Zmienia się polska piłka, profesjonalizuje. Gdziekolwiek spojrzeć – piłkarze zapieprzają. I to naprawdę zapieprzają. Może nie tak jak Justyna Kowalczyk ciągająca za sobą oponę, nie ten poziom wyrzeczeń i nie takie organizmy, ale jednak robią ile mogą, by w nowym sezonie nie błaźnić się już od pierwszej kolejki.
Ostatnio jestem zawalony robotą, jeździmy z Grześkiem Szamotulskim i spotykamy się z ludźmi, którzy mogą pamiętać pewne historie. Zbieramy wszystko, co może przydać się do książki. A to nie będzie zwykła książka, bo żadnej tam fabuły nie uświadczycie, żadnego wstępu, rozwinięcia i zakończenia, jak uczyła pani od polskiego. Same anegdoty, szybka akcja. Pach, pach, pach. Jedna historia po drugiej, bez zbędnego ględzenia, bez lania wody. Koniec jednej opowiastki i od razu początek następnej. Wszystko zza kulis, nic, o czym mogliście słyszeć wcześniej. No i rzuciło nas do Wronek. A tam zgrupowanie Podbeskidzia Bielsko-Biała.
Z dziesięć lat minęło, odkąd ostatni raz byłem tam w hotelowym barze. Wtedy piłkarze Amiki skakali po stołach i śpiewali, ile sił w płucach: „Jebać Stefana, nanana” (na melodię „I love you baby”). A po chwili druga zwrotka: „I Ćmikiewicza, nanana”. Obaj trenerzy kręcili się obok, ale udawali, że niczego nie słyszą, bo przecież gdyby usłyszeli, to musieliby albo wyrzucić samych siebie, albo w komplecie wszystkich zawodników. Alkoholu szło tyle, co na dobrym weselu, kelnerzy uwijali się jak w ukropie, a Arek Bąk rzucał talerzami. Teraz? Smutny barman mówi, że jak sprzeda dziennie pięć piw, to wszystko. Więcej nie zejdzie. A i te piwa dla przypadkowych osób, takich jak my. O 23. oznajmia, że trzeba opuścić lokal. Marek Pogorzelczyk, który w czasach Amiki był kierownikiem drużyny, skwitował: – Gdyby dziesięć lat temu przed północą wyganiał gości, to też przed północą straciłby pracę…
Spokój i cisza. Podbeskidzie jak trenuje, to słychać tylko odgłosy uderzanej piłki. Ł»adnych rozmów, żadnych śmiechów. Z chłopaków leje się pot. W czasie gierki, jak ktoś spieprzy akcję, to jego cała drużyna bez szemrania karnie robi przewrót w przód. W czasie posiłków – też dyscyplina. Po hotelu nikt się nie szwenda. W barze – nikogo. Atmosfera pracy. Sam się zastanawiałem, czy śruba nie została dokręcona zbyt mocno.
A kiedyś zgrupowania to głównie papierosowy dym, karty, jakaś butelka, wycinanie sobie głupich numerów, treningi też, ale jako jeden z elementów dnia. Ważny, ale czy najważniejszy? Mamy do tej książki milion anegdot właśnie ze zgrupowań, ale widzę, że gdybyśmy mieli materiał zbierać teraz – z tego, co dzieje się dziś – to nie starczyłoby nawet na wstęp.
Raz Legia pojechała na zgrupowanie do Włoch, lata dziewięćdziesiąte. Pod koniec nie było pomysłu, kto ma zapłacić za kolejną bibę. Zawodnicy głowili się, głowili, aż wpadli na genialny pomysł – zapłaci Jóźwiak. Wysłali mu telegram: „Ł»aneta urodziła STOP masz syna STOP”. Zgodnie z przypuszczeniami, Marek postanowił wyprawić pępkowe. Jak twierdzą świadkowie: wspaniała była to biesiada, na bogato, Marek na niczym nie oszczędzał. Syn nie rodzi się codziennie! Cała drużyna piła na koszt Jóźwiaka, ten przyjechał do Polski, spytał trenera, czy może się zwolnić i jechać do Mławy. Trener mówi: – Jedź!
Marek maluchem do Mławy, wpada do domu.
– Gdzie Ł»aneta?
– Zupę gotuje.
– Jaką zupę?! A gdzie mały?
– Jaki mały?
Można zaryzykować twierdzenie, że kiedyś część zgrupowań bardziej przypominała wyjazdy integracyjne, w opcji all-inclusive. Jeszcze dziesięć lat temu też. A dzisiaj wszędzie dziennikarze, każdy z komórką, którą można nakręcić film HD. Jak zawodnicy Zawiszy kilka dni temu wysłali najmłodszego po piwo – bo akurat dostali zgodę od trenera, że tego dnia po jednym mogą wypić – to dziesięć minut później zadzwonił kumpel i spytał, czy chcę zdjęcie tego biedaka z browarami. Permanentna inwigilacja. W związku z tym wszyscy się pilnują, trenują, walczą. Liga płaci coraz mniej. Są kluby w ekstraklasie, w których trudno dostać więcej niż dziesięć tysięcy miesięcznie. Mimo wszystko, mimo tego, co zobaczycie w pierwszych kolejkach, leserzy mają coraz trudniej. I dlatego jest ich coraz mniej. Górkiewicz w Podbeskidziu grał wiosną za cztery tysiące brutto. Na dwanaście meczów, w których wystąpił (wszystko od pierwszej do ostatniej minuty), przegrał tylko dwa. Zapracował na nową umowę. Oby takich Górkiewiczów więcej.
Sezon za pasem. Za chwilę ci piłkarze wyjdą na boiska, wielkich widowisk pewnie nie stworzą, bo nagle nie nauczą się lewą nogą wiązać krawatów. Ale będą się starali. To jest właśnie to nieszczęście: kiedyś potrafili grać, ale nie potrafili się na grze skoncentrować. Teraz o koncentrację łatwo, ale o jakieś bajeczne zagranie już nie, bo umiejętności nabytych w dzieciństwie nie starcza. Jednak idzie ku lepszemu – jak się spotyka drużynę na obozie, to wiadomo, że to drużyna sportowa, a nie turyści z Rosji.
Do Wronek przyjechał też jakiś napastnik z Afryki. Na bank go zaraz odpalą, słaby. Cichutko przybył i po cichutku dyskretnie wybędzie. Wszystkie decyzje zapadły na boisku. Ale znowu przypomniała mi się tamta „stara” Legia i ówczesne testy. Przyjechał kiedyś na zgrupowanie Roman Frydryszak. Wiadomo było, że się nie nadaje. Widząc to, w ostatniej chwili Adam Fedoruk zawołał gościa, założył nogę na nogę i kręcąc wąsem zakomunikował: – No wiesz… Tu są takie zasady, że każdy testowany zawodnik przynosi panu Lesiowi trzy skrzyneczki piwka i potem przy tym piwku rada drużyny decyduje, czy ten zawodnik się nadaje…
No to Frydryszak pobiegł do sklepu. Wraca z pierwszą skrzynką, wraca z drugą, jak wrócił zziajany z trzecią, to drużyna już zdecydowała: nie nadaje się. Ale za piwo – dzięki!