Andrzej Zamilski: Kompromitacja była blisko, przegrać z małolatami to byłby wstyd

redakcja

Autor:redakcja

15 lipca 2013, 20:44 • 21 min czytania

O trzęsieniu ziemi w Japonii, historyku Małeckim i Fabiańskim, który grał w ataku. O Lacie, Smudzie, Beenhakkerze i wielu innych postaciach polskiej piłki. Generalnie o ponad dwudziestu latach pracy w PZPN-ie oraz o tym, czy kadra dziennikarzy powinna cieszyć się z remisu z 17-letnimi dziewczynkami – rozmawiamy z Andrzejem Zamilskim, byłym trener reprezentacji młodzieżowych, złotym medalistą Mistrzostw Europy U-16 w Turcji, a aktualnie trenerem kadry dziennikarzy.
Półtora roku temu rozstał się pan z PZPN-em. Mówił pan wtedy, że zrobiono to nieelegancko, były sądy itd. Jak to się skończyło?
– Dano mi zwolnienie i w tym zwolnieniu napisano nieprawdę. Napisano, że zwalniają w związku z przerwaniem pracy z rocznikiem 1990. Ale ja z tym rocznikiem nigdy nie pracowałem. Dwukrotnie, w drodze wyjątku, zastępowałem Stefana Majewskiego. Powiedziałem wtedy, że jeżeli w PZPN-nie były kiedyś lekcje etyki, to Lato i Matusiak najwyraźniej wtedy wagarowali. Nie tak się to załatwia. Trzeba wziąć człowieka na kawę, wytłumaczyć pewne rzeczy, dziękujemy ci za ponad dwadzieścia lat pracy itd. Pracowałem w związku od 1 kwietnia 1990 do 31 marca 2011 roku.

Andrzej Zamilski: Kompromitacja była blisko, przegrać z małolatami to byłby wstyd
Reklama

Nie dzwonił pan do Laty, żeby to wyjaśnić?
– Nie, odwoływałem się od tej sprawy, ale sądy działają tak opieszale, tak długo się to ciągnęło, że jak prawnik złożył pismo, to wyznaczyli termin dopiero za rok. Czyli sprawa miała być w styczniu tego roku, ale prezesem był już wtedy Boniek, nie Lato. Ja nie miałem ze Zbyszkiem niczego do wyjaśnienia. Znamy się od dawna, przyznał, że racja była po mojej stronie. Wystąpiliśmy o przyjęcie ponowne do pracy i zwolnienie zgodne z prawdą.

No i teraz nie ma pana, poza piątkami w Canal Plus.
– Trzeba się do tego przyzwyczaić. 22 lata. Coś tam się zrobiło. Przeszedłem prawie wszystkie szczeble. Nawet asystenturę w dorosłej reprezentacji. Dostałem zwolnienie trzy dni przed świętami, ale zostawmy to. Boniek zaproponował, żeby w sposób ugodowy to załatwić. Rozstaliśmy się na normalnych zasadach. Następuje zmiana pokoleniowa, są młodsi trenerzy i mają sukcesy. Spójrzcie na reprezentację dziewcząt i Witkowskiego. Słyszałem, że przed turniejem był do zwolnienia, ale awansował do finałów, miał tam tylko odbębnić, a przypadkiem wygrał. Teraz trudno będzie go ruszyć. To byłoby nieeleganckie rozstawać się z trenerem mistrzyń Europy.

Reklama

Przez te 22 lata pracy w federacji z którym prezesem pracowało się najgorzej? Z Latą?
– Z Latą współpracowałem krótko. Wbrew pozorom, mimo że był znakomitym piłkarzem i powinno się z nim pracować najłatwiej – pracowało się najgorzej. Nie było żadnego kontaktu. On się w ogóle nie interesował. A z prezesów ogólnie bardzo dobrze wspominam pana Domańskiego, który interesował się finałami, a potem nawet jak już nie był prezesem, to przysłał nam telegram gratulacyjny. Z Kaziem Górskim świetnie się współpracowało, bo rozumiał nasze problemy wewnętrzne. – Panie kolego, mi się wydaje, że to jest niezbędne. To trzeba załatwić! – mawiał. Z Dziurowiczem były problemy, bo stawiał na dyktaturę. Listkiewicza dobrze wspominam, potrafił wziąć na dywan i ochrzanić, a jednocześnie można było coś twórczego zrobić.

Często wraca pan myślami do tych sukcesów sprzed dwudziestu lat? Złoty medal na ME w Turcji i IV miejsce na MŚ w Japonii.
– Wracam, nie wracam. To była inna rzeczywistość. Czwarte miejsce na mistrzostwach świata, gdzie trzeba było samemu sprzęt załatwić. Nie było sponsora. Ja musiałem to brać wszystko na siebie. Jeździliśmy na targi odzieżowe i coś tam szukaliśmy. Dresy z Katowic załatwialiśmy, a jak jechaliśmy do Japonii na mistrzostwach to „stary” Wichniarka nam kupił. To była generalnie dobra grupa chłopaków. Szymkowiak, Magiera, Kukiełka, Terlecki. Po nim obiecywaliśmy sobie najwięcej. Z niczego robił sytuacje. Bez rozbiegu potrafił dograć piłkę na nos. Nie ze wszystkimi mam dzisiaj kontakt. Gdzieś tam w Poznaniu spotkałem ostatnio np. Artura Andruszczaka.

– Umówmy się: to nie była grupa grzecznych chłopców.
– Ekscesy były, nie da się tego uniknąć. Ale nigdy nie wyszło to poza ramy naszego zespołu. Chłopaki rozrabiali na mieście, to od razu zajęła się nimi policja. Wracali na zgrupowaniu po jakimś piwie. Była też sytuacja, że graliśmy mecz, a bramkarz puścił trójkę i wszystko górą. Czemu? Bo nie mógł podnieść rąk do góry, takie miały ślady pały na plecach. A wszystko przez to, że chłopakom zachciało się grać w koszykówkę. Koszykówkę – oczywiście polecam, ale tutaj polegało to na tym, że szła grupa młodzieży i kopała we wszystkie kosze. A byli w strojach kadry…

Który bramkarz został spałowany? Bledzewski?
– Nie łapcie mnie za nazwiska (śmiech). Później były przeprosiny, z kwiatami do mnie jeździł. A propos kwiatów – wracaliśmy z tym rocznikiem z Japonii i zrobili nam kipisz na lotnisku. Patrzyli, co my tam mamy, a chłopaki wieźli dużo suwenirów. To były radioodbiorniki, na ówczesne czasy – klasa. A tu kazali płacić. Obruszyliśmy się. Była mała awantura na lotnisku. Po kilkunastu godzinach podróży, kazano nam płacić. Nerwy nam puściły. Zrobili donos do federacji i Ministerstwa Sportu. Potem były przeprosiny, pojechaliśmy do tej całej załogi z bukietem kwiatów. Mieliśmy tam potem fajne wejścia. Ale nie powiem – wcześniej nerwy puściły. Nie wiem, czemu wtedy tak nas potraktowano. Daj Boże, żeby każda polska drużyna zajmowała takie miejsce.

Wcześniej w Japonii przeżyliście trzęsienie ziemi.
– Zaczęło się w pokoju. Ja i koledzy graliśmy w karty. Całe noce, a spaliśmy w dzień, do południa, do obiadu. Graliśmy w karty, a kolega, maser leżał i się przyglądał. W pewnym momencie mówi:
– Przestańcie kopać mi w to łóżko.
– Weź ty się od nas odchrzań, nie stękaj, śpij.
I za chwilę znowu pretensje, a my już nie wiemy, o co chodzi. To było trzęsienie ziemi, na które Japończycy nawet nie reagują. Wychodzimy na korytarz, a tam stoi cały zespół. Wszyscy to odczuli. Pamiętam słowa Kazimierza Górskiego. Rozejrzał się na wszystkich i swoim specyficznym głosem mówi: – Panie kolego, wydaje mi się, że to nieduże trzęsienie. Idziemy spać! No i poszliśmy. Potem przez to trzęsienie zrezygnowano w meczu o 3. miejsce z dogrywki. Był remis, a potem karne. I tymi karnymi przegraliśmy trzecie miejsce.

Podobno przez sędziego.
– Drukował, tfu, sędziował jakiś Afrykanin. Wydrukował nas absolutnie. Szulik czysto wygarnął piłkę zawodnikowi, a tu wapno. Końcówka meczu. 1:1 i karne. Kaziu, jak to zobaczył, to tak się zdenerwował, że do Havelange’a chciał biec! Kulesza go złapał i dobrze, bo by jeszcze coś się działo. Zajęliśmy czwarte miejsce. Szkoda. Inaczej brzmi medal, a inaczej czwarte miejsce.

