Marcin Kuźba: Szukamy, oglądamy, składamy raporty, ale na tym nasza robota się kończy…

redakcja

Autor:redakcja

13 lipca 2013, 13:55 • 20 min czytania

O problemach ze Stanem Valckxem, testowanych, których nikt nie widział, obserwacjach w Portugalii, fochach Dana Petrescu, zmarnowanych szansach i niekończącej się walce z kontuzjami. Marcin Kuźba, pracujący dziś w Wiśle Kraków w charakterze skauta, w obszernej rozmowie z Weszło. Zapraszamy.

Marcin Kuźba: Szukamy, oglądamy, składamy raporty, ale na tym nasza robota się kończy…
Reklama

Maciej Ł»urawski kiedyś opowiadał nam, że gdy dostał propozycję bycia skautem, to najpierw zadzwonił do pana, wypytał jak to wygląda, po czym stwierdził, że on tego nie czuje. Dziś jednak pracujecie razem. Można powiedzieć, że Wisła znów otworzyła panu drogę do świata piłki.
– Dwa lata mnie w niej nie było. Miałem za sobą dosyć trudny okres, kiedy po ciężkich kontuzjach próbowałem jeszcze wrócić na boisko, ale niestety ból nie znikał i w końcu trzeba było powiedzieć sobie „dosyć”. Później prowadziłem mały biznes, ale – nie ma co ukrywać – do piłki mnie ciągnęło, dlatego kiedy Bogdan Basałaj zadzwonił z pytaniem czy nie zająłbym się skautingiem w Wiśle, bardzo mi się ta opcja spodobała. Klub budował akurat siatkę skautów. Był już Edward Klejndinst, Rysiek Czerwiec, pan Kapka, jeszcze inni ludzie rozsiani po całej Polsce.

Dziś już nie ma ani Klejndinsta, ani Czerwca. Skautów regionalnych chyba też nie?
– Nie ma, ale z tego co wiem, regionalni mają wrócić.

Reklama

Kapka, od kiedy został dyrektorem, też już nie będzie wiele jeździł.
– Mniej, ale czasem na pewno gdzieś pojedzie. Przynajmniej, żeby w sprawie jakiegoś zawodnika zabrać ten ostatni głos – potwierdzający.

Jak wygląda technicznie wasza praca?
– W sezonie, kiedy mamy dużo meczów do obejrzenia, na początku tygodnia spotykamy się i ustalamy, co robimy w weekend. Jakie spotkania i które kraje odwiedzamy. Wysyłamy maile z prośbą o bilety, zaproszenia, a później już tylko jedziemy i obserwujemy. Tygodniowo każdy zalicza przynajmniej trzy spotkania. Choć zdarzyło mi się kiedyś za granicą, że od piątku do poniedziałku widziałem siedem.

Zawsze wyjeżdżacie pojedynczo?
– W Polsce zdarzyło nam się kilka razy pojechać gdzieś z „Ł»urawiem”, ale za granicę nie ma sensu. Szczególnie, że mamy taką zasadę, że jeśli na przykład ja obserwuję jakiegoś zawodnika, to później musi go zobaczyć jeszcze ktoś inny. Zawsze powinna być opinia drugiej czy trzeciej osoby. Składamy raport z meczu – opisujemy jakim ustawieniem grały drużyny, kto się wyróżniał, na kogo zwrócić uwagę. Wcześniej mieliśmy do tego program. Teraz raportujemy mailowo prezesowi albo dyrektorowi.

Ile razy najwięcej oglądał pan jednego piłkarza pod kątem gry w Wiśle?
– Jeśli chodzi o zagranicę – dwa, trzy razy. W Polsce przynajmniej cztery, pięć, choć to i tak jest ciągle mało. Czasem bywa tak, że każdy skaut widzi na żywo danego zawodnika tylko raz. Moim zdaniem taką przyzwoitą normą byłoby gdyby każdy z nas jechał po trzy razy.

