Nie da się obrazić na Ligę Mistrzów na dłużej niż kilka tygodni. Po prostu. Możemy się wściekać, że to ciągle to samo, że wciąż ci sami zawodnicy, te same kluby, że czytamy te same historie. Możemy pluć na postępującą komercjalizację, która prawdopodobnie już na zawsze zamknęła wrota ćwierćfinałów przed klubami z Polski, czy choćby z naszego regionu. Możemy się zżymać, że od 1/4 w górę to wręcz ucieleśnienie wieloletnich marzeń o Superlidze zrzeszającej najbogatsze kluby kontynentu.
Ale potem zdarza się taki dzień jak wczoraj.
Zdarza się taki dzień, gdy na boisko wychodzi już-prawie-mistrz Anglii, pierwsza od lat drużyna, która w tak bezdyskusyjny sposób zdominowała Premier League. Która włożyła do worka wszystkich konkurentów z ich zespołami budowanymi za setki milionów funtów, która nie tylko wygrywała mecz za meczem, ale jeszcze upokarzała rywali, prawie nie pozwalając im na dotykanie piłki. Drużyna ta wychodzi w blasku i chwale, bo przecież za moment ma zostać koronowana w derbowym starciu z lokalnym rywalem. Wychodzi dumna, bo już czuje na piersiach ciężar wszystkich orderów i medali. Wychodzi i dostaje w czapę. Najpierw 0:3. Potem 1:2. Z rywalem, który w ligowej tabeli jest o 17 punktów niżej. 17 punktów! W pięciu meczach tego sezonu Manchester City mógłby na boisku położyć się na 90 minut na znak protestu, a i tak byłby w tabeli przed Liverpoolem.
1:5. Jeden do pięciu w dwumeczu. A przecież to nie tylko wybryk tego sezonu. Mówimy bowiem o klubie, który od paru lat praktycznie nie spada z podium Premier League, a dwa lata temu był w półfinale Ligi Mistrzów. Jego wczorajszy rywal ostatnie mistrzostwo zdobył na 2 lata przed przyjściem Mo Salaha na świat, a ostatni raz w ćwierćfinale Ligi Mistrzów grał prawie dekadę temu.
Mogłoby się wydawać, że na tym poziomie już takich bajek się nie pisze. Że scenarzyści, zgodnie z filmowymi trendami, zrezygnowali z tych scenariuszy o kopciuszku podejmującym twardą walkę z całym światem, o Dawidzie, który gruchocze Goliatowi kości za pomocą pilota telewizyjnego. Ale nie, co więcej – dostaliśmy od razu dwie tego typu historie.
Bo przecież dystans między Barceloną a Romą jest jeszcze większy. Duma Katalonii pewnie kroczy po mistrzostwo Hiszpanii, o które walczy… A raczej walczyła z triumfatorem ubiegłorocznej Ligi Mistrzów i finalistą sprzed dwóch lat. W lidze jeszcze nie przegrała, ma za to 79 zdobytych bramek – o 29 więcej niż AS Roma. Ma w szeregach jednego z najlepszych piłkarzy w historii świata, otaczają go ludzie, którzy już niejednokrotnie udowadniali, że w formie nie ma na nich mocnych. Po drugiej stronie są Giallorossi, którzy drżą o miejsce w przyszłorocznych rozgrywkach. Po remisie z Bologną i porażce 0:2 z Fiorentiną punktami zrównało się z nimi Lazio. Sezon w sezon Roma się osłabia, sezon w sezon Barcelona się zbroi, nawet po oddaniu Neymara ściągnęła Coutinho i Dembele. W tym samym czasie, gdy w Manchesterze Liverpool ośmieszał jednego mocarza, w Rzymie identycznie postępowała Roma.
Ostatnie półfinały Ligi Mistrzów? Real, Atletico, Juventus. Real, Atletico, Bayern. Barcelona, Bayern, Real, Juventus. Real, Bayern, Atletico. Real, Bayern, Barcelona. Nuda! Powiewem świeżości były nawet Manchester City i AS Monaco, ale kiedy ostatnio w jednej edycji do półfinałów dochodziły aż dwie ekipy pokroju Liverpoolu czy Romy? Po wyeliminowaniu drużyn z półki “grubo ponad 80 punktów w dwóch najlepszych ligach świata”?
Wszystko zaś dokładnie w momencie, gdy mnie, ale i wielu osobom z mojego otoczenia ta “superliga” zwyczajnie zaczynała się przejadać. Ile można oglądać derby Madrytu? Jak długo można śledzić Bayern z Barceloną? Jak długo można jeść tę samą, choćby i najpyszniejszą potrawę, bez uczucia przesytu? I właśnie w takim momencie nadszedł nie tyle powiew świeżości, co jakiś niespotykany huragan. Dla mnie to niemal tak orzeźwiające, jak pamiętny sezon 2003/04, gdy do półfinałów dotarło Monaco, Porto, Deportivo La Coruna i Chelsea.
Dwie najlepsze drużyny tego sezonu, grające najefektywniej, strzelające najwięcej goli najsilniejszym rywalom, najbardziej regularnie obtłukujące ligowych przeciwników, przymierzające już korony – poległy na przeszkodach, które desperacko walczą o miejsce na podium. Nie jest to jeszcze może poziom Leicester City z mistrzostwem Anglii, ale tak spektakularne przebicie jednego wieczoru aż dwóch ogromnych balonów…
To chyba najlepsze, co mogło spotkać Ligę Mistrzów na tym etapie.
***
Wybaczcie lakoniczność, ale dziś casting do KTS Weszło. Po załatwieniu 239 papierków i jednego boiska będziemy mogli zobaczyć razem z Wojtkiem Kowalczykiem i Grzegorzem Szamotulskim kilkudziesięciu kandydatów do gry w warszawskiej B-klasie. To się naprawdę dzieje! Po 7 latach od rzucenia pomysłu, nasz klub naprawdę powstaje. Sam nie do końca mogę w to uwierzyć. Słuchajcie dzisiaj Weszło FM od 16, będziemy na bieżąco raportować, czy nikt nie połamał sobie nóg.