Kto był najlepszym piłkarzem tamtego rocznika?
– Najtrudniej było namówić do gry Terleckiego. Nie wiem, z czego to wynikało, może z psychiki, z uprzedzeń? W starych wywiadach on i jego tata Stanisław przyznają, że mam duży udział w tym, że zaistniał w reprezentacji. Był wielkim talentem, pierwszy wyjechał z tego rocznika. Później Szulik do Francji, ale nie sprawdził się. Przepadł. Prowadził jakiś sklep niedawno, teraz na Śląsku siedzi. Podobno coś robi, ale nie w sporcie.

Dużo zna pan zawodników z dawnych lat, którzy dziś odcięli się od piłki i robią zupełnie inne rzeczy?
– Nie ze wszystkimi mam kontakt, więc wam nie powiem. My się zresztą skupiamy tutaj tylko na mistrzostwach, a te moje kadry to nie sam turniej. Ten rocznik to nie tylko szesnastka. To był Kuźba z Wisły Kraków, który był dobry, ale wtedy się nie załapał. Surma… Ten, co w Polonii był i Legii, dobrze grał w ping-ponga… O, Kosmalski! Mam zdjęcia, jak miał 150 centymetrów, trudno go poznać. W ogóle ja na początku tego rocznika totalnie zgłupiałem i wziąłem 42 ludzi! Jezus Maria, co to był za bajzel. Co za selekcja… Ale większość z nich grała w kadrze! Niektórzy nie do poznania.

Kto najbardziej zalazł za skórę?
– A kto nie załaził? (śmiech). Ale ja tak naprawdę nie miałem takich ekscesów, żeby z kogoś zrezygnować. Na zgrupowaniach różne rzeczy się działy, ale wszystko to było w granicach. Mam zdjęcia np. z obozu w Wiśle, gdzie zawsze bywało sympatycznie. Dyrektorem ośrodka był nieżyjący już pan Jerzy Borski, tata sędziego Borskiego. Bardzo miło nas przyjmował. Na górze siedział Antonii Piechniczek, z którym często wymienialiśmy spostrzeżenia. Dla chłopaków było to duże przeżycie.

Pójdźmy trochę do przodu. To prawda, że przed meczem z Hiszpanią podszedł pan do zawodników i powiedział „Panowie, nie oszukujmy się, ten De Gea u nich jest bramkarzem, a u nas grałby w pomocy”?
– Wracacie do meczu w Grodzisku, który przegraliśmy 0:1. Niemożliwe, żebym tak powiedział. Ktoś musiał to ubarwić. Po tym meczu mogę powiedzieć tak – to były eliminacje już przegrane i graliśmy bodaj ostatni mecz. Mnie tam zbulwersowało kilka rzeczy. Przyjeżdża Hiszpania z De Geą, Matą, Krkiciem, a my gramy w Grodzisku, gdzie na trybunach nie ma nawet 500 osób. To był kwiat piłkarstwa! W Anglii, w meczu, w którym Lewandowski zagrał pierwsze 15 minut w jakiejkolwiek reprezentacji, było 30 tys. ludzi! A u nas 500 osób! No ludzie. I my potem mamy aspiracje mocarstwowe, a nie ma tradycji, żeby na mecze juniorskie przychodzili kibice. Nawet ten ostatni mecz mistrzyń Europy z dziennikarzami na Polonii to pokazał. Rozumiem, że była to impreza nastawiona na gloryfikację wąskiej grupy dziewcząt, ale dlaczego nie było normalnego wejścia dla kibiców, tylko jakieś specjalne zaproszenia? Ja sam miałem kłopoty przed wejściem, bo powiedzieli mi, że nie ma mnie na liście. Inna sprawa – dlaczego na spotkaniu nie było wiceprezesa do spraw szkoleniowych? To sukces PZPN-u, więc m.in. i jego. A on co? Miał jakąś inną ważną sprawę? Był prezes, sekretarz, a wiceprezesa do spraw SZKO-LE-NIO-WYCH nie ma.

Skoro wywołał pan temat. Kto powinien być bardziej zadowolony z wyniku tego meczu? Dziewczyny, – które jednak zremisowały z dorosłymi facetami, czy faceci, bo w końcu wymęczyli remis z – co by nie było – mistrzyniami Europy?
– Kompromitacja była blisko, przegrać z małolatami to byłby wstyd, ale jednocześnie zremisować z nimi w dniu, kiedy przyjmowane były przez minister sportu, to nie jest taki zły wynik. Remis to złoty środek. Co prawda dziewczyny okradziono z jednej bramki, ale to okradły je ich starsze koleżanki. Takie przypadki się zdarzają. Przykro, że kontuzji doznała bramkarka, ale z kolei dzięki temu nasze złotka dostały bramkarza z prawdziwego zdarzenia. Jakub Kwiatkowski obronił kilka trudnych strzałów. Mógł puścić, ale po co? Nie wypadało pomagać kolegom. Prezes patrzył! A on jest pracownikiem PZPN-u.

Który z dziennikarzy pozytywnie pana zaskoczył?
– Robert Błoński nieźle sobie radził, zaskakiwał Michał Kocięba. Nawet prezes pochwalił tę dwójkę za akcję meczu. Nie no, to były stadiony świata, tego nie da się powtórzyć. Czarek Olbrycht nieźle gra w piłkę, Marciniak na lewej stronie. Nie znam jeszcze wszystkich nazwisk. Był jeszcze taki numer 81…

Pawłowski z Polsatu.
– O, brawo. Tak, tak. Niezły grajcarek. Na prawej obronie bardzo dobrze grał Lepa, rzucał się w oczy. Włączał się jak nowoczesny obrońca w akcje ofensywne. Także sympatycznie było. W pierwszej połowie dzieliliśmy się, żeby każdy równo grał po tyle i tyle minut, potem częściej grała już podstawowa jedenastka, żeby gonić wynik. W ogóle dowiedziałem się, że w tej kadrze jest nie tylko tych dwudziestu ludzi, którzy byli na meczu. Ich na treningu z nieprzymuszonej woli przychodzi dużo więcej. Problemem jest deficyt bramkarzy, także jak jakiś dziennikarz to czyta, to zapraszam. Sprawdzimy każdego!

Zabrzmiało jak Franek Smuda w reklamie Biedronki.
– Najlepszy numer, jaki odwalił Smuda był z Adamem Matuszczykiem z FC. Koeln. To był numer! Myśmy kiedyś na zebraniu z trenerami dawali roczne sprawozdanie. Miałem wystąpienie. Charakteryzowałem zawodników, którzy w niedalekiej perspektywie zasługują na to powołanie do seniorów. Trenerem był Smuda. Siedział naprzeciwko tak jak wy i słuchał. W pierwszej ławce. Powiedziałem, że Matuszczyk to ciekawy chłopak, wyróżnia się w młodzieżówce itd. Smuda zapisał, a potem poszedł i powołał… Matuszka. Był taki zawodnik, grał w Jagiellonii i Piaście. Spotykam potem na korytarzu jednego ze współpracowników reprezentacji i mówi mi:
– Wzięliśmy kilku od ciebie!
– Kogo?
– Matuszka.
– A wasza broszka. Ale co wy w nim widzicie? Może chodzi wam o Matuszczyka?
– O kurczę, faktycznie. Zaraz to sprawdzę.
Działo się to na korytarzu tuż przed wysyłaniem powołań. Taki był Smuda. A pamiętacie słynny wywiad z Frankiem w „Super Piątku”?
– A co pan powie o o stałych fragmentach gry?
– Tego się nie ćwiczy, bo z tego nigdy nic nie ma. Prawda, Andrzej?
Spojrzałem na niego i zamilkłem. Przecież nie będę robił z niego durnia. Czarek na mnie też spojrzał. Nic nie powiedzieliśmy. Ale później internauci to wyciągnęli. Franek ma swoje plusy i minusy. Zobaczymy, co teraz wywinie w Wiśle. Dobrze ostatnio napisaliście, że nawet, jeśli nie będzie lepiej, to przynajmniej będzie śmiesznie.

Z kim jest panu się gorzej współpracowało – ze Smudą, czy z Beenhakkerem?
– Ze Smudą. Absolutnie. Dochodziło do mnóstwa absurdalnych sytuacji. Miałem kadrę w hotelu i nagle przychodzi Rybus i Glik i mówią, że są powołani do pierwszego zespołu. A są u mnie na zgrupowaniu, powołani. Nikt do mnie nie zadzwonił w tej sprawie! Nie uprzedził na zasadzie „Słuchaj Andrzej, jest taka sprawa…”. Dorosła kadra to priorytet, ale powiedz! A ja się dowiaduję, że oni już wyjeżdżają ze zgrupowania i muszę dzwonić, żeby na szybko zastępców znaleźć. Taki był Smuda. Nigdy nie pytał, nie konsultował, miał wszystko gdzieś. Odrębne państwo.

Ale z Leo też było panu nie po drodze. To pan wbijał mu szpilki z m.in. Krychowiakiem i narzekał, że Beenhakker w ogóle się z panem nie konsultuje.
– Pierwsze kontakty z Beenhakerem były w czasie, kiedy jego asystentami byli Dziekanowski i Kaczmarek. Ja byłem z boku jako młodzieżówka. To wtedy był ten dystans, rzeczywiście był dystans. Nie pytał, nie konsultował. Z chwilą, kiedy Dziekanowski i Kaczmarek odeszli, a doszedł Rafał Ulatowski i Radek Mroczkowski, to mnie dokooptowano tam na zasadzie doraźnej. Zmienił wtedy swój stosunek, bo pytał bardzo często o zawodników z młodzieżówki, a jednocześnie nigdy, kiedy byli potrzebni u mnie, a tam sierdziliby tylko na ławce, to ich nie powoływał.

Pan kiedyś powiedział, że Zahorski nie ma techniki, że zawodzi w lidze. To był ten okres, kiedy Leo był w nim zakochany.
– On był zakochany w wielu piłkarzach.

Pazdan!
– No właśnie, gdzie jest Michał w tej chwili? On miał wiele takich pomysłów, które budziły znak zapytania i kontrowersje, ale jednocześnie była nagonka na Beenhakkera, że to jest promocja zawodników. Niejaki pan Osuch to nagłośnił. U mnie kierownictwo miało zakaz jakichkolwiek rozmów z menedżerami. A były różne podejścia, żeby promować zawodników. Ja miałem od tego święty spokój, wiedzieli, żeby nie podchodzić. A czy pomyliłem się odnośnie Zahorskiego i Pazdana? Miałem swoje zdanie, on miał tam wiele takich wynalazków.

Leo mówił też, że mieszkamy w drewnianych chatkach. Patrząc na nasz system szkolenia – może faktycznie tak jest?
– Różnie to wygląda, ale skoro są piłkarze, to znaczy, że jest system. Brak system też jest systemem! Kwestia, czy jest dobry, czy zły. My nie mamy całorocznego dostępu do boisk trawiastych na otwartej przestrzeni, mamy pięć miesięcy wyjętych z kalendarza. Orliki są zasypane śniegiem, nie ma, gdzie ćwiczyć. Skandynawia bije nas na głowę, bo mają hale przystosowane do piłki. Ruscy i podobni – też. Mówi się o Białorusi, że jest taka czy owaka, ale w Mińsku jest mnóstwo pełnowymiarowych hal. Kurczę, a my co? Bemowo? 80 metrów zaadaptowane z hangaru? U nas naprawdę infrastruktura leży. Mamy ładne stadiony do rozgrywania meczów, ale podstaw do szkolenia już nie. Odnośnie boisk – byliśmy w Belgii, w Brukseli. Zastępca prowadził rozruch, a ja liczyłem boiska. 30 na obrzeżach miasta. Pojechaliśmy do Holandii, do jakiejś wiochy:
– Trening, kiedy?
– 17.00. Jedziemy wcześniej, żeby nam nie zajęli boiska.
Przyjeżdżamy, a tam dziewięć zajętych, dziesiąte wolne. Psy nie tą częścią ciała szczekają. Na każdym treningu dwóch trenerów, pełne wyposażenie przyborów do ćwiczeń, a my chwalimy się Orlikami. A tam nic się nie dzieje, do cholery jasnej.

Orliki i podręczniki Talagi.
– Podręczników będę bronił. Zmieniła się trochę teoria, przygotowanie, ale sposób poruszania się po boisku i ćwiczenia techniczne – nie. Absolutnie, nikt nie jest w stanie niczego nowego wymyślić. Są teraz jakieś wynalazki, że rura wyrzuca piłki i trzeba gdzieś tam trafić – OK. Ale podstawowe ćwiczenia się nie zmieniły. Beenhakker – uznana firma, reale, srale, a byłem na wielu jego zgrupowaniach i żadne ćwiczenie mnie nie zaskoczyło. To jest to samo, co w podręcznikach Talagi. Nie chcę wybielać pana Jerzego, ale taka jest prawda.

Urodził się pan po wojnie. Jak wyglądała wtedy gra w piłkę? Wiadomo, dookoła bieda itd.
– Z waszego punktu widzenia – bieda, ale dla nas to było normalne. Nie znaliśmy innego świata. Było pełno placów, stawiało się tornistry, cegłówki i pałowało się od rana do wieczora. Albo łaziło się na jabłka do sąsiada. To wychowanie sportowe pomogło mi ukończyć AWF. W moim pokoleniu żaden z nas nie miał problemu z grami zespołowymi. Ciągle graliśmy w rozgrywkach międzyszkolnych, których dzisiaj jakoś nie widzę. Nie ma też meczów ulica na ulica, szkoła na szkołę albo po prostu turnieju dzikich drużyn. To paranoja. Jak doznałem kontuzji i ojciec zakazał mi grać w piłkę, to łaziłem na basen. Na 100 metrów miałem 1:11. W wieku 15-16 lat.

Na AWF-ie prowadził pana Andrzej Strejlau. Studenci nie robili sobie z niego żartów za plecami? Bo dziś niektórzy kibice mają go trochę za takiego futbolowego wariata.
– Nie, nie, było bardzo luźno. Często mieliśmy prysznicowe dyskusje. On lubił wymianę zdań, ciągle gadał o piłce. Miał pseudonim Narkoman, ale nie wywodził się on z narkotyków, tylko z tego, że ten człowiek nie potrafił żyć bez piłki. Był narkomanem piłkarskim. Do dziś zresztą jest. Był super wychowawcą, kolegą, bo nie było między nami dużej różnicy wieku. Andrzej, nie wiem, czy wiecie, świetnie grał w piłkę ręczną. Miał kocie ruchy.

Liczymy, że rzuci pan trochę historii z akademika.
– W każdym jest podobnie. Małolaty różne pomysły mają, tym bardziej w moich czasach. Pamiętam, że był ścisły oddział żeński i męski. Zawsze w recepcji siedziała babcia Róża, różnie się ją nazywało. Wpuścić osoby towarzyszące? A jeszcze osoby płci drugiej? O Chryste… Trzeba było kombinować po jakichś kątach. Wesoło było cały czas. Ktoś wyszedł na ciemny korytarz, zobaczył Kubańczyka w białej koszulce, to myślał, że ma zwidy i uciekł. Innym razem trenowaliśmy w pokoju strzały. „Wojtek stań na bramce”. Wojtek stanął i puścił. Szyba poszła. Sporo się też grało w karty. Czasem do samego rana. Spanie przez dwie godziny i na mecz. Strejlau oczywiście o niczym nie wiedział, a potem na boisku słyszał tylko „przełóż, przełóż!”. Nie podaj, tylko przełóż! Oni ciągle mieli te karty przed oczami.

W dorosłej piłce pana jedyny sukces to awans z Polonią do II ligi.
– Miałem dwa sukcesy. Awansowałem kiedyś z RKS Błonie do III ligi. Nawet zdjęcia mam z bankietu. Okazało się jednak, że bankiet był przedwczesny, bo PZPN zrobił reorganizację rozgrywek i awansu nie było. To jest autentyk! Kilku mądrych wpadło na pomysł, żeby coś zmienić. Taki to awans przeżyłem, nie awansując.

Jeżdżąc przez tyle lat z młodzieżówkami po świecie nieraz podobno zdarzały się kradzieże.
– Byłem asystentem u trenera Stasiuka i złapałem zawodników na lotnisku w Amsterdamie. Przekazałem informacje, trener stosownie wezwał zawodnika i taka rozmowa wychowawcza miała miejsce. To był reprezentant późniejszej kadry narodowej, ale nazwiska w życiu wam nie podam. Początek lat 90. Młodzież dostrzegała dysproporcje jakościowe w sklepach. Wiadomo, że to są chłopcy, którzy pochodzą z różnych środowisk. To nie powinno się zdarzać, ale się zdarza.

Inna historia – jesteśmy w Rimini na meczu z San Marino, a ponieważ wszędzie jest blisko – pojechaliśmy na plażę. Chłopaki poszli w cholerę, my, stare chłopy leżymy i nagle przyjeżdża ekipa carabinerich. Jest afera. Rok 1992. Przyjeżdżają carabineri i mówią tutaj, że stranieri kradnieri! No więc my idziemy w zaparte. Nie nam nie udowodniono. Ale problem był. Potem jak wracaliśmy do Polski zaczęło mnie to nurtować. Zrobiłem więc na lotnisku we Frankfurcie dochodzenie. Nikogo za rękę nie złapałem, ale ustaliłem, kto. Pojechałem więc do określonego miasta i spotkałem się z rodzicami tego zawodnika. On wtedy się przyznał. „Trenerze, to ja. Niech trener robi, co uważa, ale proszę nie mówić rodzicom, bo mnie zabiją”. Odpuściłem. Do dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi.

Pan to w ogóle musiał mieć z piłkarzami dobre układy. Dzisiaj wszyscy reagują na pana z uśmiechem. Taki Janota np. na Koronie.
– To nie był mój zawodnik, bardziej Michała Globisza. On grał u niego w reprezentacji juniorów. Ja go wziąłem do młodzieżówki. Był na meczu na Litwie i wypadł słabo. No to u mnie nie ma przeproś – jak ktoś gra słabo to mnie nie interesuje. Nieważne, czy nazywa się Janota czy prezydent Komorowski. Natomiast miesiąc temu spotkałem się z nim na Koronie to faktycznie na niedźwiedzia się przywitaliśmy. On znaj mój styl bycia. Podśmiechujki itd. Najlepiej w ogóle powiedział mi kiedyś Andrzej Bledzewski kilka lat temu, jak mu wyłożyłem kawę na ławę.
– Trenerze, tego mi brakowało…
Bo oni są hołubieni, wynoszeni, głaskani, niezastąpieni. A tu trzeba mówić wprost. Albo jesteś dobry, albo zły. Jak jesteś zły, to należy ci się O-P-R.

Z Małeckiego coś jeszcze będzie?
– Hmm… Wiele rzeczy zrozumiał. Ale „Mały” nigdy nie był łatwym człowiekiem. Ostatnio zaczął myśleć rzeczowo, ale nie przekłada się to na jego formę sprzed wyjazdu z Wisły. Turcja mu zaszkodziła. Będzie mu teraz trudno, bo wcześniej miał dobre towarzystwo, a teraz? Teraz to wszyscy patrzą na niego. Reprezentant kraju, terminował za granicą. Od takiego zawodnika trzeba wymagać.

Jakieś pamiętne historie?
– Różne były zdarzenia. Ja to najchętniej wspominam jego początki. Zaskoczyła mnie jedna rzecz – że „Mały” ma cechy przywódcze. Nie wiem, z czego to się bierze. Są lepsi zawodnicy, gorsi, mniej inteligentni, a „Mały” był taki, że potrafił zdominować cały zespół. Często podpadał. A to się spóźnił, a coś powiedział nie tak. W każdym razie pamiętam taki wyjazd do Szwecji. Był tam Gliwa, Korzym, dużo zawodników. No i „Mały” na każdym kroku podpadał, a my stosowaliśmy kary związane z rozwojem fizycznym. „Mały” robił więc najwięcej pompek. Raz, dwa. Aż mu mówiliśmy w pewnym momencie, żeby się opamiętał. Dzisiaj ta jego klata to nasza zasługa.
A w ogóle najsłynniejsze jego powodzenie pochodzi też z wyjazdu do Szwecji. Płyniemy promem obok Westerplatte i ktoś go spytał:
– „Mały”, wiesz obok czego przepływamy?
Cisza.
– Wiesz w ogóle, kiedy rozpoczęła się II wojna światowa?
– W poniedziałek.
Zaskoczył wszystkich. Nikt nie był pewien, czy 1 września 39 był poniedziałkiem, ale wszyscy parsknęli śmiechem.

Pan mu kiedyś zasugerował, że jak go Probierz przywróci to powinien iść do kościoła Mariackiego i dziękować.
– Bo go wtedy Kraków zmienił. Przebywał w środowisku kibiców z dziwną przeszłością albo nawet z teraźniejszością. Przestał do szkoły chodzić. Mu to środowisko odpowiadało. Teraz na pewno zmądrzał. Był u Czarka Olbrychta w studio to mi się te jego wypowiedzi podobały. Niechętnie wraca do tego, co było. Na pytanie o różne zachowania z przeszłości odpowiedział:
– Ja już nie pamiętam
Na co ja: – Ale ja pamiętam!

Mówi pan o zachowaniach po meczu z Holandią w Kielcach?
– On powiedział wtedy rożne rzeczy. Nie podał mi ręki. Zszedł nie dlatego, że nie trafił karnego, bo to się zdarza najlepszym, ale dlatego, że był jednym z najsłabszych, o ile nie najsłabszych na boisku. Nie był samokrytyczny. Ale co by o nim nie mówić – ja lubię „Małego”. Lubię krnąbrnych ludzi. W zespole musi coś się dziać. Trochę złego, trochę dobrego. Bo jeśli jest ciamajdowaty zespół, to co wtedy? Jest takie powiedzenie: – Jak ci smutno i nudzisz się troszeczkę, to wsadź sobie granat i wyciągnij zawleczkę.

Kto jeszcze często wyciągał zawleczkę?
– Kukiełka. Zawsze miał swoje zdanie. Kolor włosów o czymś świadczy. Był zawodnikiem krnąbrnym, który miał opaskę kapitana, a żeby było śmieszniej – jego zastępcą był Jacek Magiera. Totalne przeciwieństwo. Przespokojny, bezkonfliktowy, wiedzący, co go w przyszłości czeka. Studia wyższe itd. Zupełnie inny typ człowieka, ale piłkarsko na pewno nie gorszy. Jak trzeba było na środku obrony zastąpić Kukiełkę, to do razu dawał sobie radę.
Jeszcze mi się jedna rzez przypomniała z Jackiem. Graliśmy kiedyś z Nigeria, grał tam Kanu i Oruma. Do przerwy było 0:0, no i mówię tam:
– Jacek, weź przypieprz w końcu temu Kanu, to poczuje, że ty w ogóle jesteś na tej stronie. Za dużo hasa.
– Trenerze, ja go kopię, ale on nic nie czuje!
To są słowa Jacka. A Kanu niezły piłkarz. Miał wpisaną datę 1 sierpnia 1976, ale ktoś mi mówił, że robili mu badania kostne i był ewidentnie starszy.

Kanu zrobił karierę, a nasi?
– Niestety młodzieżówki mają to do siebie, że rzadko przekładają się na karierę w seniorach. Tylko nieliczni potrafią zakotwiczyć. Najmniejszy problem ma z tym Hiszpania, ale tam jest inna selekcja, inna jakość. U nas w każdej kadrze jest to samo. Weźmy choćby Globisza. Srebrny medal w Czechach, dwa lata później złoto – ilu zrobiło karierę? Kuszczak – Manchester United, Mila – bardzo dobry ligowy pomocnik, ale gdzie jest np. Nawotczyński? Zawadzki? Kto tam jeszcze był? Brożki, Kuzera, Strąk, Kaźmierczak, który został w areszcie za tę seks aferę w Finlandii. On zrobił większą karierę poza boiskiem niż na.

Reprezentacja Warszawy. Wśród piłkarzy jest jeden późniejszy reprezentant i reporter Canal Plus. Zgadnijcie, którzy.

Cokolwiek by powiedzieć – przez pana rękę przewinęła się masa reprezentantów.
– Trójka dortmundzka u mnie zaczynała. Lewy debiutował, a potem go Beenhakker przechwycił. Nie przypuszczałbym natomiast, że Błaszczu zrobi taką karierę. U nas był zawodnikiem RE-ZER-WO-WYM. W ogóle to mam takie zdjęcie przed wyjazdem na finały w Szwajcarii, gdzie stoją zawodnicy i wśród nich Błaszczu z numerem 16. Nic wam to nie mówi?

Jego aktualny numer w kadrze.
– No i w juniorach też miał 16. Stoi z tyłu, głowę tylko widać. Piszczek był u nas napastnikiem, a Maciek Ł»urawski – obrońcą! Nie pojechał w 93 do Turcji, bo miał kontuzję. Na tym zdjęciu, gdzie jest 42 zawodników z pierwszej selekcji „Ł»uraś” jest nie do poznania.

Ma pan jeszcze podobne historie? O napastnikach, którzy byli obrońcami i odwrotnie.
– W eliminacjach do Mistrzostw Europy w Szwajcarii graliśmy w Estonii i w dwóch meczach bronił „Fabian”, a trzecim Marcin Juszczyk. Dlaczego? Bo „Fabian” grał w ataku. Autentyk. Mieliśmy kontuzje, kartki, nie było kogo wstawić. Wystawiliśmy więc „Fabiana” i to w meczu eliminacyjnym. Pamiętam, że musieliśmy mu jakąś farbą nazwisko dopisywać na plecach. Wypadł lepiej niż niektórzy nasi napastnicy, ale koniec końców – nic nie strzelił.

Rozmawiali PAWEف GRABOWSKI I FILIP KAPICA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama