałem się namówić kumplom, żeby pójść na trening. To był najważniejszy bodziec, koledzy, atmosfera. Grupa ludzi była naprawdę specyficzna i nie każdy był stworzony, żeby ten klimat wytrzymać. Sporo było takich, którzy przychodzili na jeden trening, a potem nie wracali. Nie wiem, czy to był strach, trudno to było wtedy dostrzec i ocenić. Na pewno miejsce w drużynie miał każdy, kto ciężko zasuwał na treningu.
Pracować trzeba było podwójnie ostro, kiedy trenera Komisarczuka (który pozostał w drużynie jako grający asystent) zastąpił nowy szkoleniowiec, Jakub Szymański, zresztą także łączący funkcję trenera z występami na boisku. On również grał kiedyś dla Ogniwa Sopot i reprezentacji Polski. Do Arki trafił po powrocie z Republiki Południowej Afryki, czyli kraju, w którym rugby cieszy się olbrzymią popularnością. – U Szymańskiego było jak w wojsku. Wyrobił w nas to, że trzeba ciężko zasuwać, a nie narzekać. Nie było komentarzy w stylu: „kurwa, po co my to robimy, robiliśmy to już wczoraj, bez sensu”. To był niezwykle surowy szkoleniowiec, ale też we wszystkich swoich działaniach był bardzo konsekwentny. Tym nas chyba kupili Szymański i Komisarczuk – konsekwencją, profesjonalnym podejściem. Umówmy się, to wszystko było raczej pół-profesjonalne, ale oni podeszli do tego z takim sercem i zaangażowaniem, że my, ulicznicy, uwierzyliśmy, że to ma ręce i nogi. Uwierzyliśmy w to, że jesteśmy sportowcami – opisuje Rybak. Wojciech Ruszkiewicz, kolejny ze współzałożycieli zespołu, z pewną trwogą wspomina początki współpracy z Szymańskim. – Katował nas. To nie był taki stojący trener, tylko straszny harpagan. Gonił nas po lasach, trzy razy w tygodniu biegaliśmy po 20 kilometrów. To było straszne. Ja wtedy ważyłem 110 kilogramów, ale cała drużyna biegała taki sam dystans, niezależnie od sylwetki czy roli na boisku. Trener leciał pierwszy, reszta za nim. Wszystko, czego chciał nas nauczyć, umiał pokazać. Nie mówił do nas „zrób tak, zrób tak”, tylko sam potrafił wziąć piłkę i się w ciebie tak wpierdolić… To był przede wszystkim świetny zawodnik, trzecioliniowiec, a jako trener – bardzo fizyczny, stawiał na kondycję. No i efekty były, bo ja podczas górskiego zgrupowania reprezentacji potrafiłem wbiec na Kasprowy Wierch w półtorej godziny. Może nie umieliśmy grać w rugby, ale na boisku byliśmy wszędzie. Przeciwnicy nie mogli w to uwierzyć.
Jakub Szymański, grający trener Arki, usiłuje przechwycić kopnięcie. (ze zbiorów Marcina Kaczmarka)
Niektóre treningi, a później i pierwsze mecze, „Buldogi” rozgrywały na stadionie piłkarskim przy ulicy Ejsmonda. Obiekcie kultowym dla wszystkich kibiców żółto-niebieskich i w ogóle w historycznym miejscu dla całego miasta. Ówczesny prezes piłkarskiej sekcji Arki, nie żyjący już Jacek Dziubiński, z wielką uprzejmością potraktował rugbistów. Zdawał sobie sprawę, że nie stać ich, aby za korzystanie z obiektu płacić, więc zaproponował, żeby ex-szalikowcy i stali bywalcy słynnej „Górki”… Pilnowali bezpieczeństwa i dbali o spokój na trybunach, a także o to, żeby nikt nie przekradał się na stadion przez płot, nie płacąc za bilet. Przez pewien czas ten układ się sprawdzał. Sprawa posypała się podczas Derbów Trójmiasta w 1997 roku, rozgrywanych na poziomie dzisiejszej II ligi. Podczas meczu doszło do olbrzymiej awantury. W końcówce spotkania, przy wyniku 1:2 dla gdańszczan, bojówkarze wtargnęli na murawę, zaatakowali mundurowych i przerwali mecz. Policja – po raz pierwszy w historii polskiego futbolu – otworzyła do chuliganów ogień z broni gładkolufowej. – Na ten mecz przyjechali nasi koledzy z Cracovii i Lecha Poznań. Miał być spokój i byłby, bo od lat mamy z nimi dobry układ. Ale policja zaczęła ich tłuc, prowokować, pędzić przez miasto jak stado baranów. Więc gdy fani, którzy przejechali pół kraju, przyszli na stadion, od razu postanowili, że nie puszczą tego płazem i że zaatakują policję. My nie byliśmy w stanie ich powstrzymać. Dwudziestu ludzi to za mało, żeby zapanować nad pięciotysięcznym tłumem. Potem w klubie mieli pretensje, że rugbiści nie upilnowali porządku – tak opisywał wówczas całe zajście Rybak w rozmowie z Gazetą Wyborczą. – Tak naprawdę w Urzędzie Miasta tylko czekali, żeby coś się stało na stadionie. Żeby go zamknąć, zburzyć i sprzedać ziemię – dodawał wspomniany wcześniej Marcin Mazanek. Ile w tym wszystkim prawdy? Wojciech Ruszkiewicz tylko się uśmiecha na wspomnienie tamtego meczu. – Takie były czasy, że można sobie było na więcej pozwolić. „Żółwi” na meczach często w ogóle nie było, a panowie w czapkach mogli najwyżej pogrozić palcem. Podczas tamtego meczu był ogólny bajzel i tyle. Więcej się wydarzyło w szatni, niż na murawie. Pewien piłkarz Arki, schodząc z boiska, pokazał środkowy palec kibicom, którzy go wybuczeli. No i pod prysznicem dostał za ten gest w papę od jednego z naszych chłopaków, bo my mieliśmy wtedy dostęp do szatni. Tak się skończyła nasza ochroniarska współpraca z piłkarską Arką.
PODWYŻSZENIE
(– Trener cały czas uczulał nas przed debiutem, żebyśmy nie dali się sprowokować. A podczas meczu to on pierwszy zaczął bijatykę – Michał Pasieczny, były zawodnik Arki, dzisiaj burmistrz Rumi)
– Ja zawsze trenowałem jakiś sport. Od trzynastego roku życia były to sporty walki. Prawdopodobnie dlatego tak bardzo spodobało mi się rugby. Bo to jest drużynowy sport walki. Kiedy jeździłem na jakieś zawody w kick boxingu i nawet je wygrałem, to kto się cieszył? Ja, mój trener, paru kumpli. A tu, jak pojechaliśmy i wygraliśmy jakiś mecz na wyjeździe, cieszyło się piętnastu ludzi w składzie, siedmiu na rezerwie i jeszcze grupa najbliższych, która nas wspierała. Fajnie świętować sukces w pięć osób, ale w pięćdziesiąt – jeszcze fajniej – opowiada Rybak. – To świetne uczucie, kiedy jesteś otoczony takimi twardymi facetami, że tak powiem, kozakami. Ja sam poczułem się wtedy członkiem trochę innej społeczności. To już nie było to samo, co pojechać gdzieś na mecz i kopnąć kogoś w mordę. Rugby wymagało od nas wielkiej systematyczności, żeby osiągnąć chociaż średni poziom. Zaczęliśmy się w ten sposób realizować, co wymagało wielkich wyrzeczeń. Wyrzeczeń, które czynił sobie nie tylko on. Także Wojciech Ruszkiewicz zmienił życiowe priorytety. Imprezy i alkohol zastąpiły w jego życiu treningi. Co było zresztą dość zrozumiałe – jeżeli ktokolwiek przyszedł na zajęcia wyraźnie skacowany, musiał przejść przez szpaler złożony z pozostałych zawodników, którzy bezlitośnie tłukli delikwenta po tyłku i patrzyli, czy równo puchnie.
Oczywiście zrobienie rasowych sportowców z chuliganów było procesem, który nie wydarzył się momentalnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Klub zgłosił się do drugoligowych rozgrywek w 1997 roku, ale pierwsze miesiące upłynęły jeszcze pod znakiem przeszłości, ciągnącej się za większością ekipy. – Duży nacisk kładłem wtedy na treningi bokserskie. Nie baliśmy się na początku żadnych konsekwencji, nie przejmowaliśmy się sędziowaniem, więc w pojedynkach pięściarskich byliśmy nieźli – z czułością wspomina Rybak. – Co ciekawe, w pewnym sensie byliśmy pionierami, bo dzisiaj jest to normą. Nasz były zawodnik, a mój kolega, Waldek Szwichtenberg, miał jechać na testy do Nowej Zelandii. Tam wyznaczyli mu określone zadania – biegi, drabinki, skoki, ogólne zadania wydolnościowe. Ale oprócz tego, między innymi dwie rundy sparingu w kick boxingu. Tu nie chodziło o to, czy on umie się bić, ale jak zareaguje psychologicznie w takiej sytuacji. Prosił wtedy, żebym z nim trochę potrenował. Dzisiejsze rugby od takich rzeczy ucieka, co mnie nie do końca odpowiada, bo bardzo lubię się bić.
Te zamiłowania Zbyszka spłynęły na jego dzieci, bo rozmowę regularnie przerywali wojowniczymi okrzykami jego synowie. – To już jest ten wiek, kiedy zaczyna być ciężko. Wieczorami chłopaki uprawiają tak zwane sporty szarpane i dochodzi do zawodów K1. Ja ich nie namawiam, sami chcą! Ja już tylko sędziuję – zarzeka się. – Mój starszy syn ma już trzynaście lat. Drugiego przygarnąłem pod skrzydła, on ma jedenaście. Nie są to proste sprawy…
Historycznym, pierwszym meczem Arki był wyjazd do Sochaczewa, na spotkanie z miejscowym Orkanem. Któregokolwiek z uczestników tamtego meczu nie poprosić o wspominki, natychmiast kojarzą jedno – trener Szymański długie godziny przed meczem poświęcał, żeby przygotować swoich zawodników na prowokacje ze strony rywali. Koniec końców, awanturę na boisku wywołał osobiście on. – Rywale chyba nie traktowali nas do końca jako sportowców. Może dlatego, że był wśród nas taki zwyczaj, żeby wszyscy strzygli się na łyso. To neutralna fryzura, nie przeszkadza w grze. Trener przed meczem powtarzał, że będą nas chcieli wyprowadzić z równowagi. I rzeczywiście, to się sprawdziło. Pierwszy faul, drugi faul – byliśmy skupieni na grze i nie reagowaliśmy. Za trzecim razem jeden z rywali kopnął naszego zawodnika w głowę. To jest surowo zabronione w rugby. Trener nie wytrzymał, no i się zaczęło. Orkan prowokował, ale koniec końców to dwóch z nich trzeba było znieść półprzytomnych z boiskach – opowiada burmistrz Pasieczny. Choć to Buldogi dotkliwie pokąsały rywali, sędzia czerwonymi kartkami ukarał, o dziwo, wyłącznie prowokatorów z Orkana. – Ja wtedy nie wiedziałem, że kiedy na murawie jest bójka, to rezerwowi nie mają prawa w niej uczestniczyć. Wyleciałem od razu na boisko z ławki rezerwowych. Druga zasada, o której też nie słyszałem, to że nie można używać kopnięć. Tylko pięści. Byłem bardzo sprytnym kopaczem, więc od razu gościowi z Sochaczewa wbiłem kopnięciem nos w policzek. Wyglądał średnio. Dzisiaj jesteśmy kumplami, żartujemy sobie z tego, gdy wspominamy dawne czasy. Chociaż on wciąż średnio wygląda – śmieje się Rybak.
Kadra zespołu przed ligowym debiutem i krótka notka prasowa na temat historycznego starcia z Orkanem. (ze zbiorów Marcina Kaczmarka)
– Byliśmy wtedy bandą pitbulli. Biegaliśmy po boisku, rozumieliśmy, co chcemy osiągnąć, ale przeszłość w nas tkwiła. Trochę to nawet z premedytacją wykorzystywaliśmy i przeciwnicy się nas obawiali, tak jak bomby, o której nie wiadomo, kiedy wybuchnie. My też potrafiliśmy wyrównywać rachunki poza sportową rywalizacją. Pokonali nas na boisku? To niech chociaż później dostaną wpierdol. Tylko na takim patencie za długo nie pojedziesz. Jesteś agresywny, groźny, ale rywale się dostosowują do twoich standardów, a sędziowie zaczynają reagować. Zdarzali się przeciwnicy, którzy też potrafili się bić, a już nie wspomnę, że jak czasami bardziej doświadczony rugbista upolował mnie na boisku, to wywinąłem dwa salta w powietrzu i nie wiedziałem, gdzie jest ziemia, a gdzie jest niebo. Tu trzeba było być bardziej czujnym, niż podczas ustawek. Formuła chuligańska się po paru miesiącach wyczerpała i od tego momentu to było już przez nas hamowane. Z tego były czerwone kartki, zawodnicy pauzowali. A po co trenujesz? Żeby grać. Wiadomo, że zawsze zdarzają się idioci, ale nawet idiota zrozumie, że jak dostajesz kartkę raz, drugi i trzeci, to na następny trening możesz już nie przychodzić, bo tylko osłabiasz drużynę. Ja wchodząc w świat sportu byłem strasznie buńczuczny. Szybko zszedłem na ziemię. Sport nauczył mnie pokory, działania według zasad – dodaje Rybak. Z kolei Ruszkiewicz podkreśla, że chuligańskie zwyczaje trzeba było zarzucić w trosce o przyszłość klubu. – Na początku się zdarzało, że podczas meczu wyjazdowego padała komenda: „kierowca stop!” i wylatywaliśmy się z kimś bić, bo zauważyliśmy jakąś grupę kibiców lokalnej drużyny. Trenerzy Darek i Kuba starali się to wyplenić. To nie było zachowanie godne drużyny sportowej. Istniało zagrożenie, że zawieszą nasz klub za takie wybryki. Trenerzy wbili nam do głowy wyłącznie sport.
Trener Szymański, zdobywca pierwszych oficjalnych punktów w historii Buldogów w przegranym 5:25 debiucie, odegrał być może kluczową rolę w procesie odmiany mentalności swoich podopiecznych, który obrazowo przedstawił Rybak. Nie wywodził się ze środowisk chuligańskich, choć też miał swoje za uszami – spędził pewien czas w więzieniu, co sam nazywa okresem życiowej pokuty. Winy odpokutował, a po powrocie z Republiki Południowej Afryki miał głowę pełną inspiracji – dowiedział się, jak wygląda rugby w kraju, gdzie traktuje się ten sport z pietyzmem i należną mu szlachetnością. Zaczął metodycznie wpajać zawodnikom, że rugby – choć oparte jest na kontakcie fizycznym – nie polega na notorycznej bijatyce, tylko grze według określonych reguł i zgodnie z przyjętą taktyką. Z RPA przywiózł ze sobą do Gdyni tradycję trzeciej połowy, czyli pomeczowego biesiadowania z udziałem kibiców i zawodników obydwu drużyn, o czym opowiadał w 1998 roku Gazecie Wyborczej. – Rugby w Południowej Afryce to religia. Ludzie po meczu mają sobie coś do powiedzenia, coś do przeżycia razem. Staram się to realizować w Polsce. Mecz rugby nie kończy się po ostatnim gwizdku sędziego. I, choć trudno w to uwierzyć, ta filozofia trafiła wśród ex-chuliganów na niezwykle podatny grunt. – Byliśmy wtedy groźni. Być z takimi ludźmi w jednej bandzie, to było super uczucie. Choć przeciwko nim nigdy nie chciałbym stanąć. Dobrze się, stało, że to tacy ludzie zbudowali tożsamość Arki. Oni przyciągali kolejnych, kolejnych i kolejnych, a ci następni byli już prawdziwymi sportowcami – wyjaśnia Dariusz Komisarczuk.
Jak tę przemianę chuliganów w sportowców interpretować z psychologicznego punktu widzenia? Katarzyna Matejczyk, psychoterapeutka, zajmująca się między innymi psychologią sportu, podkreśla w tym przypadku przede wszystkim znaczenie sportu jako celu. – Myślę, że ci chłopcy nie mieli wcześniej dla siebie punktu odniesienia. W bandyckim zachowaniu byli dla siebie inspiracją, czuli się ważni, nawzajem się podziwiali. Sport im te zachowania zastąpił – tam też można się nawzajem podziwiać i wspierać. Znaleźli dla siebie inną wartość, która jest szerzej akceptowana, dzięki temu nie musieli dłużej stać w kontrze do społeczeństwie. Nie bez znaczenia był także fakt, że Arka zaczęła szybko piąć się w górę i osiągać sukcesy. O Buldogach zrobiło się głośno, ale przecież nie tylko dlatego, że wywodzili się z takiego a nie innego środowiska, lecz, najzwyczajniej w świecie, dobrze grali w rugby i notowali stały progres, jeżeli chodzi o poziom sportowy. – Pojawił się podziw ludzi, wsparcie miasta. Każdy ma swoje podstawowe potrzeby, jedną z tych czysto ludzkich jest potrzeba uznania, bycia ważnym. Jeżeli nie mamy pozytywnych odniesień z domu, z rodziny, nawet z podwórka, to szukamy innych. Często znajduje się je wtedy w grupach przestępczych, bo o to jest najłatwiej. Poza tym, w takich dzieciakach pojawia się dużo złości, rozczarowania rodzicami, szkołą, więc oni tę swoją agresję muszą jakoś wyładować. Znajdują sobie wspólnego wroga, którym może być na przykład zespół przeciwnej drużyny. Na pewno ważnym czynnikiem była też dyscyplina, którą chłopcy się zajęli. Gdyby to była oblegana przez wszystkich piłka nożna, to nie wiem, czy historia tak by się potoczyła. Rugby w Polsce nie jest szczególnie popularne, ale jest tam sporo bezpośrednio wyrażonej, fizycznej agresji. Krew się jednak leje. Taka potrzeba fizycznego rozładowania w bezpośrednim kontakcie z przeciwnikiem też się tu realizuje. Zawodnicy nie grają o aż tak dużą stawkę i dzięki temu mogą toczyć pozytywną rywalizację. A kiedy wszystkie hormony agresji wypalą się na boisku, to poza nim – już po prostu, fizjologicznie – nie ma z czego się dalej bić – tłumaczy pani psycholog.
Walka o piłkę, mecz rozgrywany jeszcze na stadionie przy ulicy Ejsmonda. (ze zbiorów Wojciecha Ruszkiewicza)
PRZYŁOŻENIE
(– W całej Polsce był kłopot z zawodnikami, a u nas trzydzieści osób na treningu, dwie pełne drużyny. Nie raz na treningach napierdalaliśmy się gorzej niż na meczach. Nikt nikogo nie oszczędzał – Wojciech Ruszkiewicz, współzałożyciel Arki)
Pierwsze koty za płoty – porażka w debiucie nie zahamowała dynamicznego rozwoju klubu, który powstał w 1996 roku, zaczął na poważnie grać rok później, a już w 1999 roku zadebiutował w najwyższej klasie rozgrywkowej. Choć przez drużynę przewijały się dziesiątki, żeby nie powiedzieć setki zawodników, to wciąż utrzymywała się zupełnie unikatowa atmosfera jednej, wielkiej rodziny. To przyciągało ludzi do Arki, przede wszystkim z innych trójmiejskich klubów. – Ogniwo Sopot była taką naszą bazą. Ściągaliśmy stamtąd wielu chłopaków, którym podobało się to, że u nas funkcjonowała trzecia połowa, że pomagaliśmy sobie poza boiskiem. Wtedy byliśmy rodziną – potrafiliśmy w 200-300 osób siedzieć po meczu przy piwie i grillu i sobie rozmawiać o spotkaniu. Razem z nami oczywiście nasi najbliżsi, najwierniejsi kibice, zawodnicy drużyny przeciwnej. Jeżeli ktoś miał jakiś problem, zaraz inny mu pomagał. Ktoś miał kłopot z kimś tam, zaraz przychodziło czterech kumpli i mówiło: „ty, ale weź się od niego odpierdol”. Mnóstwo chłopaków z Ogniwa przyszło do nas właśnie dla tej atmosfery – mówi Zbigniew Rybak. Podobnie to wspomina Wojciech Ruszkiewicz, który załatwił Arce transfer Dawida „Szatana” Banaszka, być może najlepszego kopacza w kraju. – Wtedy wielu zawodników z Polski dzwoniło do mnie, żebym im umożliwił przejście do Arki. Widzieli, że u nas jest fajna atmosfera, że jesteśmy razem nie tylko na treningach. Spotykaliśmy się, grillowaliśmy, robiliśmy turnieje. Często-gęsto staliśmy na bramkach w nadmorskich klubach, więc latem robiliśmy jakieś mini-zawody plażowe. Taki typowy festyn. Pamiętam, że raz przyjechała na taki turniej gościnnie drużyna rugby z Millwall w Anglii. Akurat było świeżo po denominacji i jeden z tych Angoli wymienił wszystkie funty na stare złotówki! Potrafiliśmy się tym wszystkim bawić i to nas scalało. Po meczu mogliśmy siedzieć pół nocy, gadać, śmiać się. Na boisku, jak tylko ktoś podniósł rękę na któregoś z naszych, otaczaliśmy go jak osy. I wpierdol. Rybak także zwraca uwagę na kwestię wzajemnego zaufania, kluczową w tak niezwykle kontaktowym sporcie, jakim jest rugby. – W rugby musisz czuć się członkiem wspólnoty. Jeżeli koledzy nie wykonają swojego zadania, nie wyczyszczą twojej pozycji, możesz wylądować na ziemi, a przeciwnicy po tobie przechodzą korkami. I sędzia niekoniecznie reaguje, a ty masz odbite żebra, albo coś jeszcze gorszego. Tylko wtedy nie masz wcale pretensji do przeciwnika, ale do swoich kolegów, że cię zawiedli. I inni tak samo reagowali – kiedy ich przemieliliśmy, nie mieli pretensji do nas, tylko do siebie. Widzieli desperację, jaką mieliśmy wypisaną na twarzach.
Wspólnota to jedno, lecz bez mentalnego lidera, jakim był Zbigniew Rybak, sukces byłby niemożliwy. – On to wszystko spajał. Do wszystkich dzwonił, podkręcał. Organizował wyjazdy, na które dodatkowymi autokarami jeździli z nami nawet kibice, co wtedy na rugby było niespotykane – przyznaje Ruszkiewicz. Rolę przywódcy podkreśla także Katarzyna Matejczyk. – Musiał znaleźć się wśród tej młodzieży jakiś bardziej otwarty umysł, który miał wystarczającą charyzmę, żeby tę grupę poprowadzić. Samo z siebie to się nie odbywa. Wśród takich ludzi nie działają zasady demokratyczne, liczy się główna figura i sposób, w jaki ona prowadzi resztę. Trzeba tam było osoby, która ma w sobie coś więcej, trochę głębsze potrzeby i znajdzie sposób, żeby zjednoczyć grupę i skłonić ją, by zrobić coś bardziej konstruktywnego. Dzięki niemu, reszta zaczyna dostrzegać, że robią coś wartościowego, że zaczynają odnosić sukcesy. Że to wszystko ma sens. Sam Rybak podobnie się na swoją rolę w grupie zapatruje. – Dzisiaj, oficjalnie, jestem skarbnikiem klubu. Skarbnik podpisuje dokumenty, redaguje je przede wszystkim Daniel Bartkowiak, nasz główny działacz. To są ustalenia z Urzędem Miasta, Gdyńskim Centrum Sportu. Jeżeli organizujemy jakieś eventy, spotkania, to ja się tam pojawiam. Jednak moja rola w klubie sprowadza się przede wszystkim do bycia gościem, który jest dobrym duchem drużyny. Wtedy też – to znaczy, kiedy zaczynaliśmy, nie myślałem o tym wszystkim w kategoriach sportowych.
Awantura na boisku – wówczas chleb powszedni dla arkowców. (ze zbiorów Wojciecha Ruszkiewicza)
Bezpardonowa walka o piłkę, typowy obrazek dla meczu rugby.
Tę z rozrzewnieniem przez wszystkich wspominaną atmosferę budowały przede wszystkim obozy przygotowawcze, których organizację umożliwiali pierwsi sponsorzy tytularni: Bomi, popularna swego czasu sieć supermarketów, oraz Biexpol, sklepy z pościelą. – Wtedy załatwialiśmy tych sponsorów na stopie prywatnej, na przykład właściciela Biexpolu ja sam namówiłem gdzieś przy stole rodzinnym, podczas spotkania. Zresztą później od razu Eugeniusz Kubacki z Biexpolu i Mirosław Tkaczyk z Bomi weszli do zarządu klubu. To było zrozumiałe, dawali pieniądze, więc chcieli mieć wpływ na działania od wewnątrz. Zostali częścią drużyny. Przychodzili na mecze, później zostawali z nami na kiełbaskę i piwko – mówi Ruszkiewicz. – Miasto na początku nas nie wspierało. Tak mocno weszło dopiero wtedy, kiedy prezesem został Jerzy Zając, czyli w 2000 roku. Poprzedniego prezesa nawet nie znaliśmy, to był ktoś nadany przez urząd. Prezes Zając zmienił sytuację, załatwił nam naprawdę dobrych partnerów, między innymi współpracę z galerią Klif w Orłowie. Chociaż często mi mówił, że ma już dosyć robienia loda tym wszystkim sponsorom. Tak to właśnie wygląda – musisz zrobić loda, żeby ktoś sypnął pieniądze. Ktoś płaci, ty grasz. Dzięki układom z Bomi udało nam się nawet nawet załatwić stroje z dużej trójmiejskiej firmy, LPP. Przed pierwszym meczem nie mieliśmy jeszcze w ogóle koszulek. Musieliśmy się gdzieś po drodze autokarem zatrzymać, Zbychu miał te koszule zamówione i specjalnie musieliśmy zjechać właśnie po paczkę ze strojami. Gdyby coś się nie udało, to byśmy w ogóle nie zagrali.
Pierwsza meczowa koszulka Arki.
Jako się rzekło, wyjazdy na obozy budowały charakter drużyny. Wejście do Arki nie było łatwe. Jacek Wojaczek, który pamięta początki klubu, ale aktywny sportowo pozostaje do dziś, lepiej się odnajdywał w dawnych realiach. – Dzisiaj drużyną tak naprawdę rządzą młodzi. Jest ich po prostu więcej, koniec końców zawsze narzucą swoje zdanie. Wtedy była ustalona hierarchia. Młody nie mógł za wysoko podnosić głowy, nie mógł się na treningu nawet odezwać. Było ustalone, że z tyłu autokaru zawsze siedzi starszyzna. Dzisiaj to wszystko się zaciera. Skrzętnie przytakuje temu Ruszkiewicz. – Starszyzna była bardzo ostra dla młodych. Przede wszystkim na treningach. Nie było dla nich żadnej taryfy ulgowej. Musieli się przygotować do gry, być gotowi na wszystko. Iść za kolegą, wspierać kolegę. Ja sam traktowałem nowych ciężko, ale niektórzy mi za to po czasie podziękowali. Czasami tak było, że kogoś na treningu mocniej wyszarżowałem, a on pytał oburzony: „czemu tak mocno?”. Nie ma, że mocno. Co mam zrobić, szarżować lekko? Zaraz wyjdziesz na mecz i przeciwnik zrobi ci tak samo. Jak będziesz trenował na 50%, to od razu złapiesz kontuzję. Ja na każdy mecz czy trening wychodziłem z jednakowym podejściem. Stąd mało kontuzji – zawsze pełna spinka i już. Niby rozsądne rozumowanie, ale z drugiej strony – trudno się dziwić narzekaniom kolegów z drużyny, których „Wojtas” potraktował wyjątkowo brutalną szarżą. Nawet dziś, ładnych parę lat po zakończeniu kariery, jego postura budzi respekt. – Zagraliśmy ostatnio z okazji rocznicy założenia klubu takich mecz oldbojów, czy, jak to ja nazywam, old-timersów. No i, powiem szczerze, kości trzeszczały. Że tam nikt kontuzji nie złapał… Wcześniej mieliśmy kilka treningów przygotowawczych i jak ktoś krzyknął: „ej, gruby”, to wszyscy się odwracali!
Nowi zawodnicy podczas zgrupowań byli poddawani ocenie rady drużyny i przechodzili chrzest bojowy. Niekiedy – okrutny. – Za naszych czasów fala była surowa. Nasze obozy i chrzty przeszły do historii, książkę by można było o tym napisać. Nowy zawodnik musiał publicznie się wygłupiać, zrobić z siebie idiotę, wszystkich rozbawić. I wtedy, od stu klapsów zaczynając, liczba spadała w dół. Ci, którzy zrobili coś fajnego, przebrali się, rozbawili nas, dostawali powiedzmy z dziesięć klapsów. Ale zdarzały się takie osobistości, które były zbyt dumne, żeby robić z siebie głupka i dumnie przyjmowały sto klapsów na gołą dupę. Myślę, że sto klapsów na dupę to kojarzy się wyłącznie z hemoroidami. Tym bardziej w warunkach poważnych chlebów. Kliku z nas było takich, co chciało szybko sprawdzić, czy delikwent rzeczywiście jest taki twardy. Niektórzy byli krnąbrni, zgrywali trochę gangsterów, którzy się nie będą wydurniać. No i wtedy był wpierdol. Raz historia była drastyczna – jeden z chłopaków dostał takiego klapsa, że nie wytrzymał, wyrwał się i mówi: „kurwa, ale miało być bez kopów!”. Myślał, że ktoś go kopnął, a to po prostu jeden z naszych miał takie wyjebanie w łapie. No i zrobił aferę, obraził się. Wieczorem siadła starszyzna i uradziła, co z tym zrobić. Rada była taka, że musi dostać kocówę – wpierdol kocami. Ale, że niektórzy koców nie mieli, to poszli wymierzyć wyrok z gołymi rękami. Najlepsze było to, że jeden z tych, którzy mieli wyrok wykonać, gdzieś się po ciemku potknął i przewrócił, więc przez pomyłkę również oberwał i następnego dnia na śniadanie przyszło dwóch gości z obitymi mordami – opowiada ze śmiechem Rybak.
Opowieść musiał na chwilę przerwać, żeby poświęcić czas koledze. – Przyjechał taki mój kumpel. Nawiedziło go, idzie na Drogę Krzyżową. Wiesz, ja się nie śmieję z religii, ale on kiedyś też był chuliganem, a teraz go nawiedziło. Sam do tych spraw podchodzę pół żartem, pół serio, ale jego znam z tych czasów, kiedy kopaliśmy chamów po mordach. Różne są koleje życia.
Liderzy zespołu wspominają adaptację juniorów z rozbawieniem. Jak to wyglądało z drugiej perspektywy? Kazimierz Raszpunda wchodził do drużyny w 2001 roku, jako jeden z najbardziej utalentowanych zawodników w klubie, a może i w całym kraju. W pewnym momencie był tak rozchwytywany, że grał jednocześnie w juniorach Arki, seniorach, a także młodzieżowej reprezentacji Polski. – Sam proces przejścia drużyny juniorskiej do seniorów to najtrudniejszy moment dla rugbisty. Ja miałem to szczęście, że już wtedy byłem reprezentantem Polski, więc po awansie do pierwszej drużyny nie odstawałem techniką. Jednak zdarzały się przypadki, że koledzy nie mieli na tyle zapału czy umiejętności technicznych, żeby przezwyciężać te wszystkie progi, które zawsze były w drużynie. Dużo ludzi nie potrafiło znieść wybuchów starszych zawodników, gdy coś poszło nie tak.
Jedna ze wspólnych eskapad – arkowcy to nie byli wówczas tylko koledzy z drużyny, ale przyjaciele. Na zdjęciu między innymi bohaterowie tekstu, Dariusz Komisarczuk (kucający na środku) i Wojciech Ruszkiewicz (stojący trzeci od lewej). (ze zbiorów Wojciecha Ruszkiewicza)
Podobne wrażenia zapamiętał Mateusz Dąbrowski, choć on do pierwszej drużyny wchodził wiele lat później, bo w 2010 roku. „Małolat”, bo takiej dorobił się ksywy, wyglądem w ogóle nie nawiązuje do stereotypowego wizerunku zawodnika rugby. Jest bardzo szczupły, żeby nie powiedzieć – chudy, choć akurat na jego pozycji, czyli na skrzydle, liczy się przede wszystkim zwinność, spryt i dynamika, nie tylko bezwzględna siła. – U nas w szatni nie ma podpisanych szafek. Dlatego na pierwszy trening starałem się wejść jak najpóźniej, żeby przypadkiem nie zająć któremuś z weteranów szafki, bo to mogłoby się źle dla mnie skończyć. Pamiętam, że adrenalina już wtedy była spora. Starałem się pokazać z jak najlepszej strony, zrobiłem kilka fajnych zagrań, ale graliśmy rugby treningowe – bez kontaktu. Słyszałem już, jak starsi pomrukują: „no to zobaczymy w kontakcie, czy jesteś taki kozak”. Nie można też w tym wieku być najlepszym na treningu. Ośmieszenie dużo starszego zawodnika mogłoby być groźne. Na mojej pozycji można ośmieszyć rywala tak, że wykona się na tyle sugestywny zwód, żeby przeciwnik stanął jak wryty i nawet nie zareagował. Choć, oczywiście, najbardziej skompromitować można kogoś w kontakcie. Jeżeli zawodnik dostanie szarżę, po której odleci trzy metry do tyłu, to stadion od razu reaguje – opowiada Małolat. – W drużynie jest hierarchia, to normalne. Wiadomo, że młody chłopak nie może się pierwszy wyrywać do odpowiedzi, nie może wysoko unosić głowy. Podczas meczu to co innego – kiedy zostałem przez rywala złapany za szyję, co jest niedozwolone, od razu trzech większych kolegów wystartowało do gościa, który to zrobił. Czułem tę hierarchię, ale miałem świadomość, że starszy zawodnik za mną się wstawi jako za częścią drużyny. Wiadomo – czasem się oberwie, bo młody od tego jest młody, żeby czasem mu trochę pogadać. Tyle, że wtedy sto razy bardziej smakuje taki komentarz, kiedy po meczu podejdzie ktoś ze starszych i powie: „super zagrałeś, Małolat, brawo”. To ma wtedy większą wartość.
Skoro tak wielkim przeżyciem dla wychowanka Arki był pierwszy trening, to co dopiero pierwszy mecz? Na samo pytanie o debiut, Mateusz od razu się ucieszył. – Trener pozwolił mi trenować z pierwszym zespołem, kiedy miałem siedemnaście lat. Dostałem rozpiskę na siłownię i mogłem brać udział w zajęciach pierwszej drużyny. To była wielka adrenalina, możliwość pokazania się, marzenia o tym, żeby zagrać na Narodowym Stadionie. Trwały wakacje, miałem wtedy dziewięć treningów tygodniowo. Pierwszy mecz w sezonie wypadał w moje osiemnaste urodziny. Miałem świadomość, że mogę dostać szansę, więc dzień przed spotkaniem – ból brzucha, rewolucje żołądkowe. Była 32. minuta meczu, jednemu z zawodników leciała z głowy krew. Zgodnie z przepisami gracz musi w takiej sytuacji opuścić boisko. Trener powiedział: „dobra, wchodzisz”. Nie pamiętam z tego zupełnie nic. Zawsze myślałem, że to tylko takie gadanie, że przy wejściu na boisku człowiek się od tego wszystkiego odcina, ale to faktycznie prawda. Później 1500 osób na stadionie zaśpiewało mi „sto lat”. Byli tam też moi znajomi, kumple. Po wszystkim popłakałem się ze szczęścia.
Ważnym elementem budowy tożsamości u rugbistów Arki był film dokumentalny Sylwestra Latkowskiego: „To my, rugbiści”. Reżyser, odsiadując w więżeniu wyrok za wymuszenie rozbójnicze, poznał pod celą Jakuba Szymańskiego. Złapał wspólny język z późniejszym trenerem Arki i postanowił w ramach filmu przedstawić początki Arki. Obraz skupił się wokół czterech kluczowych dla drużyny postaci – Szymańskiego, Rybaka, Komisarczuka i Wojaczka. Dziś sam Latkowski nie chciał wspominać tamtych czasów, odpisując tylko, że to stara historia. Chętniej o swoich przemyśleniach mówi Rybak. – Sam udział w filmie wspominam bardzo fajnie. Jest zresztą teraz projekt, żeby nagrać drugą część, po dwudziestu latach. Pokazać, jak nasze życie się zmieniło, jak się potoczyły nasze losy, w którym miejscu teraz jesteśmy. To już oczywiście bez Latkowskiego. Latkowski nas kupił, stał się takim moim kumplem, był częstym bywalcem w moim domu. Okazało się, że robił to wszystko po to, żeby nas wykorzystać. Nakręcił co innego, niż zapowiedział. Chciał zrobić film o chuliganach, ale opowiadał nam, że chce nas pokazać w dobrym świetle, jako takie hobby, pasję. Ja mówiłem mu od razu: „Sylwuś, niemożliwe jest wytłumaczyć zwykłemu człowiekowi, że chuligaństwo jest normalne”. Bo po prostu nie jest. Rugby też, jeżeli spojrzysz na to z boku, nie znając historii i zasad, nie jest całkiem normalnym sportem. To jeszcze można jakoś wytłumaczyć, jest historia, tradycja, zasady, pasjonaci. Przede wszystkim są zasady. Latkowski poszedł po prostu po linii najmniejszego oporu, wykorzystał znajomość ze mną i odgrzał stare kotlety, jakiś stary film TVN-u, gdzie ja tłumaczę jak się należy bić w lesie. Zrobił ze mnie idiotę. Wtedy, w 2000 roku, ja się już czułem innym człowiekiem. On odświeżył te wszystkie ustawki i tak mnie przedstawił. Człowiek przecież idzie do przodu i ma co innego w głowie. Ja się chuligaństwa nigdy nie będę wstydził, to było w moim życiu, ale człowiekowi zmieniają się priorytety. Ustatkowałem się, mam syna, drugiego adoptowałem, mam całkiem inne spojrzenie na świat. W czasie kręcenia tego filmu byłem już rugbistą i byłem z tego dumny, a nie chciałem wspominać starych czasów. Na przykład Jakub Szymański z chuligaństwem nie miał wspólnego nic, tyle tylko, że był moim pierwszym trenerem. To był prawdziwy rugbista, sportowiec. Latkowski właśnie z niego zrobił największego barana, trenera chuliganów. Ogólnie nas oszukał, miał zrobić coś fajnego, a zrobił coś bardzo nie-fajnego. Za to go dziś nie lubię.
Paradoksalnie zupełnie inny odbiór tego filmu nastąpił wśród młodego pokolenia arkowców. – Dla wielu z początkujących zawodników to był film kultowy. Wiem, że niektórzy przed samym meczem oglądali fragmenty, żeby się jeszcze dodatkowo nabuzować. Ja sam jako junior widziałem „To my, rugbiści” przeszło dwadzieścia razy – mówi Mateusz Dąbrowski. Choć akurat w jego przypadku nie dziwi, że dokument Latkowskiego aż tak mu przypadł go gustu. Małolat jest chłopakiem bez reszty poświęconym klubowi. – Trenować w Arce zacząłem zimą 2007 roku. Już dwa lata wcześniej się do tego przymierzałem, ale ogólnie to zawsze byłem małym chłopakiem, 50 kilo wagi, więc trochę dziwnie się czułem próbując sił w rugby, jednak znajomi mnie namówili i zacząłem ćwiczyć w kadetach. Kibicowałem Buldogom dużo wcześniej – chodziłem już na mecze, które Arka rozgrywała na stadionie przy Olimpijskiej, chyba jeszcze w 2002 roku. Jedni oglądają przed meczem „To my, rugbiści”, a inni? Kazimierz Raszpunda przyznaje, że ilu rugbistów, tyle sposobów na przedmeczowy stres. – Odprawę mamy zawsze dwie godziny przed meczem. Później każdy już inaczej to przeżywa. Część koncentruje się, słuchając muzyki, ktoś inny cały czas spaceruje i rozmyśla, jeszcze inny od razu zaczyna się podkręcać. Oczywiście im bliżej meczu, tym większa podkrętka. Każdy każdego pobudza, klepie powierzchnie mięśniowe, pompuje adrenalinę. Rugby to sport kontaktowy, trzeba się przed meczem wkurwić, choć oczywiście w sportowy sposób. Na mecz koniecznie trzeba wyjść mocno nabuzowanym.
Soundtrack do filmu “To my, rugbiści” zawiera kilka klasycznych utworów dla polskiego hip-hopu.
Arka w 2002 roku – kiedy Małolat pierwszy raz trafił na mecz rugby – była zespołem ścisłej krajowej czołówki. Pierwszy wielki sukces osiągnęli niespodziewanie już jako beniaminek, sięgając po wicemistrzostwo kraju w 1999 roku. To był niesłychany sezon, okraszony między innymi derbowym zwycięstwem z gdańską Lechią, obrońcami tytułu. – Spełniło się moje największe marzenie – jako trener i zawodnik Arki pokonać drużynę mistrza Polski. Po ostatniej porażce zmobilizowaliśmy się i wyciągnęliśmy wnioski. Nie pozwoliliśmy Lechii na rozgrywanie piłki ręką i to był klucz do sukcesu. Dziękuję kibicom, którzy potrafili stworzyć wspaniałą atmosferę – komentował na gorąco to dziejowe zwycięstwo trener Szymański. Na meczu obecny był nawet selekcjoner reprezentacji kraju. Nie krył podziwu. – Spotkanie stało na dobrym poziomie, choć oba zespoły nie ustrzegły się kilku błędów. Jednak dawno nie widziałem drużyny tak walczącej, jak Arka Gdynia. Odnieśli zasłużone zwycięstwo – komentował selekcjoner Maciej Powała-Niedźwiecki. Dwie kolejki później Buldogi rozszarpały swoich pierwszych, historycznych pogromców, Orkan Sochaczew. Wtedy, w 1997 roku, drużyna z Sochaczewa była sportowo zupełnie poza zasięgiem Arki. Trzy lata później sytuacja zmieniła się o 180 stopni. Arka zmiotła rywali z murawy, zwyciężając 54:5. Koniec końców, już w pierwszoligowym debiucie było naprawdę blisko złotego medalu. Skończyło się na srebrnych krążkach, a Zbigniew Rybak długo obwiniał się za tę porażkę. – Tak naprawdę tamto wicemistrzostwo to mój największy sukces sportowy. Byłem zawodnikiem podstawowego składu. Do zwycięstwa nie brakowało wiele. Pamiętam, że po jakimś meczu w Warszawie poszedłem w krzaki i przez dziesięć minut ryczałem jak dziecko, bo nie mogłem opanować uczucia, że to wszystko przeze mnie. Że przeze mnie przegraliśmy. W końcu chłopaki po mnie przyszli i spróbowali wziąć mnie w garść. A ja specjalnie odszedłem gdzieś na bok, bo nie mogłem tych emocji opanować. Nie mogłem przestać zawodzić.
Fragmenty klubowej kroniki, opisującej wszystkie kolejne mecze z wicemistrzowskiego sezonu 1998/1999. Księga długo pozostawała zagubiona, ale szczęśliwie ostatnio się odnalazła. (ze zbiorów Wojciecha Ruszkiewicza)
Co się nie udało w 1999, 2000 i 2002 roku, gdy Arka stawała na drugim stopniu podium, wreszcie doszło do skutku w latach 2004-2005. Buldogi, choć klub nie zdążył zaliczyć nawet dziesiątej rocznicy swojego istnienia, sięgnęły po dwa tytuły mistrzowskie z rzędu, detronizując Lechię i Ogniwo, które wymieniały się mistrzowskimi tytułami przez piętnaście poprzednich sezonów. Drużynę prowadził już wtedy Maciej Stachura, były zawodnik Arki, a jeszcze wcześniej wieloletni gracz sopockiego Ogniwa. W roli asystenta niezmiennie funkcjonował Dariusz Komisarczuk, zatem można powiedzieć, że trzy wielkie postaci sopockiego rugby (Jakub Szymański, którego zastąpił Stachura, też zaczynał w Ogniwie) wyniosły Arkę Gdynia na szczyt. Mało tego – Buldogi poszły za ciosem i zawojowały także Klubowy Puchar Europy. Nie są to być może najbardziej prestiżowe rozgrywki na Starym Kontynencie, można je przyrównać raczej do dawnego Pucharu Intertoto w piłce nożnej, niemniej jednak był to bezprecedensowy sukces w dziejach polskiego rugby. Finały KPE zostały rozegrane w Splicie, ale zawodnicy nie potraktowali tego wyjazdu jak nadmorskich wczasów. Ostatecznie udało się zwyciężyć dzięki korzystnemu bilansowi małych punktów i przywieźć do Gdyni trofeum.
Popularność Arki była wtedy w Trójmieście i okolicach tak duża, a jej kondycja finansowa, dzięki korzystnym układom sponsorskim, tak dobra, że podjęto decyzję o stworzeniu w Rumi klubu satelickiego. Zabrał się za to nie kto inny, jak dzisiejszy gospodarz miasta, czyli Michał Pasieczny. Właśnie prowadzenie Arki Rumia obudziło w nim samorządowe talenty. – Na treningi przychodziło tylu zawodników, że z tych, którzy dojeżdżali do Gdyni z Rumi, zrobiliśmy osobną drużynę. Zresztą to właśnie prowadzenie Arki Rumia odwiodło mnie od emigracji. Grałem w Arce, ale po drodze skończyłem studia, pojawiła się opcja, żeby zostać przedstawicielem handlowym. Nie potrafiłbym jednak tak tego zostawić. Poszukiwanie dla drużyny sponsorów, z których na współpracę zgadza się jeden na dziesięciu – to wymaga wiele serca i olbrzymiej pokory. W ogóle wytrwanie kilku lat w profesjonalnym sporcie, w treningu, kształtuje człowieka. Dziś, kiedy pracodawca ma do wyboru podobne CV, to na pewno zwróci uwagę na doświadczenie związane ze sportem. Arka Rumia szybko przekształciła się w osobny byt, mamy wielkie sukcesy w szkoleniu młodzieży, między innymi mistrzostwa kraju na poziomie kadetów. Szkolimy także dziewczynki w rugby bezkontaktowym. Zawsze, gdy trzeba było w ramach drużyny zrobić jakiś event marketingowy, akcję charytatywną, no to mnie tam wysuwano. Dobrze się w tym czułem, potem pojawił się pomysł, żeby zostać radnym i tak to się potoczyło. Droga od sportowca, do samorządowca.
Z burmistrzem rozmawiam podczas sparingu Arki Gdynia z Arką Rumia. W Rumi wciąż gra wielu zawodników emblematycznych dla historii gdyńskiej drużyny, między innymi Dariusz Rohde. Atmosfera jak podczas sparingu wewnętrznego, choć Rumia ostatecznie pozostała niezależna. Czy występują między klubami jakieś niesnaski? – Jest tylko jedna Arka – kwituje Pasieczny. Dziś – stonowany pan burmistrz, ale przed laty… – Po jednym z meczów zawodnik Pruszcza, niejaki Jumas, zaszedł chłopaka od nas z tyłu i walnął go w głowę. Bardzo nieelegancko się zachował. No i pan burmistrz zastosował klasyczny knockout, buty zostały w miejscu. A ten Jumas to chłop mojej postury, 120 kilo żywej wagi. „Pasik” nic za to nie dostał, bo było już po ostatnim gwizdku. Z nami nie warto było zaczynać – śmieje się Wojciech Ruszkiewicz.
Drużyna po zdobyciu mistrzowskiego tytułu w 2005 roku. (fotograf: Sławomir Ptasznik)
Złoci medaliści ze Splitu pozują z pucharem. (fotograf: Sławomir Ptasznik)
Mistrzowie Polski z 2011 roku. (fotograf: Sławomir Ptasznik)
TRZECIA POŁOWA
( – Myślę, że mamy w społeczeństwie ogólny kryzys męskości. Rugbiści są tego zaprzeczeniem. To faceci twardzi tak na boisku, jak i w życiu – ksiądz Tyberiusz Kroplewski, kapelan Arki)
Atmosfera na meczach rugby przypomina piknik. Zazwyczaj na Arkę, z wyjątkiem starć derbowych i kluczowych rozstrzygnięć w lidze, przychodzi mniej niż tysiąc osób, więc mecz nie nabiera charakteru imprezy masowej. Na trybunach piwko, luźne rozmowy, rodzinna atmosfera. – Na stadionach rugby nie występuje coś takiego, jak sektor dla kibiców gości. Wszyscy siadamy razem. Rugby to chuligański sport dla dżentelmenów – na boisku jest walka, lecz nie na trybunach. Przed meczem nie ma takich obrazków, że zawodnicy obydwu drużyn przybijają sobie piątki, ale po spotkaniu jesteśmy znowu kumplami – mówi Daniel Bartkowiak, zawodnik i działacz Arki. Korzenie klubu są jakie są, jednak to nie ma żadnego przełożenia na atmosferę wśród sympatyków, nawet podczas derbów z Ogniwem czy Lechią. – Ja wychowywałem się w czasie, kiedy animozje między Arką a Lechią wyjątkowo się nasiliły. Sam pochodzę z Chyloni, więc doskonale pamiętam, że kiedy jako dziecko jeździłem wieczorami na jakieś dodatkowe lekcje, to w dniu derbów strach było się poruszać po mieście. Chuligani zaczepiali zwykłych ludzi, w ogóle nie związanych z piłką. To odepchnęło mnie od futbolu, ale na szczęście mój tata zaprowadził mnie na rugby, znając specyfikę tej dyscypliny. Lechiści i arkowcy siedzą na trybunach razem. Nie ma negatywnego dopingu, tych przyśpiewek, wyzwisk. Pamiętam pewne derby, na które przyszli pseudokibole, którzy w ogóle nie mieli pojęcia o tej atmosferze. Zaczęli się prać, więc zawodnicy odłożyli piłkę na środku boiska, ruszyli na trybuny i zaprowadzili porządek. Po czym spokojnie wrócili do gry – wspomina ksiądz Tyberiusz Kroplewski, który od dwunastu lat jest kapelanem Buldogów, a kibicuje im znacznie dłużej.
Zorganizowany doping nie jest domeną kibiców rugby – na trybunach raczej sielanka, choć – jak widać – są wyjątki. (fot. Mateusz Dąbrowski/RC Arka Gdynia)
Choć w latach 90-tych, za sprawną narzeczonej jednego z arkowców, Buldogi dorobiły się nawet tańczących cheerleaderek. (ze zbiorów Wojciecha Ruszkiewicza)
– Kapelanem Arki zostałem w zasadzie przypadkowo, choć ja sam wierzę, że w religii nie ma przypadków. Byłem wtedy młodym księdzem, posługiwałem w Gdańsku i akurat odbywałem swoją pierwszą kolędę, to było zaraz po święceniach. Odwiedziłem jedno z mieszkań i na ścianach zobaczyłem mnóstwo plakatów ze sportowcami z Gdyni. Idąc typ tropem, mówię: „Gdańsk, a tu Arka Gdynia?” Zaczynamy rozmawiać, a ja powoli rozpoznaję te postaci – tu Zbigniew Rybak, tutaj Darek Komisarczuk, obok Maciej Stachura. Gospodarze na mnie patrzą zszokowani, że ja ich wszystkich znam. Wyjaśniłem, że jestem z Gdyni i chodzę na mecze, a oni okazali się jednymi ze sponsorów Arki, na dodatek była to rodzina jednego z rugbistów. On akurat przeżywał bardzo poważne życiowe problemy, to miało związek z pracą i sprawami rodzinnymi. Poproszono mnie o spotkanie z tym człowiekiem. Oczywiście się zgodziłem i wypadło to na tyle dobrze, że rugbiści sami poprosili, żeby został ich kapelanem. Pojechali nawet do biskupa, a on wydał oficjalny dekret – wspomina ksiądz, który, choć sam rugby nigdy nie trenował, pozostaje aktywny sportowo. Uzasadnia, że taki tryb życia i zadbana sylwetka pomaga mu w codziennej pracy. Na rugby chodzi od lat i nie przeszkadza mu, że na meczach zawodnikom czasami puszczają nerwy. – To jest dość specyficzny rodzaj sportu. Kocham rugby jako szlachetną, mądrą dyscyplinę. Gra wymaga szybkiego myślenia i dużej inteligencji. Wiadomo jednak, że jest to sport kontaktowy. Żywy kontakt z przeciwnikiem powoduje, że różne sytuacje powstają. Najważniejsze, że po meczu zawsze podają sobie rękę. My przed każdym meczem tradycyjnie się modlimy. Sport obfituje w kontuzje i pojawiają się różne emocje, które wspólnie gasimy. Żeby nie było nienawiści wobec przeciwnika. Mecz to mają być zdrowe, męskie zawody, ale z poszanowaniem. Nie można powiedzieć, że ja im się z tą modlitwą jakoś narzucam – wiadomo, że nie wszyscy w niej uczestniczą, ale podczas meczów wyjazdowych, kiedy mnie nie ma, kapitan zawsze mnie zastępuje i odmawia z zespołem „Ojcze nasz”.
Szacunek dla rywala to jedno, ale stykowe sytuacje na boisku – drugie. – Bójki zawsze zaczynają się od jakiegoś faulu. Jeden sfauluje, drugi zaraz chce coś udowodnić i się zaczyna. Niejedną taką sytuację przeżyłem. Na boisku jesteśmy dla siebie wrogami. Obie drużyny są nabuzowane i nerwy potrafią puścić. Też mi się zdarzyło sprowokować takie sytuacje – widziałem faul, więc stawałem w obronie kolegi z drużyny. Palce w oczy, łokcie, kopnięcia, spóźnione szarże, to są zazwyczaj punkty zapalne. No i sędziowskie decyzje prowokują do tego, żeby mocniej zaatakować – tłumaczy Kazimierz Raszpunda. Sam wchodził do drużyny seniorów jeszcze w tych czasach, gdy pięściarskie pojedynki zdarzały się znacznie częściej niż dzisiaj. Zbigniew Rybak rzecz jasna czuł się w tamtych realiach jak, nomen omen, ryba w wodzie. – Nigdy nie byłem jakimś super zawodnikiem, raczej duchem drużyny i takim graczem lekko faulującym. Ja jestem z innych czasów i innego środowiska. Kiedyś to rugby było z jednej strony bardzo archaiczne, a z drugiej strony fajne. Teraz jest duży nacisk ze strony federacji, żeby się nie bić na boisku. Rozumiem to, chociaż czasami trochę brakuje, żeby kogoś lekko dygnąć. Taka specyfika dyscypliny. No czasami… To aż trzeba!
Zbigniew Rybak owacyjnie witany na murawie podczas pokazowego meczu oldbojów, o którym wspominał Wojciech Ruszkiewicz. (fot. Kamil Tokarski/RC Arka Gdynia)
Współczesne rugby zmierza w kierunku zminimalizowania częstotliwości występowania bijatyk, ale też ciężkich kontuzji. – Dzisiaj wolałbym stoczyć z kimś dziesięć rund walki na gołe pięści, niż zagrać jedną połówkę w rugby na najwyższych obrotach. To jest na pewno cięższa dyscyplina niż boks czy MMA. Tam walka jest statyczna, a tutaj wszystko dzieje się w ruchu, przy dużej szybkości. Stąd kontuzje w rugby potrafią być bardzo poważne – mówi Rybak. – Kilka razy zaliczyłem tak zwanego „żółwia”. Głowa została mi w młynie i ponaciągałem wszystkie prostowniki w karku. W szatni musiałem siedzieć i podtrzymywać sobie tę głowę, bo bałem się, że jak tylko ją wypuszczę to mi po prostu spadnie z karku. Stąd teraz w inny sposób zawiązujemy młyn. Miałem zerwane więzadła krzyżowe w jednej nodze, poboczne w drugiej, ponadrywane więzozrosty w barku. Dzisiaj chłopcy są profesjonalnie przygotowani fizycznie, my weszliśmy do tego sportu trochę na dzikusa. Jest teraz dużo mądrych ludzi, którzy uczą, jak grać i trenować, żeby to było bezpieczne. I dobrze, o to chodzi, żeby to była fajna, bezpieczna zabawa. Ostatecznie zdarzały się nawet przypadki śmiertelne. Na pewno Sylwek Hodura, reprezentant Polski, miał taką sytuację na kadrze, że kogoś uderzył i tam był trupek. Ja sam, gdybym nie miał tak obudowanego karku, mógłbym tego „żółwika” nie przeżyć.
Raszpunda rozważał nawet zakończenie kariery z powodu kolejnych urazów, ale dał się namówić na jeszcze jeden sezon. – Pamiętam, że kiedy w zeszłym sezonie Jacek Wojaczek był kontuzjowany i miał moment zawahania, to ja go namawiałem: „Jaca, dawaj, w przyszłym sezonie jeszcze zagramy”. No i teraz, kiedy ja się zastanawiałem nad odejściem, on mi to wypomniał i jakoś rozniecił znowu tę iskrę. Powiem szczerze, że strach przed kontuzjami jest duży. Praca i rodzina jednak są ważniejsze. Ale też coś przy tym rugby trzyma. Pasja, adrenalina, lojalność wobec klubu, koledzy. W drużynie każdy jest inny, ale to wszystko są ludzie, z którymi także poza boiskiem wiele można zdziałać, pomagać sobie. Rodzina kibicuje, żona z dziećmi zawsze są na meczach. Ale w pewnym momencie człowiek sam zaczyna przedkładać już pracę i zarobek ponad treningi. Obawa przed ciężkimi kontuzjami jest duża, powrót do zdrowia po zerwaniu więzadeł krzyżowych to jest prawie rok czasu. To się wiąże z cięciami w pracy, a ja już nie doczekam czasów, żeby można było utrzymać się w Polsce z gry w rugby. Kazik jest strażakiem i podkreśla, że doświadczenie wyniesione z boisk niekiedy pomaga w wykonywaniu tego zawodu. – Adrenalina jest równa adrenalinie, ale w pracy jednak jest inaczej niż podczas meczu. Kiedy rozbrzmiewa alarm to nie wiem, czego dotyczy. Dopiero gdy wsiadam do samochodu to mam świadomość, o jakie wydarzenie chodzi. Pożary zdarzają się rzadko, częściej jedziemy do wypadków samochodowych. Często są poszkodowani, trzeba się do nich dostać. Zdarza się, że są to dzieci… To człowieka mobilizuje. Emocje są inne, tu chodzi o ratowanie życia i mienia ludzkiego, w rugby o rywalizację. Ale co łączy te dwa zajęcia, to podtrzymanie warunków fizycznych i zdrowia psychicznego na dobrym poziomie. To zostaje z treningów rugby. Poza tym, podobnie jak w rugby, tak i w pracy strażaka, trzeba działać w zespole. Rugby jednak jest na tyle charakterne, że uczy poświęcenia. Człowiek sięgnie tam, gdzie ktoś inny by nie sięgnął. Ten sport kształtuje charakter.
Jacek Wojaczek (ten bez włosów) pomimo 43. lat na karku nie odpuszcza na treningach. (fot. Mateusz Dąbrowski/RC Arka Gdynia)
Wśród rugbistów Arki od mocnych charakterów aż się roi, co potwierdzają obserwacje księdza Tyberiusza, który złapał z drużyną unikalną nić porozumienia. – Przede mną próbowało swoich sił w Arce dwóch księży, ale szybko rezygnowali. Może tego nie czuli? Trudno powiedzieć. Chłopcy mają różne doświadczenia z Kościołem. Ze mną wielu szczerze pogadało, bo widzą we mnie człowieka, który kocha ten sam sport i ta wspólna pasja stanowi płaszczyznę porozumienia. To są twarde chłopaki. Jak tak patrzę na tych mężów i ojców, to myślę, że żony i dzieciaki mogą czuć się bezpieczne. To są fajne obrazki na meczach, kiedy byli zawodnicy przychodzą z żonami i dziećmi, albo kontuzjowani siedzą gdzieś z narzeczonymi. Po meczu widać, jak te dzieciaczki wybiegają na boisko do swoich tatusiów, którzy są dumni ze swoich pociech. Chłopaki walczą na boisku i walczą o byt dla rodziny. W dzisiejszym świecie mężczyźni często chowają głowę w piasek, a nie starają się o to, co jest prawdziwą wartością. Rodzina, prawdziwa miłość. Nie generalizując przesadnie – rugbiści walczą o to, co naprawdę ważne. Ja ich podziwiam za miłość do tej dyscypliny, bo często kosztem pracy, pieniędzy, przychodzą na kolejny trening i dają z siebie wszystko. Jadą na mecz, za który dostają pieniądze, jakie ledwie wystarczają na odżywki. Trzeba naprawdę kochać sport, żeby się tak poświęcać.
Obowiązki zawodowe to na dłuższą metę podstawowa przeszkoda w trenowaniu rugby. Ze względu na pracę swoją sportową karierę musiał też zakończyć wspominany już Mateusz Dąbrowski. – Miałem już czas na trenowanie z drużyną tylko raz w tygodniu. Starałem się odrabiać to indywidualnie, wysyłając trenerowi zdjęcia na dowód, że ćwiczyłem, ale to mijało się z celem. Wtedy było wystarczająco zawodników w klubie, żebym mógł spokojnie odejść. Jestem programistą – ta praca wymaga na tyle dużego zaangażowania i ciągłego dokształcania się, że musiałem wybrać. Mieszkałem już wtedy ze swoją dziewczyną, wpadało pełno zleceń. Chyba każdy człowiek na pewnym etapie życia, jeżeli ma wybór między amatorskim sportem, a ładnym zarobkiem, to postawi na to drugie.
Małolat pracuje w firmie, która przygotowuje eventy związane z zawodami w siłowaniu się na rękę. Nowe doświadczenia, jakie zdobywa w pracy, stara się inwestować w dalszy rozwój Arki, z którą pozostaje nierozerwalnie związany. Wraz z Danielem Bartkowiakiem robią wszystko, żeby Arka zaistniała marketingowo – zarówno na forum miasta, jak i w przestrzeni internetowej. – Był w Arce okres stagnacji. Na tej zasadzie – mamy tyle pieniędzy, więc zróbmy czasem to, czy tamto, ale social media u nas w ogóle nie istniały. Ostatni mecz gramy w listopadzie, ligę wznawiamy w marcu. Nic się nie działo na Facebooku w sezonie ogórkowym. Jeżeli chodzi o sprzęt, dresy, treningi – tutaj idziemy w dobrym kierunku. Kiedy ja doszedłem do drużyny w 2007 roku, to chyba dopiero po dwóch latach przyszły nowe komplety dresów. Teraz odżyły też nasze media społecznościowe. Stworzyliśmy jakiś pion marketingowy i staramy się wymyślać raz w miesiącu, jakie są możliwości, żeby się pokazać. Powiedzmy – zbliża się Dzień Kobiet, to co robimy? Skrzykujemy paru chłopaków, rozdajmy kwiatki, dogadujemy to z Centrum Handlowym Batory i wszyscy są szczęśliwi. My, bo mamy promocję, Batory, bo akcja dzieje się u nich, no i dziewczyny, bo dostały tulipany.
Działalność Bartkowiaka i Dąbrowskiego wcale nie jest taka oczywista w świecie polskiego rugby. Polski Związek Rugby, o którym raczej trudno usłyszeć z ust ludzi związanych z klubem jakiekolwiek dobre słowo, na polu promocji dyscypliny w mediach całkowicie zawodzi. Zdaniem Michała Pasiecznego, nie ma innej możliwości wypromowania rugby, niż przedostanie się do telewizji. Według burmistrza wystarczyłoby regularnie pokazywać nawet kilkuminutowe skróty meczów z odpowiednim komentarzem i wyjaśnieniem tego, co się dzieje na murawie, żeby zainteresować szersze grono odbiorców. No i dopiero telewizyjne transmisje wzbudziłby zainteresowanie naprawdę dużych sponsorów. – Polski Związek Rugby to głęboki PRL. Transparentność naszego sportu w Internecie nie istnieje, trudno jest nawet znaleźć składy z konkretnego meczu ligowego. Ja próbowałem stworzyć rok temu coś na wzór portalu 90minut.pl, ale dla rugby. Pomyślałem: „jestem programistą, chcę się uczyć, spróbuję”. Zawodnicy pewnie sami by się wpisywali i pomagali w organizacji, bo wiadomo, że zawsze fajnie obejrzeć swój profil na takiej stronie. Dałem stówkę kumplowi z Warszawy, żeby poszedł do siedziby związku i zrobił skany wszystkich protokołów meczowych, bo oficjalnie sędzia musi je wysłać do związku po każdym meczu. Zrobił mi z całego sezonu. Wszystko było wklepane, pięknie to wyglądało. Przyszły dwa kolejne mecze i nie miałem skąd brać dalszych informacji. Chociaż jest przepis, że każdy klub ma czterdzieści osiem godzin na stworzenie protokołu meczowego, to odpowiedź przedstawiciela związku była taka: „Panie, no nie wszyscy to wysyłają” – opowiada Dąbrowski. – Dopóki PZR nie zacznie działać w tym kierunku, żeby to wszystko nabrało ładnej oprawy graficznej, marketingowej, nic się nie zmieni. Nawet miałem taki pomysł, żeby każdy klub miał obowiązek nagrywać mecz i wrzucać fragmenty w formie skrótu. Nie jest to przecież jakieś niemożliwe zadanie – każda drużyna, jako tako, robi te nagrania. Tylko po co mają to wkładać do Internetu, żeby każdy widział jak grają i mógł ich rozpracować? Taka mentalność. My, jako jedyny fanpage, robimy graficznie tabelę Ekstraligi, z czego później korzystają u siebie inne kluby. Pracujemy nad tym, żeby stworzyć produkt. Ukształtowaliśmy ofertę sponsorską – co my chcemy od sponsora i co jesteśmy w stanie zaoferować. Arka bazuje na sponsorach, którzy są od lat. Był nawet na 20-leciu klubu sponsor, który jako pierwszy zaczął finansowo wspierać Arkę i on do dzisiaj z nami trwa. Oferujemy bycie na odzieży, koszulce, bandach, możliwość przeprowadzania eventów na stadionie. Ale też takie akcje, że można być częścią drużyny. Jeden ze sponsorów na urodziny wziął udział w treningu, jako zawodnik. Fajna sprawa. Część sponsorów rozlicza się z klubem w barterze. Są to między innymi restauracje, które oferują zawodnikom zniżki na posiłki. – Pamiętam, że jako zawodnik miałem do dyspozycji bony na darmowe obiady w jednym barze, ale oddałem go koledze z klasy. Widać było, że jedyne co chłopak ma w domu do jedzenia, to ziemianki z cebulą, więc postanowiłem mu pomóc, tym bardziej, że byłem w klasie gospodarzem. Niestety, sprawa wyszła na jaw, zniżki przepadły, a ja dostałem straszny ochrzan w klubie.
Choć rugby jest i prawdopodobnie pozostanie w Polsce sportem niszowym, w pewnym momencie można było za grę na naprawdę dobrym poziomie uzyskać całkiem niezły, dodatkowy dochód. Rzecz jasna nie wszyscy zarabiali po równo. Wojciech Ruszkiewicz wyjaśnia, że gradacja przebiegała według poziomu sportowego danego zawodnika. Najwięcej dostawali kadrowicze, później gracze pierwszego zespołu, rezerwowi i tak dalej. – Teraz wszystko kręci się wokół pieniądza. Trudno ściągnąć młodego człowieka na trening, żeby coś robił i nic mu za to nie dać. Dla nas to na początku była czysta zajawka. Tak zwana zrzuta do buta, żeby pojechać na wyjazd. Kto miał więcej, bo akurat pracował, ten płacił. Dobrze, ze teraz zawodnicy dostają jeszcze jakiekolwiek pieniądze. Zawsze można kupić jakąś odżywkę, czy coś. Kiedyś było inaczej – w najlepszym czasie dostawaliśmy nawet 1500 złotych miesięcznie, przynajmniej ci, którzy byli kadrowiczami. Rada drużyny przydzielała nagrody czy premie. Niby najniższa krajowa była, ale wiadomo, że to za mało. Jak zaczynała się Arka, miałem 26 lat. Byłem świeżo po wojsku – pułk zmechanizowany obrony przeciwlotniczej w Trzebiatowie. Tam grałem akurat w piłkę ręczną, już przed przysięgą byłem na pierwszych zawodach. Na pierwsze obozy z Arką zabierałem moją sześcioletnią córeczkę, chyba jako jedyny wtedy miałem żonę. Piękne czasy, tylko trzeba jeszcze mieć z czego żyć. Kiedy masz rodzinę, musisz jej coś zapewnić. Zawsze robiłem jakieś swoje interesy. Teraz mam myjnię samochodową, prowadzę dworek w Sopocie, taka tam gastronomia.
Również Małolat, zanim poświęcił się pracy programisty, dostawał z klubu solidne kieszonkowe. Jako junior, licząc łącznie ze stypendiów otrzymywanym od miasta, mógł liczyć na ładnych kilkaset złotych zysku miesięcznie. Teraz nie ma już mowy o takich kwotach, ale Mateusz wciąż angażuje się w życie klubu na ile to tylko możliwe, wykorzystując swoje kontakty w pracy, żeby opracowywać kolejne metody promocji. – Kiedy trafiłem do Arki, byłem zwykłym, nieokrzesanym gówniarzem. Zdarzało mi się być za bardzo do przodu, nie szanować opinii starszych. Myślałem, że mam prawo wszystko skrytykować, na każdy temat się wypowiedzieć. Czasem do szkoły chodziłem, czasem nie. Zawsze miałem najgorszą średnią w klasie, choć wcale nie byłem najgłupszy. Z rugby wyszedłem odmieniony – szacunek do starszych, bezinteresowna pomoc innym… Jestem sto razy bardziej pomocny, jeżeli chodzi o młodszych kolegów. Niektórzy z nich wchodząc do dorosłego zespołu nie rozumieli, że kiedy ktoś ich skrytykuje, to czasem trzeba to jednym uchem wpuścić, drugim wypuścić. Obruszali się, chcieli zaraz rezygnować. Nikt głośno tego nie powiedział, ze przestaje grać, bo ktoś go za mocno ciśnie, ale wydaje mi się, ze często takie były właśnie powody. Argumentowali swoją decyzję pracą, jednak szlo się domyśleć, ze ktoś przestawał trenować, bo nie wytrzymywał atmosfery.
Pytany o największe sukcesy w karierze, Małolat wcale nie przywołuje od razu medali mistrzostw Polski. – Moim największym sukcesem jako rugbisty jest ukształtowanie charakteru i to, że mam takich znajomych, a nie innych. Tworzymy paczkę, każdy może na każdego liczyć. Dopiero w dalszej kolejności – złoty medal zdobyty w 2011 roku. To był mój pierwszy sezon, kiedy grałem dosyć sporo. Zdarzało się nawet wyjść w pierwszym składzie. No i złoto w 2015 roku. Jeden z fajnych momentów to też Puchar Polski, transmitowany na żywo w telewizji, trener dał mi zagrać dziesięć minut. Stadion był pełny po brzegi, to było coś.
Zbigniew Rybak również przyznaje, że sytuacja w klubie – choć wciąż stabilna – nie jest tak dobra jak przed laty. – Urząd miasta ograniczył środki i czasy dla rugby są ciężkie. Nasz budżet jest znacznie mniejszy niż kiedyś, a to się wiąże z wypłacaniem stypendiów zawodnikom, w czym ja też uczestniczę. Dziś to są symboliczne pieniądze. W czasie naszej hossy, powiedzmy cztery, pięć lat temu, to były spore kwoty, ale już tak wesoło nie jest. Dlatego wracamy do korzeni – trenerem znowu został Darek Komisarczuk i wskakuje na głęboką wodę. Musi rozmawiać ze starymi zawodnikami, którzy kiedyś zarabiali duże pieniądze, a teraz nie dostają praktycznie nic. Chcemy przebudować drużynę i oprzeć ją na chłopakach stąd, na wychowankach Arki, dla których jest dumą, że mogą biegać z Buldogiem na piersi. Końcówka mojej kariery to była jeszcze ta Arka złożona z zawodników dumnych z tego, że są arkowcami. Później historia potoczyła się inaczej, do zespołu trafili świetni zawodnicy, ale nie za bardzo związani z naszą tradycją. Oczywiście nie wszyscy – byli rugbyści, nawet z innych krajów, którzy tatuowali sobie Buldoga na ramieniu. Przychodzili do mnie i pytali, czy mogą to zrobić, to było bardzo miłe. Nie każdemu rzecz jasna na to pozwalałem. Generalnie staraliśmy się utrzymać te tradycje, ale wtedy chłopacy dostawali też za to duże pieniądze. Kilku z nich jeszcze zostało w klubie i pamiętają czasy, że dostawali po kilka tysięcy złotych, a teraz dostają kilkaset. No i jest troszeczkę smutniej.
Poprzedni model zespołu, opartego w dużej mierze na zawodnikach ściągniętych do klubu, także obcokrajowcach, czasami z dużymi nazwiskami, musiał zostać zmieniony. Zdaniem Daniela Bartkowiaka to było konieczne, żeby Arka suchą stopą przeszła przez nieco trudniejszy moment swojej historii. – W pewnym momencie do klubu trafiali zawodnicy naprawdę z wysokiej półki. Między innymi Gruzin Beka Tsiklauri, który na Mistrzostwach Świata zdobył przyłożenie przeciwko Nowej Zelandii, światowej potędze w rugby. Teraz budujemy zespół inaczej, stawiamy na szkolenie i wychowanków. Trenerem pierwszego zespołu został Dariusz Komisarczuk, a Maciej Stachura wciąż pozostaje z nami i będzie pracował nad stworzeniem klubowej akademii. Warunki do gry są u nas znakomite – Narodowy Stadion Rugby to właściwie jedyny taki obiekt w całym kraju. Nie chcę powiedzieć, że trenujemy w najlepszych warunkach w Polsce, bo ktoś zaraz mógłby się za to obrazić, ale na pewno zaplecze mamy bardzo dobre.
Beka Tsiklauri w akcji podczas Mistrzostw Świata.
Ostatnie dwa sezony były dla gdynian mniej udane, nie udało się Buldogom uplasować na podium. Stąd mniejsze środki finansowe ze strony miasta i decyzja o zmianie szkoleniowca. Arka to wciąż rodzina, więc Maciej Stachura rzecz jasna pozostaje w strukturach klubu, a nowy-stary trener Dariusz Komisarczyk staje przed gigantycznym wyzwaniem, żeby tak utytułowanego szkoleniowca zastąpić. – Trzeba oddać Maćkowi Stachurze, że ma w Arce miejsce w gablocie dla zasłużonych. Całe szczęście, że zostaje w klubie. Oczywiście ciężko będzie zastąpić tak charyzmatycznego trenera, bo przecież ludzie, zawodnicy, przez wiele lat mu ufali i dalej tak jest. Dla mnie to jest wielkie wyzwanie, chcę przekonać do siebie chłopaków, ale wiem, że to jest długi proces. Sam nie muszę nikogo przekonywać, że jestem arkowcem z krwi i kości, ale jednak klub od wielu lat kręcił się wokół medalu. Dla wielu moje przyjście będzie momentem obserwacji – co zrobię, co wdrożę, żeby przywrócić Arkę na właściwe tory. Mam nadzieję, że chłopcy uwierzą w moją wizję. Wiedzą, że jestem arkowcem, ale liczy się też warsztat trenerski. Jesteśmy poniekąd sportem amatorskim, ale na treningu istnieje pełen profesjonalizm – trzeba wykonać pewne zadanie, zrobić tak, żeby chłopacy wyszli z treningu zadowoleni, bo wykonali dobrą robotę, a zespół w efekcie wygrywał mecze, bo o to tak naprawdę w tym wszystkim chodzi. Kiedy ja zaczynałem, rugby było moją wizją przyszłości. Zastanawiałem się, co mam robić ze swoim życiem, a zawsze chciałem zostać sportowcem. Później marzyłem, żeby uczestniczyć dalej w budowie Arki, żeby tu wrócić, żeby o klubie było głośno. Podoba mi się ten klimat, jaki tu od zawsze panuje. To jest jedna wielka rodzina, gdzie każdy znajduje odskocznię, czy to od pracy, czy też od szkoły. Rugby jest dla nas pasją – mówi Komisarczuk.
W klubie panuje ogólny entuzjazm w związku z powrotem tak znaczącej postaci. Ruszkiewicz i Rybak są rzecz jasna przekonani, że to najlepszy możliwy wybór. Przedstawiciel młodszego pokolenia, Mateusz Dąbrowski, jest tego samego zdania. – Trener Komisarczuk od razu przyciągnął zawodników na trening. I to nawet niekoniecznie nowicjuszy – przyszli ludzie po trzydziestce, którzy już skończyli grę z różnych powodów, ale pojawili się znowu, żeby potrenować i zobaczyć, czy rodzi się dawna atmosfera. Wiem, że kilka osób z Pruszcza Gdańskiego ma przyjść. Trener Komisarczuk dzwonił już do paru młodych, którym przeszkadzała praca. Jeden zawodnik poszedł do Arki Rumia, bo w Gdyni jest zbyt profesjonalnie, trzeba być na każdym treningu i tak dalej, a jemu to nie odpowiada. Chciał grać hobbystycznie. Trener Komisarczuk już go namówił, żeby za rok do nas wrócił. Trener włączył się w nasz pion marketingowy, żyje całym klubem. Właściwie to nie jest nawet trenerem, raczej managerem. Przed ostatnim sparingiem zadzwonił do mnie i dopytywał, czy mecz będzie nagrywany. Dla mnie to oczywiście jest normalność, logika, ale trener chciał się upewnić, wszystkiego dowiedzieć. Człowiek-orkiestra.
Maciej Stachura zajmie się szkoleniem młodzieży, co zawsze było domeną Arki. Treningi w klubie są tradycyjnie darmowe i dostępne dla wszystkich – to doktryna, której nikt nie ma zamiaru naruszyć. – Wychodzimy z założenia, że na zajęcia może przychodzić każdy. Nie ważne, gruby czy chudy. Podstaw technicznych można nauczyć każdego. Oczywiście, jak w każdym sporcie, w rugby istotny jest talent, ale pewien średni poziom można osiągnąć wyłącznie ciężką pracą – mówi Bartkowiak. W młodzieżowych strukturach klubu szkoli się w tej chwili przeszło dwustu młodzików. We współpracy z miastem powstały nawet w gdyńskich szkołach specjalne klasy o profilu rugby, co jest także wyjątkowe w skali całej Polski. Trafia tam trudna młodzież. Ksiądz Tyberiusz właśnie takim dzieciakom poświęca sporo uwagi. – Te klasy rugby w trudnych dzielnicach, Chylonia czy Cisowa, są naprawdę specyficzne. Często ten trener jest dla dzieciaków jedynym autorytetem. Różnie jest z ojcami. Czasem łoi, czasem go w ogóle nie ma. Wiem, że trener poniekąd zastępuje tego nieobecnego ojca. Jest nauczycielem, który wzbudza respekt – bo jest duży, silny i związany z takim właśnie sportem. Przy tym pomaga dzieciakom, choć oczywiście nie każdy się tym zasadom chce poddać. Ale wielu młodych chłopaków poprzez rugby, poprzez klub, wyszło na prostą. Nie zbłądziło.
Wraz z rugbistami Arki a także innych trójmiejskich klubów, ksiądz zorganizował specjalną akcję, chcąc zwalczać niezdrowe antagonizmy między kibicami w Trójmieście. – Mój projekt mówi o dobrej, zdrowej tolerancji. Nie ma akceptacji dla grzechu, oczywiście, ale projekt „Rugby łączy ludzi. Miłuj bliźniego swego” miał udowodnić młodym ludziom, że można siebie szanować, mimo że rywalizacja jest mocna. Barwy nie muszą być powodem do nienawiści. Ankiety pokazują, że ten projekt ma bardzo dużą siłę oddziaływania. Rugbiści udowadniają swoim przykładem, że Arka i Lechia nie muszą się nienawidzić. Co ciekawe, gorącym zwolennikiem tej inicjatywy jest Zbigniew Rybak. Nie dość, że zadeklarowany ateista, to jeszcze człowiek o takiej, a nie innej przeszłości. – Tyberiusz robi genialną robotę. Jestem na każdym evencie, który on organizuje. Lechia i Arka, ponad podziałami. Ja może już nie polubię Lechii, ale uważam, że młodym ludziom właśnie trzeba zawczasu wytłumaczyć, że taka niechęć nie ma sensu. Mój syn ma już trzynaście lat, ja też tyle miałem, kiedy zacząłem trenować sporty walki. W wieku siedemnastu lat zacząłem rozrabiać. Gdybym teraz mógł cofnąć ten czas… Jak pomyślę o tym, co zrobiłem swojej matce, to wolałbym jej tego jednak zaoszczędzić. Kilka razy otarłem się o śmierć, jak choćby we Wrocławiu, gdzie chcieli mnie kłuć scyzorykami. Dzisiaj już inaczej na to wszystko patrzę i w stu procentach podpisuję się pod akcją Tyberiusza, że rugby i w ogóle sport jest ponad podziałami.
Jak ksiądz ocenia – rzucone pół-żartem, pół-serio, ale jednak – deklaracje Zbyszka o wierze w Odyna i Thora? – Coś tam mu się ostatnio odmieniło, bo kiedyś był jednym z tych zawodników, którzy najbardziej nalegali na znalezienie zespołowi kapelana. Nie analizuję przeszłości Zbyszka. Wiele razy rozmawialiśmy przez te wszystkie lata i bardzo go szanuję, bo to, jakiego ducha wprowadza do drużyny, jest naprawdę imponujące. Wziął sporą grupę chłopaków i dzięki temu, że ma naturalne cechy przywódcze, zrobił z nich sportowców. Zawsze go zapraszam na swoje spotkania, bo to jest żywy przykład tego, jak sport zmienia na lepsze.
Dobrym przykładem człowieka, który odnalazł się w Arce pomimo że był fanatycznym lechistą jest Piotr Biankowski. Ruszkiewicz wspomina, że kiedy Biankowski trafiał do Gdyni, szybko otrzymał nawet ksywę „Lechia”, zresztą nazwę gdańskiego klubu ma wytatuowaną na ciele. Lechia swoją przygodę z Arką (jakkolwiek by to nie zabrzmiało) zaczął w dość kontrowersyjnych okolicznościach, co doskonale pamięta Rybak. – Piotrek był wcześniej chuliganem Lechii. Poznałem go chyba 20 lat temu, jak jechałem samochodem i chciał do mnie wyskakiwać. Ja mówiłem – wyskakuj, będzie jednego lechisty mniej. On na prawdę chciał wyskoczyć przez okno, ale koledzy złapali go za nogi. Potem został moim największym druhem w drużynie, pierwsza linia młyna, zawsze musiałem go mieć koło siebie. Dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi, byłem z nim na mistrzostwach świata na Syberii, kiedy pływał w lodowatej wodzie. Ma działalność gospodarczą, działa charytatywnie dla dzieci. Rugby wyprowadziło go na ludzi, nauczyło go pokory. Jest pływakiem ekstremalnym i wszystkie swoje akcje przeprowadza pod szyldem Arki.
Plany na obecny sezon? Zaczęło się imponująco, od zwycięstwa na trudnym terenie w Sochaczewie, ale trener Komisarczuk dobrze wie, że to dla klubu okres przejściowy – wymiana pokoleniowa przebiega opornie, a młodzież potrzebuje się otrzaskać, żeby zagrać na najwyższym poziomie. Za czasów trenera Stachury młodzi dostawali nieco mniej szans, często musieli oglądać całe mecze z ławki. – Darek ma w sobie coś takiego, że jego się słucha. Trzeba w klubie trochę zmienić mentalność i myślę, że on jest odpowiednią osobą, żeby to zrobić. On wie, że najważniejsza jest atmosfera. „Stachu” to wybitny taktyk, ale też nie ten typ trenera, co po meczu pójdzie i pogada z zawodnikiem, który nie zagrał. Co innego Darek. Daniel Bartkowiak też świetnie działa – widzę, że wraca to, co my kiedyś robiliśmy – cieszy się Wojciech Ruszkiewicz.
Dariusz Komisarczuk podczas treningu. (fot. Mateusz Dąbrowski/RC Arka Gdynia)
Ci najbardziej doświadczeni zawodnicy, jak choćby Jacek Wojaczek, trochę narzekają na poziom ekstrakligowego rugby w ostatnich latach. Komisarczuk to człowiek, któremu marudzenie jest zupełnie obce, widać w nim tylko chęć do działania. – W tej chwili dla Arki sukcesem jest każdy wygrany mecz. Myślę, że mistrzostwo Polski nie jest naszym realnym celem. Marzyłbym o tym, ale wiem, że to jeszcze nie to. Spróbujemy zbudować ekipę, która za rok, dwa lata, powalczy o najwyższe pozycje. Za mało jest dziś ludzi w klubie – powinno być więcej zawodników na treningu, żeby można było przeprowadzić dobrą selekcję. Dzisiaj graczy w zespole jest garstka. W ogóle popularność rugby w Polsce ma wzloty i upadki. Czasem jakaś drużyna gra trochę lepiej, zainteresowanie się zwiększa, ale potem znów przychodzą gorsze lata. Dzisiaj ciężko jest namówić młodzież do rugby. Na początku trzeba mieć w sobie dużo wewnętrznej siły, żeby przychodzić na treningi i nie bać się pozostałych zawodników. Zaangażować się w to. Rugby ma coś takiego w sobie, że jak ktoś pojawi się raz na treningu i pochłonie bakcyla, wróci na kolejne zajęcia, to się od tego sportu nigdy nie uwolni. Zostaje. Nawet kiedy przestaje grać, to wciąż pozostaje w tym środowisku, tylko poza boiskiem. To powie każdy rugbista na świecie. Gdziekolwiek się nie pojedzie, rugbiści są wyjątkowo szanowani. Nie wiem z czego to wynika. Być może z tego, że w tym sporcie jest bardzo dużo elementu walki, trzeba pokazać, czy jesteś mocnym człowiekiem. I to zostaje w zawodnikach. Dlatego, gdziekolwiek na świecie nie pojedziemy i powiemy, że jesteśmy rugbistami, od razu znajdujemy przyjaciół.
Kto gra w Arce? Małolat szybko wylicza z pamięci. – Mamy strażaka, pracownika spółdzielni mieszkaniowej, logistyka, pracownia kolei, kierownika w jednej z sieci komórkowych, fizjoterapeutę, magazyniera, testera jakości betonu, ochroniarza, mechanika. Ten ostatni zresztą wpadł na sparing Arki Gdynia z Arką Rumia i przechwalał się zdjęciami nowego warsztatu. Co ich ich łączy? – Było kilku takich, co nas oszukali. Margines. Chujek z Lechii, który przyszedł do nas po prostu za lepszym sianem. Potem symulował kontuzję. Teraz jak mnie widzi na ulicy, to, chociaż wielki chłop, odwraca głowę i zawija się na pięcie. Bo wie, że narozrabiał. Generalnie jednak, nie wierzę, że jest w naszej historii jakikolwiek zawodnik, który żałuje, że kiedyś grał w Gdyni. Ci, którzy zostali, pomimo trudniejszej sytuacji finansowej, identyfikują się z Arką. Narzekają, są wkurzeni, ale trwają – mówi stanowczo Zbigniew Rybak. Podobne pytanie zadałem Mateuszowi Dąbrowskiemu – co, po tylu latach, wobec tylu obowiązków zawodowych, wciąż przyciąga go do rugby. Zawahał się, ale następnego dnia odpowiedział już z całą pewnością. – Chodzi po prostu o miłość do Arki.
Michał Kołkowski
*
Specjalne podziękowania dla Mateusza „Małolata” Dąbrowskiego, za wszelką pomoc, jakiej mi udzielił.