Problem w tym, że kryzys finansowy w Wiśle musi dotknąć też waszego działu.
– My ciągle pracujemy. Jeździmy, szukamy, tutaj wiele się nie zmieniło. Problem jest inny. My możemy kogoś wychwycić, zwrócić na kogoś uwagę, przedstawić klubowi raport, ale na tym nasza robota się kończy. Zawodników jest mnóstwo, ale my jako skauci już nie mamy wpływu na to czy zostaną pozyskani, czy Wisła podejmie rozmowy, czy dogada z innym klubem wszystkie warunki i tak dalej.

Ilu z piłkarzy testowanych w tym oknie transferowym widzieliście na własne oczy?
– Szczerze mówiąc – jednego. Tylko Jose Romo był oglądany na żywo i dla mnie to jest zdecydowanie zawodnik na przyszłość. W perspektywie roku czy dwóch może być naprawdę ciekawy. Razem z Kazimierzem Kmiecikiem widzieliśmy go niestety w tylko jednym meczu, podczas turnieju w Chorwacji. Dlatego nie podjęliśmy od razu decyzji, że go podpisujemy, tylko zaprosiliśmy na testy. Podobna sytuacja była zresztą z Sarkim. Przyjechał do nas zimą, śnieg prawie po kolana, trenował na sztucznej nawierzchni, ale było widać, że coś w sobie ma.

Czyli cała reszta, poza Romo, to goście widziani wyłącznie na DVD albo polecani przez kogoś z zewnątrz? Z Rumunem Oproiescu, jako klub, zaliczyliście spektakularną wtopę.
– Liga rumuńska już nie grała, nie było możliwości zobaczenia go na żywo. On faktycznie został zaproszony na testy na podstawie rekomendacji agenta i materiałów wideo. Dopiero później okazało się, że zostaliśmy oszukani. Paranoja. Dziwię się, że są w ogóle ludzie, którzy próbują robić takie rzeczy.

A bramkarz Hajduk z Karpat Krosno? Też przyjechał i zaraz wyjechał, pod ostrzałem krytyki, że już w takim wieku, a nigdy nie grał w poważnym klubie. Czy jego ktoś wcześniej oglądał?
– Niestety nic mi o tym nie wiadomo.

Nikt?
– Ja dowiedziałem się o nim tak samo jak wy.

Nie wyłania się z tego zbyt pozytywny obraz. Ale ciekaw jestem czy trudniej pracuje się skautowi w Wiśle teraz, czy w czasach duetu Valckx – Maaskant? Pan ma to porównanie.
– Sytuacja jest dosyć podobna. My swoją pracę wykonujemy w ten sam sposób. Jeśli wybieramy się do jakiegoś kraju, jedziemy na trochę dłuższy rekonesans. Oglądamy jeden, dwa, trzy, pięć meczów i zawsze ktoś nam wpadnie w oko. Jeśli uznajemy, że warto takiego piłkarza mieć na radarze, później jedzie go obejrzeć drugi skaut. Menedżerowie, wiadomo, zawsze kogoś sugerują, ale nieraz zdarza się tak, że oglądam mecz i podoba mi się zupełnie ktoś inny niż ten, o którym słyszałem wcześniej.

Ale wracając do Valckxa – nieraz różniliście się w ocenie zawodników. Przyzna pan?
– No tak. Zdarzało się, że jako skauci typowaliśmy konkretnych zawodników, ale Stan się nimi nie interesował, tylko ściągał innych, do których sam miał przekonanie. Szczerze, był problem, że tak to wyglądało. My mieliśmy swoich kandydatów, ale nikt za bardzo nie zabiegał o to, żeby ich pozyskać. Przyszli inni. Moim zdaniem ani tańsi, ani lepsi piłkarsko. Wręcz zdecydowanie słabsi.

Tu nie ma żadnej wątpliwości, że ściągnął wielu słabych. Ale czy w którymkolwiek z transferów Valckxa w ogóle maczaliście palce? Kto obserwował Meliksona? Albo Genkowa?
– Tak, przy tej dwójce mieliśmy udział. Ja wprawdzie Meliksona na żywo nie widziałem, ale oglądał go Edward Klejndinst. Obserwowaliśmy go też na materiałach wideo, mieliśmy na bieżąco wszystkie kolejne mecze. Było widać, że chłopak dużo potrafi. Natomiast co do Genkowa – trener Maaskant potrzebował takiej typowej „dziewiątki”, silnego zawodnika, który umie grać tyłem do bramki. Valckx go zaakceptował, choć mieliśmy wątpliwości co do jego techniki użytkowej. Fakt faktem, przez półtorej roku zrobił dla Wisły dużo dobrego, strzelił kilka ważnych goli, ale zupełnie nie wiem, co się stało z tym człowiekiem później. Zaczął sobie olewać, czy o co chodziło?

Wielkiej woli walki w nim widać nie było. Jednak z tego co pan mówi wynika, że pozostałe transfery Valckxa odbyły się bez waszego udziału, czyli skautów. Prawda?
– Albo bez udziału, albo nasze opinie nie były jednoznacznie pozytywne. Jak wiadomo, zrobił się z tego duży problem, który finansowo odbija się na Wiśle do dzisiaj. Na tym głównie teraz to polega, że dobrych zawodników nie brakuje, my ich widzimy, oglądamy, ale na niewielu możemy sobie pozwolić.

Kamil Kosowski w „Przeglądzie Sportowym” niedawno powiedział: Maciek Ł»urawski i Marcin Kuźba świetnie odnajdują się w swojej pracy, ale ja widzę się w innej roli. Mam tyle znajomości w Europie, że jak trzeba byłoby znaleźć piłkarza na jakąś pozycję, to zrobiłbym to bez jeżdżenia.
– Cały „Kosa” (śmiech).

Panu zostały jakieś tego typu znajomości? Ktoś pomaga?
– Mam parę kontaktów w Grecji. Przez nasze wyjazdy znam już trochę ludzi w Portugalii, ale z czasów kariery sporo ich się pourywało. Jakiś czas temu, kiedy zaczynałem pracę w Wiśle, rozmawiałem jeszcze z Christianem Karembeu. Nawet gadaliśmy o różnych zawodnikach, ale później ten kontakt jakoś upadł.

Jest jakakolwiek szansa, że wasz zespół skautów zostanie poszerzony? Przy optymistycznym założeniu, że Wisła wreszcie podniesie się i ustabilizuje finansowo.
– Mam nadzieję, że tak będzie, bo teraz jest nas za mało. Nie jesteśmy w stanie objechać całej Polski i jeszcze szukać piłkarzy za granicą tak, żeby nikt nie umknął. W Polsce wypadałoby sięgać nawet do drugiej, trzeciej ligi. Poza tym jeździmy po krajach ościennych – Słowacji, Czechach, Węgrzech. Zaglądamy do Portugalii, Słowenii. We dwójkę jest ciężko, ale wiadomo, że Wisła ma trudniejszy okres.

Rozumiem ograniczenia finansowe, ale pomijając już to – polecaliście Wiśle kogoś ciekawego w bieżącym okienku? Zawodnika, którego transfer już na pewno nie wypali?
– Kilku kandydatów nie mogę odżałować, ale o nazwiskach mówić nie wypada. Mogę powiedzieć o paru, których proponowaliśmy jeszcze w czasach Stana Valckxa. W Polsce polecaliśmy braci Maków i Przybeckiego, kiedy ci grali jeszcze w Radzionkowie, Olkowskiego, który był w Katowicach. Nie udało się ze Świerczokiem, ale tu nie mogliśmy rywalizować z Kaiserslautern. Natomiast jeśli chodzi o zagranicę – polecaliśmy na przykład Victora Wanyamę, kiedy ten grał jeszcze w Beerschot. Miał 19 lat. Bardzo nam się podobał, ale później poszedł do Celticu, a teraz za 14 milionów do Southampton.

Nie był już wtedy poza waszym zasięgiem? Celtic sporo za niego zapłacił.
– 1,2 miliona euro. Ale gdyby podjąć negocjacje chwilę wcześniej, to niewykluczone, że dałoby się go ściągnąć za 700 – 800 tysięcy. W przypadku Celtiku zadziałała magia dużego klubu, cena poszła w górę. Wiśle mogłoby się udać wyciągnąć go za mniejsze pieniądze. Choć obecnie dla nas i tak za duże.

Jakieś inne nazwiska?
– Napastnik Lica, który podobał nam się w drugiej lidze portugalskiej, poszedł do FC Porto. Generalnie, dwa lata temu właśnie w Portugalii mieliśmy w raportach kilku zawodników, którzy potem trafili do naprawdę dużych klubów. W Pacos de Fereira bardzo podobał mi się Pizzi. Poszedł na wypożyczenie do Atletico Madryt, a potem trafił do Deportivo La Coruna. W Coimbrze oglądałem Edera. Dzisiaj już jest w Bradze.

Wszyscy trafili do dużych klubów za poważne pieniądze. Trudno uwierzyć, że Wisła mogła z nimi rywalizować. Raczej nie tylko wy się nimi interesowaliście.
– Oczywiście, ale wielu z tych piłkarzy, którzy dziś wybili się do Benfiki czy Sportingu, grało wtedy w przeciętnych klubach. Zarabiali na poziomie pięciu, ośmiu tysięcy euro miesięcznie.

A co z krajami ościennymi? Na Słowacji czy w Czechach piłkarze nieraz zarabiają grosze.
– Tam też jeździmy. Na Słowacji wypatrzyliśmy kilku młodych, którzy faktycznie zarabiają tyle, że Wisła mogłaby ich skusić. Problem polega na tym, że za ich transfer trzeba już zapłacić. I to niemało.

Wynika z tego, że chcecie, próbujecie, ale niewiele możecie zrobić. Zupełnie jak pan przez znaczną część swojej kariery, kiedy kontuzje co raz torpedowały jakieś plany.
– Nie da się ukryć, że przez lata ciągnęły się za mną problemy z kolanem. Najpierw więzadła krzyżowe, potem chrząstka, nawalała też łękotka. Zbyt późno zrobiłem jedną operację i to wpłynęło na moje zdrowie. Nawet lekarz mi powiedział: „kolego, trafiłeś na stół o pół roku za późno”. Już wcześniej miałem bóle, nadawałem się na zabieg już w przerwie zimowej, tylko że to było zaraz po meczach z Schalke. Gdybym wtedy dał się pokroić, to przegapiłbym dwumecz z Lazio. Nie miałbym szans wrócić.

Czyli z Lazio zagrał pan na blokadzie? Powspominajmy stare, dobre czasy.
– Z Lazio i całą wiosnę (śmiech). Właśnie przez to dość poważnie uszkodziłem chrząstkę. Oderwał się kawałek łękotki, który powodował ból i powolutku szkodził coraz bardziej.

Kiedyś powiedział pan, że medycyna musiałaby być dużo bardziej rozwinięta, żeby pańska kariera wyglądała inaczej. Ale teraz wynika, że to jednak własna decyzja ją skomplikowała.
– Moja decyzja i nie moja. Lekarz, który badał mnie we Francji od razu dał dobrą diagnozę, ale jak wróciłem do Krakowa, to już opinie były trochę inne. Uznano, że mam spróbować grać na środkach przeciwbólowych. A że tabletka wystarczała, żeby wyjść i zapomnieć o kolanie, nie czuć bólu, to myślałem, że nie jest tak tragicznie. Rzeczywistość była trochę inna. Później ciągle się leczyłem, wracałem, ale od tego momentu kłopoty ciągnęły się za mną już do końca i co chwilę miałem z tym kolanem jakieś przejścia.

Pan podobno zaczął grę w seniorach w wieku… 13 lat. Może organizm się wyeksploatował?
– Raczej nie o to chodzi. To nawet nie tak, że ja byłem podatny na kontuzje…

Arek Głowacki powiedział nam kiedyś, że on długo uważał, że pojęcie „podatny na kontuzje” w ogóle w piłce nie istnieje, ale później na własnym przykładzie zmienił zdanie.
– Arek, wiadomo, nie miał lekko. Ale w moim przypadku to nie było tak, że co chwilę łapałem jakieś urazy mięśniowe, ciągle sobie coś nadrywałem. Miałem problem tylko z jednym kolanem, za to ciągle.

Ile przeszedł pan w sumie operacji?
– Siedem? Chyba siedem.

Sporo, choć do rekordzistów daleko.
– Momentami było bardzo ciężko. Choćby w czasach Petrescu czy Okuki. Do tego stopnia, że w końcu sam zrezygnowałem z półrocznego kontraktu. Rozwiązaliśmy umowę, bo już nie widziałem sensu.

Petrescu przykręcił śrubę?
– Pamiętam przede wszystkim sytuację, kiedy zerwałem więzadła. Był marzec. Przez dwanaście godzin wracaliśmy pociągiem ze Szczecina, po czym o dziewiątej rano, po nieprzespanej nocy, Petrescu kazał nam wyjść i na oblodzonym boisku grać sparing z rezerwami. Normalny trener powiedziałby – ok, jechaliście całą noc, idźcie do domu, trenujemy jutro. Warunki były naprawdę fatalne, organizm zmęczony, no i coś strzeliło.

Wielu ludzi wspomina Petrescu z rozrzewnieniem. Powstał już wokół niego jakiś mit i kult ciężkiej pracy. Ale są tacy jak pan, którzy ewidentnie dobrej opinii o nim nie mają.
– Bo faktem jest, że za Petrescu mieliśmy w Wiśle bardzo dużo kontuzji. I to łapali je piłkarze, którym wcześniej się to nie zdarzało. Dla mnie on wcale nie był taki super. Oczywiście, dobrze przygotował nas fizycznie. Ci, którzy wytrzymali, czuli się naprawdę mocni, ale to była głównie wytrzymałość przy bieganiu w jednostajnym tempie. Mieliśmy siły na dziewięćdziesiąt minut, ale brakowało nam szybkości.

A relacje z zawodnikami?
– Bardzo słabe. Petrescu zdecydowanie odcinał się od zawodników. On, potem mur i na końcu drużyna. Asystenci byli niby w porządku, chociaż też zdarzało się, że się dziwnie obrażali. Pamiętam jak kiedyś któryś z chłopaków zrobił jednemu jakiś dowcip, to ten tak się oburzył, że nie chciał wyjść na trening. Zresztą z Petrescu też raz tak było. Graliśmy sparing podczas zgrupowania. Bodajże zremisowaliśmy, ale tak mu się nie spodobało, że obrażony nie przyszedł na kolejny trening. Moim zdaniem trener musi mieć normalny kontakt z drużyną, a w jego przypadku za dużo było sytuacji, kiedy tej atmosfery brakowało. Dla Petrescu piłkarz był takim pracownikiem – robotnikiem, a on po prostu wydawał suche polecenia.

Powoli, powoli, ale ciągle pnie się w górę.
– Być może w tych wschodnich rejonach, gdzieś w Rosji, to są metody, które się sprawdzają.

Zahaczyliśmy o to, że zaczynał pan grę w seniorach jako trzynastolatek. Nie mogę nie zapytać, jak to wyglądało? Przecież fizycznie nie miał pan prawa tam dać sobie rady.
– Przez dwa lata grałem w A-klasie, w jednej drużynie z własnym ojcem. Jak na swój wiek byłem dosyć wyrośnięty, szybko biegałem. A że w tej lidze grali wtedy głównie starsi panowie z brzuszkami, to dawałem radę. Po dziesięć goli w sezonie strzelałem, chociaż bywały takie sytuacje, że jakiś spóźniony obrońca mnie poważnie przeciął. Boisko wyglądało tak, że zaraz za linią był stromy spad. Nieraz tam wylądowałem tak, że mnie nawet nie było widać. Dopiero w wieku 15 lat przeszedłem do Gwarka Zabrze. Tam już miałem tę przewagę, że wcześniej zetknąłem się z zupełnie inną piłką niż juniorska.

Później był etap gry w Górniku, chociaż mam wrażenie, że przez pryzmat jednego, dwóch sezonów jest pan dziś przez wielu ludzi bezpośrednio kojarzony z Wisłą Kraków. I tylko z Wisłą.
– Graliśmy dobrą piłkę, doszliśmy daleko w pucharach, wszyscy do dziś to wspominają. Wiedzą, że gdzieś tam się pojawiał Kuźba. Dlatego tak się kojarzę. Miło się nas oglądało. Graliśmy i szybko, i skutecznie.

Pamięta pan swojego pierwszego gola w Ekstraklasie? Wracamy do czasów Górnika.
– Oczywiście, to była akurat szczególna bramka. Mecz z Widzewem, walczącym o mistrzostwo Polski. W składzie same gwiazdy. W bramce Andrzej Woźniak, który chwilę wcześniej zagrał świetny mecz w Paryżu. Mój gol i wynik 1:1. Mam to nawet gdzieś nagrane, czasem jeszcze sobie puszczę z synem. Fajne czasy. Miałem 18 lat, debiutowałem w pierwszej reprezentacji. Wszystko dobrze się zapowiadało.

Patrząc przez pryzmat takiego początku, czuje się pan odrobinę niespełniony?
– Gdyby nie kontuzje, mógłbym dojść znacznie wyżej. Miałem kilka ciekawych propozycji z Europy. Kiedy pojawił się pierwszy problem z kolanem, mogłem pójść do Norymbergi albo do Rubina Kazań. W przypadku Rubina to były dopiero początki tego dobrego zespołu, ale ogólnie zgłaszały się już po mnie poważne drużyny. Tylko że ja myślałem o swoim zdrowiu i po prosty się bałem. Nie widziałem się w takim klubie jak Norymberga, przy tych obciążeniach. Poza tym, gdyby nie kontuzje, prawdopodobnie zupełnie inaczej wyglądałby mój pobyt w Pireusie, w którym czułem się świetnie.

Skończyło się na powrocie do Wisły. To prawda, że pierwszą ofertę z Krakowa miał pan już wówczas, kiedy wyjeżdżał do Auxerre? Zaraz po trzech sezonach w Górniku?
– Tak, zdaje się, że nawet Andrzej Iwan przyjechał już do Zabrza z kontraktem dla mnie, tylko że ta Francja za bardzo mnie wtedy kusiła. Na pewno nie poszło o pieniądze, bo te były akurat podobne, ale miałem 21 lat, wiedziałem, że Auxerre obserwowało mnie na żywo sześć czy siedem razy, wyrobiło sobie dobre zdanie. No i wiedziałem też, że będę miał tam Tomka Kłosa, dlatego chciałem spróbować.

No i była to próba dość bolesna.
– Pierwsze problemy miałem z powodów językowych. Typowa sprawa. Od razu dostałem nauczyciela, dwie lekcje francuskiego w tygodniu, ale jednak byłem młodym chłopakiem z Polski. Nie znałem nawet angielskiego, bo przecież w szkole wtedy uczyło się tylko rosyjskiego. To był taki pierwszy szok. Później przekonałem się jak ciężka jest francuska liga. Zagrałem parę meczów i zostałem wysłany do rezerw.

Słabość piłkarska?
– Fizyczna, przede wszystkim. Nawet nie chodziło o kondycję, po prostu przegrywałem większość pojedynków, przepychanek na boisku. Od razu zrozumiałem – siłownia, pakowanie, wzmacnianie. Tylko to mnie czeka. Musiałem nabrać siły, masy i z czasem było lepiej. Kiedy zacząłem grać w rezerwach, strzeliłem bodajże szesnaście goli. Później bardzo dużo dał mi też pobyt w Lozannie, gdzie mieliśmy świetnego trenera od przygotowania fizycznego. Jeśli chodzi o umiejętności, byliśmy średniakami, ale fizycznie, szybkościowo nadrabialiśmy i zrobiliśmy fajne wyniki w europejskich pucharach. Strzelałem z FC Nantes, z Torpedo Moskwa, Ajaxem Amsterdam, który wyeliminowaliśmy. W lidze walczyłem o króla strzelców i przegrałem tylko jedną bramką.

Bodajże ze Stephanem Chapuisat i…
– Z takim Argentyńczykiem z Bazylei – Gimenezem. Basel budowało wtedy dobry zespół, na który ja miałem akurat patent. Strzelałem im dużo goli. Dostałem od nich nawet propozycję, ale na linii menedżer – prezesi coś musiało nie wypalić. Później zresztą taką samą historię miałem z włoską Perugią. Też był możliwy taki transfer i nawet nie potrafię dziś wyjaśnić, co się dokładnie wydarzyło.

Gdyby nie Waldemar Kita, mógłby pan być w tym czasie w trochę innych miejscach?
– Wiadomo, że pan Kita był właścicielem Lozanny, z której później zostałem wypożyczony do Saint Etienne. Tam była jakaś afera korupcyjna, spadek do drugiej ligi, budowano nowy zespół, przyszło wielu zawodników. Szybko przekonałem się, że nawet druga liga francuska jest bardzo ciężka. Zdobyłem tylko cztery czy pięć goli, za to każdy mecz kończyłem z siniakami. Sytuacje miałem, ale nie trafiałem.

Dobrze się złożyło, że blisko klubu był Kaspeczak.
– Mieszkał we Francji, znał się z panem Kitą. Zdaje się, że wtedy, kiedy pojawiła się oferta dla mnie, Wisła była wtedy nawet we Francji na obozie. Pojechałem, zagrałem w sparingu, spodobałem się trenerowi i tak już zostałem. Szczęście w nieszczęściu Tomka Frankowskiego, bo ten akurat złapał kontuzję i Wisła bardzo potrzebowała napastnika. Można powiedzieć, że zwolniło się dla mnie miejsce. Choć na początku też nie potrafiłem się jakoś wstrzelić. Dopiero później zaskoczyłem i gole się posypały.

Posypał się też temat Ligi Mistrzów. Feralny, ciągle wspominany Panathinaikos. Marcin Baszczyński niedawno odważnie stwierdził, że jego zdaniem ten mecz nie był czysty. Przesadza?
– Wiadomo, że grecka liga ma swoją przeszłość. Zresztą teraz dowiadujemy się, że nawet ileś meczów w pucharach mogło być ustawionych. Kto wie czy ten nie był? Nie chcę nikogo oskarżać, ale słyszałem różne głosy, nawet na temat sędziego, dla którego był to ponoć ostatni mecz w karierze. Nie wiem. Może kiedyś się to wyjaśni, skoro toczą się jakieś dochodzenia. Z drugiej strony, sami też zapewniliśmy sobie w końcówce wielkie rozczarowanie. W szatni była tylko i wyłącznie wściekłość. Byliśmy tak blisko.

Akurat w tamtych czasach miał kto uderzyć pięścią w stół.
– Wiadomo, było tak jak być powinno. Charakterów w szatni nie brakowało. Dobra ekipa.

O tym, co działo się wtedy w waszej szatni i poza szatnią krążą już małe legendy.
– Nie przeginaliśmy. Wiadomo, że po meczu – bo nigdy przed – wyszło się na jakąś imprezę, czasem coś wypiło. To przecież normalne, tak było wtedy i tak jest w piłce dzisiaj. Ale afer na mieście nie robiliśmy, nie przypominam sobie żadnej takiej historii. Zawsze prywatnie, we własnym gronie. Trzymaliśmy się z „Kosą”, „Baszczem”, „Stolarem”, „Szymkiem”. Do dzisiaj mamy zresztą dobry kontakt. Z innymi chłopakami trochę bardziej się pourywały.

Taki Daniel Dubicki przepadł zupełnie.
– Jakiś czas temu słyszałem, że pracuje… Zresztą nie. Nie chcę skłamać.

Na Pomorzu, jako bramkarz w dyskotece.
– No właśnie. Cały Daniel. Lubił przypakować. W siłowni zawsze czuł się dobrze. Nie mówiąc o tym, że był też morsem. A może dalej jest. Nie wiem, z nim już kontaktu żadnego nie mam.

Wracając do piłki – czy poza tą historią z Rubinem i Norymbergą, był kiedyś taki moment, że kolejna kontuzja storpedowała panu jakiś duży transfer, dobrą opcję wyjazdu?
– Najbardziej żałuję Olympiakosu. Klub był świetnie zorganizowany. Kiedyś mówiłem, że to był taki grecki Real Madryt. No ale jak to zwykle u mnie, musiała pojawić się kontuzja. Do Grecji szedłem świeżo po operacji. Miałem dochodzić do siebie, ale jeden z rehabilitantów za szybko wprowadził mnie na duże obciążenia. Zaufałem facetowi, skoro był za to odpowiedzialny i niestety przeciążyłem kolano. W okresie przygotowawczym o siódmej rano chodziliśmy na marszobiegi, później mieliśmy trening piłkarski i popołudniu jeszcze jeden. Niby normalna rzecz, ale ja wszedłem w to za szybko i nie wytrzymałem.

Stracił pan pięć miesięcy. Kariera zaczęła się sypać.
– Ominęła mnie cała gra w Lidze Mistrzów. Wróciłem dopiero wiosną, kiedy walczyliśmy jeszcze o mistrzostwo Grecji. W dziewięciu meczach strzeliłem pięć goli. W ostatnim wszedłem z ławki, trafiłem dwa razy, ale i tak musieliśmy liczyć na wpadkę Panathinaikosu i ostatecznie zabrakło nam dwóch punktów. Chyba nawet Olisadebe strzelił dla nich te decydującą bramkę. Szkoda. Gdyby nie kontuzja, gdyby nie utrata mistrzostwa i zmiana trenera, podpisałbym prawdopodobnie trzyletni kontrakt.

Tymczasem nieuchronnie zbliżał się koniec. Druga przygoda z Wisła była już bardzo nijaka.
– Chciałem wrócić do Polski, odbudować się i znów ruszyć za granicę, no ale zdrowie na wiele już nie pozwoliło. Naprawdę czułem, że w wieku 28-29 lat piłkarsko bardzo dojrzałem i spokojnie mógłbym jeszcze pograć trzy, cztery lata na niezłym poziomie, ale męczyło mnie to, że wychodziłem na boisko i już nie czułem przyjemności, tylko ból. Każdy strzał, nawet mocniejsze podanie nie było takie jak chciałem, bo blokowało mnie kolano. W głowie też nie miałem piłki, tylko myślałem o tym, że mnie boli.

Ostatnia runda w Górniku przelała czarę goryczy?
– Moim zdaniem w Zabrzu ogólnie jest dziwny klimat i atmosfera. Nie zagrałem ani jednego meczu, w którym byłbym w stu procentach zdrowy. Być może to kibiców irytowało, miało prawo im się nie podobać, ale trochę się dziwiłem, że aż tak się mnie czepiają, że pojawiają się różne oskarżenia.

Hasła w stylu: kaleka, inwalida.
– Znaleźli sobie kozła ofiarnego. To że wcześniej swoimi golami przez trzy lata ratowałem Górnika przed spadkiem, to już ich nie interesowało. Tego, że strzelałem po jedenaście, dwanaście bramek w sezonie, już nikt nie pamiętał. Tacy kibice.

Po co panu na sam koniec były jeszcze te testy w Anderlechcie?
– Taka ostatnia próba. Przez pięć dni treningów było bardzo dobrze. Dopóki znów nie odezwało się kolano, wszyscy byli zadowoleni. Czułem, że jest dobrze. Świetnie przygotował mnie świętej pamięci dr Wielkoszyński. Jeździłem do szpitala na zabiegi laserowe, które eliminowały bóle, ale okazało się, że to chwilowe. Później znów się rozsypałem i doszedłem do wniosku, że nie mogę być dłużej pacjentem specjalnej troski. Dwóch treningów dziennie na pewno bym już nie wytrzymał. Dałem sobie spokój.

Skończyłby pan jak Tomek Dawidowski? Kolejne operacje, jeszcze jedna próba, potem druga?
– Mogłem próbować, znów dawać się kroić, ale miałem dosyć. Nikt już, żaden lekarz, nie dawał mi gwarancji, że po kolejnych zabiegach sytuacja może się poprawić. Ja już sam w to nie wierzyłem.

Najnowsze

Anglia

Kolejne zwycięstwo Aston Villi! Błąd Casha nie przeszkodził [WIDEO]

Wojciech Piela
0
Kolejne zwycięstwo Aston Villi! Błąd Casha nie przeszkodził [WIDEO]
Polecane

Polski talent błyszczy w PŚ. Tomasiak z nawiązaniem do Małysza

Wojciech Piela
3
Polski talent błyszczy w PŚ. Tomasiak z nawiązaniem do Małysza
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama