Reklama

Jarosław Kaszowski: – Marzyła mi się naprawdę wielka impreza…

redakcja

Autor:redakcja

03 lipca 2013, 11:10 • 36 min czytania 0 komentarzy

Z Piastem przeszedł drogę od B-klasy do Ekstraklasy, a gdyby nie kłótnia sprzed dwóch lat, pewnie właśnie szlifowałby formę na Ligę Europy. O swoich początkach, godzeniu piłki na trawie z halówką, przygodach w Ruchu Radzionków, obecnej sytuacji Piasta oraz swojej szkółce piłkarskiej opowiedział nam Jarosław Kaszowski.
Zabrakło naprawdę niewiele, by można mówić o panu: “od B-klasy do Ligi Europy”. Ł»al?
Pewnie że żal! Dochodzi tutaj ten aspekt, że ja naprawdę czuję się świetnie i jestem bardzo ciekawy, czy dałbym radę jeszcze trochę pogonić na wyższych obrotach. No ale dwa lata temu stało się to, co się stało i trzeba odnajdywać się teraz w nieco innej roli. Nie staram się tutaj gdybać, raczej wolę patrzeć do przodu. Trudno, jest jak jest, trzeba pchać wózek dalej.

Jarosław Kaszowski: – Marzyła mi się naprawdę wielka impreza…

Wózek, który pan wsadzał w 1997 z powrotem na tory. Był pan w zespole od samego początku, od reaktywacji po latach trwania bez piłkarskiej sekcji.
Nigdy tego nie zapomnę, jak przyszedł do mnie trener Gontarewicz, gdy grałem jeszcze w juniorach. Zapytał, jakie mam dalsze plany, bo większość z nas szukała wówczas klubów w III czy IV lidze, on z kolei zbierał drużynę na start od zera. Mnie się średnio widziały jakieś przeprowadzki, więc powiedziałem, że mogę zostać w Piaście. W B-klasie? Dobra, niech będzie w B-klasie. Inna sprawa, że jeszcze długo nie traktowałem Piasta jako źródła utrzymania, ja zarabiałem pieniądze grając na hali, a w Gliwicach występowałem po to, by nie stracić kontaktu z dużym boiskiem i przy okazji pomóc klubowi. Zagrałem oczywiście już w pierwszym meczu po reaktywacji, potem żałowałem, że nie dołożyłem do tego jeszcze pierwszej bramki, bo już w ogóle po latach brzmiałoby to bardzo przyjemnie, ale strzeliłem w tym debiucie gola na 2-0, więc w kronikach i tak jestem od początku (śmiech).

Z dzisiejszej perspektywy, w przededniu meczów Piasta w europejskich pucharach, to wszystko brzmi kosmicznie.
Tak, pamiętam nawet że komuś już to opowiadałem, gdy graliśmy w A-klasie, czy B-klasie i przez sam środek boiska prowadziła ścieżka. To było niedzielne popołudnie i maszerowała akurat jakaś starsza kobieta, która stwierdziła, że ją żadne mecze nie interesują, ona idzie ścieżką. Sędzia musiał przerwać na moment mecz, żeby mogła spokojnie przespacerować przez murawę. Dużo było takich sytuacji, wiadomo, że to zupełnie inny poziom. Bój z Łabędami, z innymi drużynami… Wiadomo, że nie było z tego pieniędzy, raczej dokładaliśmy do interesu, każdy był świadomy tego, że klub musi poukładać jakoś swoje finanse w tych pierwszych sezonach, a nie znowu wpuścić się w długi. Ja wtedy też nie przypuszczałem, że z Piastem możemy dojść aż tak wysoko, grałem w piłkę halową w dobrym klubie, potem też w reprezentacji Polski, czasem nawet występowałem na hali po spotkaniach rozegranych w Gliwicach na dużym boisku, nie przeszłoby mi przez myśl, że będę musiał kiedyś zrezygnować z tego na rzecz gry na trawie.

Jak długo udawało się łączyć grę w obu miejscach?
Tak było do trzeciej ligi, wtedy już musiałem podjąć decyzję.

Nie było wcześniej żadnych propozycji z wyższych lig? Nikt nie próbował pana przekonać, żeby wcześniej zrezygnować z hali na rzecz dużego boiska w jakimś śląskim klubie z I czy II ligi?
Mnie bardzo odpowiadała gra na hali, a nie działały na mnie jakieś magie trzeciej ligi – “chodź, spróbuj sobie u nas”. Skupiła się fajna drużyna wokół Piasta, wszyscy wierzyliśmy, że uda się tutaj coś dobrego zrobić, chociaż to były raczej marzenia, że kiedyś tam, może szczęśliwie uda się dobić do trzeciej ligi. Były jakieś próby przejścia do innych zespołów, ale zawsze rozmowa kończyła się warunkiem: “musisz skończyć grać na hali”. No to ja odpowiadałem, że nie ma problemu, o ile zapewnicie mi takie pieniądze, jakie otrzymuję grając pod dachem. Zresztą, ja kochałem grać na hali, mieliśmy sukcesy na hali, grałem w reprezentacji… Dyrektor w Piaście, Andrzej Tarachulski, śmiał się nawet ze mnie: “chłopie, ty sobie grasz za frytki, a mógłbyś chociaż za schabowego”. Co prawda już wyżej, w IV lidze były jakieś poważniejsze propozycje, miałem jechać do Zagłębia Lubin, ale coś nie wyszło, miałem jechać do Polonii Warszawa to złamałem obojczyk grając na hali, potem jak były jakieś pogłoski, że ktoś chce mnie ściągnąć, to Piast mówił, że nie jestem na sprzedaż. A im grałem tutaj dłużej, tym trudniej było odejść. Jestem z Gliwic, tutaj mam żonę, która też miała swoją pracę. Nie pchałem się nigdzie, bo tu mi było dobrze. No i uwierzyłem ludziom w Piaście, że uda się dojść wysoko.

Reklama

Wysoko czyli do trzeciej ligi?
Tak! Bo druga to już raczej była sfera marzeń, o nie, druga to wysoko, o wiele za wysoko (śmiech). Ciężko było to w B-klasie ogarnąć, że kiedyś uda się dojść do samej Ekstraklasy. Pamiętam ten nasz stadion… Kiedy udało się w jakiś sposób wymienić drewniane ławki na plastikowe krzesełka to już, ho, ho, wielki remont! Zresztą w pierwszym sezonie po awansie, gdy rywale przyjeżdżali na ten nasz stadionik, to często nas chwalili, że świetne boisko treningowe, ale pytali od razu gdzie jest stadion, na którym będziemy grać. Tak nas wtedy po tym pierwszym awansie traktowano, byliśmy trochę zagubieni pod względem organizacyjnym. Teraz już jesteśmy gotowi na wszystko.

Nawet na puchary.
Nawet na puchary. Myślę że dobrze się stało, że będziemy mieli w tych europejskich pucharach taki powiew świeżości, a nie ciągle te same drużyny. Może fantazja poniesie zawodników Piasta i uda się coś ugrać.

Wracając na moment do tej halówki – nie próbowano pana zatrzymać na hali, albo ściągnąć do jakiegoś innego zespołu halowego?
Grałem wtedy w zespole Clearex Chorzów, a to była absolutna potęga. Nie było sensu nigdzie odchodzić, walczyliśmy z Krakowem i PA Novą Gliwice o mistrzostwo, ale zazwyczaj to my wygrywaliśmy, potem walczyliśmy w Pucharze Europy. Nie było dokąd odchodzić. Wątpliwości były tylko czy hala, czy trawa.

Nakaz podjęcia decyzji wyszedł od trenera Bochynka?
Tak, trener straszliwie nie lubił piłki halowej. Często siedziałem u niego na ławce i zawsze mi wtedy powtarzał: “jak zrozumiesz, wtedy będziesz grał”. Byliśmy wtedy po wielkim sukcesie, jakim był awans do finałów Pucharu Europy. Awansowaliśmy po meczu ze Spartakiem Moskwa, jechaliśmy na turniej finałowej ósemki w Lizbonie. Pamiętam, że po kilkudniowym turnieju wróciłem bodajże w czwartek. Przyjechałem na trening, wypompowany po tych meczach, myślałem, że dostanę jakieś rozbieganie, albo coś takiego. Ale nie było szans! Dostałem taki trening, że zdychałem, koperta, jeszcze jakieś wysokie obciążenia, ledwo się trzymałem na nogach (śmiech). A zostały dwa dni do meczu. Także trener Bochynek chciał ze mnie wyplenić tę miłość do piłki halowej, rozmawiał nawet na ten temat z zarządem, z działaczami, ale nikt nie miał argumentów, by mnie od tego odwieść. Halówka dawała mi dużo więcej pieniędzy, więc powiedziałem, że nie zrezygnuję, dopóki nie będą w stanie zaoferować mi takiej samej wypłaty. No a to oczywiście było niemożliwe.

To była chyba trochę inna skala, tutaj Puchar Europy, mecze w Lizbonie, Spartak Moskwa, a tam zespoły z trzeciej ligi…
Wtedy naprawdę piłka halowa się rozwijała w znakomity sposób. To szło do przodu, były sparingi na całym świecie, turnieje europejskie, czuliśmy że dobijamy do czołówki. Ograliśmy Portugalię w Zabrzu, dostaliśmy się do Mistrzostw Europy w Moskwie, było naprawdę dużo takich momentów, które dawały nadzieję, że ta halówka się fajnie rozwinie. Potem trochę to wszystko przyhamowało, rozwój się zatrzymał, a ja dostałem ultimatum – albo zrezygnuję z halówki, albo gry w trzeciej lidze. Usiadłem wtedy z prezesem Clearex Chorzów, porozmawiałem z nim szczerze, podziękowaliśmy sobie i tak się skończyła ta historia z grą na hali. Miałem tam zawsze otwarte drzwi, ale już nie było okazji, by z nich skorzystać.

Potem już tematu nie było, bo coraz wyżej zaczął grać Piast?
Jasne, niewielu z nas się spodziewało, że będziemy grać w czubie trzeciej ligi, to pozostawało w sferze marzeń, ale skoro się udało… Inna sprawa, że to przywiązanie do Piasta to jedna sprawa, a druga to gliwicka “mała piłka”, która ma już chyba ze trzydzieści lat. To są takie rozgrywki na mniejszych boiskach, gdzie występowali od lat wszyscy z regionu, IV liga, III liga, II liga, czasem jeszcze wyżej. Wszyscy się tutaj wychowaliśmy, z tej małej piłki wyrosło mnóstwo znakomitych zawodników. Do Piasta trafiłem na sam koniec, pograć w juniorach, ale tak naprawdę byłem samoukiem, który wyrósł właśnie na tamtych boiskach. Ł»ałowałem nawet, że nie trafiłem wcześniej pod skrzydła jakiegoś trenera, bo pewnie potrafiłbym dużo więcej.

Reklama

Łatwiej przejść z hali na boisko, czy z dużego boiska na halę?
Miałem to szczęście, że od początku grałem na obu, więc nie było takiego mocnego przejścia. Ale jeśli porównać jak to wyglądało – na Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy graliśmy z Clearexem Chorzów charytatywne spotkanie z Wisłą Kraków czasów Kuźby, Kosowskiego, Ł»urawskiego i tak dalej. Mistrz Polski na hali z mistrzem Polski na boisku i wygraliśmy 8:3. To było oczywiście na naszym terenie, pod dachem, ale takim wynikiem pokazaliśmy, że hala to nie to samo co murawa. Świetny zawodnik z dużego boiska nie musi się odnaleźć na hali, podobnie jak świetny technik z halówki niekoniecznie musi sobie poradzić na trawie. Ja na szczęście nie miałem takiego nagłego przeskoku, bo łączyłem oba sporty. Jeśli już, to mógłbym o tym mówić teraz, gdy po kilku latach gry wyłącznie na dużym boisku wróciłem do rozgrywek halowych. Ostatnie pół roku sobie tutaj pokopałem z moimi gliwickimi przyjaciółmi i w pierwszym meczu trochę deptałem piłkę (śmiech).

Stadion Piasta wyrastał właściwie na pańskich oczach. Krytykowany, że może się okazać za mały, że przypomina Tesco…
Tak, ale popatrzmy na to z innej strony. Czy potrzebujemy większego? Najpierw skupmy się na zapełnianiu go po brzegi na każdym meczu ligowym, a wtedy nie ma problemu, możemy dobudować kolejne pięć tysięcy. Tu nie ma zapotrzebowania na dwudziestotysięczniki, czy trzydziestotysięczniki. Kolejny atut – mniejszy stadion budowało się szybciej. Spełnia wszystkie wymogi, ma świetną akustykę, doskonale ogląda się mecz z każdego miejsca… Pozostaje go zapełnić. Mówienie o tym, że jest za mały zaczniemy, gdy w każdej kolejce kibice będą narzekać, że zabrakło biletów w kasach. W tym sezonie nie wystarczyło wejściówek tylko na ostatni mecz z Bełchatowem, nawet na ważne spotkanie ze Śląskiem można jeszcze było kupić bilety tuż przed meczem. Do tego niestety jeszcze daleka droga, tym bardziej, że Gliwice nie są jednorodne pod względem kibiców, wiadomo, że sporo osób kibicuje Górnikowi Zabrze. Piast na jakiś czas zniknął z mapy piłkarskiej, więc gliwiczanom było nieco bliżej do Zabrza, gdzie grano na najwyższym poziomie. Dopiero od niedawna mają to u siebie. Inna sprawa, że skok jest widoczny gołym okiem. Na starym stadionie niezłe były frekwencje w granicach czterech tysięcy osób, jak było pięć to już ciężko było wbić szpilkę, ludzie się upychali na łukach. Na słabsze mecze przychodziło po 3-3,5 tysiąca widzów. Teraz na słabsze mecze przychodzi pięć, a na lepsze osiem albo dziewięć! Niestety nie ma nikogo, kto jak za pomocą czarodziejskiej różdżki pstryknie i zrobi komplet na stadionie. Chyba że za darmo, albo z jakimiś nagrodami.

Jak na Warcie Poznań?
Tak, było dwadzieścia tysięcy osób, świetna zabawa w pierwszej lidze, ale potem brakowało chętnych by kupić bilet nawet za symboliczną cenę. Nie o to tutaj chodzi. Musimy budować spokojnie, powoli i przyzwyczajać ludzi, że niestety nie ma nic za darmo. Wszyscy chcielibyśmy sobie chodzić za darmo do kina, teatru, do opery i na stadion, ale to tak nie działa. Na szczęście u nas widać coraz lepiej progres.

Pan teraz czuje się odpowiedzialny za frekwencję?
Nie do końca, nie jestem w końcu marketingowcem, ale pracuję w klubie nad zmianą systemu dystrybucji biletów. Zajmuję się tym, by bilety jak najszybciej trafiały do osób, które chciałyby je kupić. Do tej pory można było nabyć wejściówkę tylko na stadionie, albo w kasie, teraz jest sprzedaż przez Internet oraz możliwość zakupienia biletu na przykład w swoim miejscu pracy. Firmy zamawiają u nas bilety, my dowozimy je do nich na miejsce, gwarantujemy im zniżki, a oni sprzedają je wśród swoich pracowników. Wszyscy na tym korzystają, bo kibice nie muszą się już martwić kolejkami pod kasami, tylko mają bilet do odbioru w miejscu swojej pracy. Tak samo wygląda sytuacja z sektorami szkolnymi, szkoła zamawia bilety i sprzedaje je wśród uczniów. Na tych sektorach jest zresztą dużo atrakcji, piłkarze rozdają autografy, można wygrać różne fanty i tym podobne. Dzięki temu widać coraz więcej kibiców, nawet wśród ludzi, którzy pojawili się na stadionie po raz pierwszy już po zbudowaniu nowego stadionu. Wcześniej bali się chodzić na mecze ze względów bezpieczeństwa, teraz już nie mają żadnych obaw. Trzeba też pamiętać, że ta frekwencja teraz jest wysoka, ale jest dość ciepło. Przyjdzie znowu ostrzejsza zima i znowu spadnie liczba kibiców. Niestety nie jesteśmy Anglią, gdzie ten klimat jest w miarę łagodny. To jest realny problem – czasem nie da się wysiedzieć w tych mrozach w lutym czy w marcu. Nic z tym nie zrobimy, trzeba się po prostu z tym pogodzić.

Nie korci, żeby jeszcze wyjść z tej roli, którą obecnie pan pełni na murawę? Choćby w meczu pożegnalnym?
Korci, ale jestem tu krótko i niezręcznie byłoby mi domagać się meczu pożegnalnego. Jest nowa rzeczywistość w klubie, dopiero teraz powróciłem po tej sytuacji sprzed dwóch lat, nie chciałbym od razu wchodzić z organizowaniem czegoś dla siebie. Dla mnie zresztą idealny moment trochę przegapiliśmy, marzyło mi się, żeby zorganizować jakąś większą imprezę w Gliwicach przy okazji mistrzostw Europy… Nie mówię definitywnie nie, ale na razie nie chciałbym się pchać na afisz.

A rola gniazdowego w młynie?
(śmiech) Była taka sytuacja, ale to było pięć czy dziesięć minut. Strasznie się wtedy denerwowałem! Nigdy nie wiedziałem, że to takie trudne. Trzeba stanąć na tym podwyższeniu, tyłem do boiska, wszyscy wpatrzeni we mnie i czekają na mój ruch. Trochę musiałem się zastanowić, co właściwie mam zrobić. Na szczęście młynowy trochę mi podpowiadał i jakoś sobie poradziłem. Świetne doświadczenie.

Presja jak na murawie!
Była presja, ja nie żartuję. Na boisku zawsze starałem się wyłączyć, ale tutaj się nie dało. Stoję przed wszystkim, pełen sektor… Dziwne uczucie, ale cieszę się, że mogłem to przeżyć.

Kibice zawsze byli wobec pana lojalni?
Tak, zawsze brali moją stronę, chociaż w Piaście nie ma mnie już ponad dwa lata, cały czas o mnie pamiętają, ostatnio nawet odebrałem od nich życzenia urodzinowe. Cieszę się, że wykrzykują moje nazwisko na meczach, chociaż jednocześnie nie jestem człowiekiem, który specjalnie by wychodził na murawę, żeby odbierać jakieś honory albo podziękowania. Muszę im zresztą podziękować i się tutaj skłonić, bo prawdopodobnie nie byłoby mnie teraz w klubie, gdyby nie ich walka i słowa otuchy, czy na mieście, czy na stadionie, czy nawet na Facebooku. Nie ma co ukrywać, strasznie żałowałem, że nie miałem nawet możliwości się z nimi pożegnać na stadionie, bo odszedłem w okolicznościach… Wiadomo jakich.

Właśnie. Padło wtedy sporo mocnych słów, włącznie z tym, że miał pan nie podawać ręki prezesowi…
Dużo sobie wtedy powiedzieliśmy różnych rzeczy. Przez złość? Wkurzenie? Wielkie wkurzenie i chyba też zaskoczenie. Nie spodziewałem się, że tak się zakończy ta moja podróż z Piastem, zresztą ta wielka kłótnia była zwieńczeniem pewnego okresu, gdy zbierała się niechęć z obu stron. Teraz z powrotem jestem w klubie, jest nowy współwłaściciel, nowa rzeczywistość, więc i z prezesem postanowiliśmy dać sobie szansę i zacząć na nowo. Nie było łatwo zapomnieć, ale przed Piastem jest przyszłość. Do tego pan Kałuża, który podjął ze mną rozmowy i strasznie chciał, żebym powrócił do klubu jest przecież nowym człowiekiem, który niczemu nie jest winien.

Czyli propozycja powrotu nie wyszła tak naprawdę od prezesa…
Wyszła od pana Kałuży, właściciela firmy Kar-tel, ale też nie było tak, że wszystko odbywało się poza prezesem. Spotykałem się z prezesem w cztery oczy i bez tych spotkań nie wróciłbym do klubu. Na pewno nie żałuję, że znów tu jestem, mimo że nie mam kontaktu z pionem sportowym. Mam inne zadania i czuję, że jeszcze sporo mogę dla Piasta zrobić. Co do przeszłości… Chyba musieliśmy się od tego odciąć i tyle.

Finanse raczej nie zadecydowały, bo nigdy nie były tu dla pana magnesem.
Na pewno miałem trochę inaczej, niż reszta drużyny, bo wychowanków zazwyczaj traktuje się bardzo specyficznie, dając im mniejsze pieniądze, podpisując z nimi kontrakty na samym końcu, “bo ty zawsze będziesz”. Okazało się zresztą, że w moim przypadku działacze mieli rację, mogli mi dawać niższe kontrakty, niż chłopakom, którzy tutaj przyjeżdżali, a mnie i tak nie chciało się nigdzie ruszać. Tak samo jak cieszę się teraz, że mogłem wrócić. I chciałbym spędzić tu co najmniej kolejne piętnaście lat.

Przy powrocie nie było jakichś zgrzytów z innymi pracownikami Piasta? Chodzi mi tu przede wszystkim o rzekomy konflikt z całym zespołem po słynnej wypowiedzi o “braku jaj w drużynie”…
Śmiać mi się chciało z tej całej afery, bo powiedzonko o “jajach” wyjęto z kontekstu. Wszyscy skupili się na tym konkretnym sformułowaniu, nie patrząc jaki wydźwięk miała cała rozmowa. A przecież ten “brak jaj” to nie jest jakaś wielka obelga, w slangu piłkarskim używa się jej bardzo często. Pamiętam mecz Piasta na Koronie Kielce, w którym od 2:0 zeszliśmy do 2:3 i trener Fornalak strasznie objechał nas, używając właśnie takiego sformułowania. Po tym meczu z Górnikiem byłem trochę wkurzony na to w jaki sposób zagraliśmy, przypomniałem sobie właśnie tę wypowiedź i powiedziałem, tak jak powiedziałem. Z trenerem Fornalakiem, który nas w ten sposób określił, pojechaliśmy później na Polonię Warszawa i wygraliśmy mecz. “Wow, jak to się stało, że Piast tam wygrał!?”. Po moim wywiadzie Piast ograł Pogoń, a potem Lechię na wyjeździe. Może taki wstrząs im trochę pomógł (śmiech)?

Faktycznie, po dwóch porażkach były cztery zwycięstwa.
Próbowano ze mnie zrobić wroga piłkarzy, a tak wcale nie było. Dla mnie śmieszne było to, że nikt się nie próbował ustosunkować do całego wywiadu, tylko wszyscy wałkowali ten tytuł. Było jak było. Natomiast od tego czasu nie rozmawialiśmy z trenerem Dudkiem, więc nie było nawet możliwości wyjaśnienia całej sytuacji.

Koledzy z szatni nie mieli pretensji? Jeszcze niedawno graliście razem?
Nie wiem, gdybym kogoś obraził, byłbym w stanie przeprosić i tyle. Ale tutaj ta wypowiedź była w dobrej wierze, nie powiedziałem, że nie potrafią grać w piłkę, albo że są nieudacznikami, tylko że nie wykorzystują potencjału.

Dodatkowym smaczkiem był fakt, że nie chodzi o zwykły mecz, ale o derby z Górnikiem?
Mecz derbowy z Zabrzem, do tego na własnym boisku, pierwszy mecz w Ekstraklasie. I porażka, w tak ważnym dla kibiców meczu. Może o dwa tygodnie za późno o tych jajach powiedziałem (śmiech). Następnym razem przy jakimś sparingu muszę tak powiedzieć, to na inaugurację już wyjdą spięci. Zresztą, rozmawiałem o tym z niektórymi chłopakami, wyjaśniliśmy sobie jak to wyglądało. Zabolało mnie tylko to, że zostałem przedstawiony jako wróg, a tak nigdy nie było.

Po wcześniejszych perypetiach z Piastem trafił pan do jednego z najciekawszych klubów na Śląsku, Ruchu Radzionków.
Nooo, tam było naprawdę ciekawie.

Ruch Radzionków w pewnym momencie słynął właśnie z tego, że ściągał takich piłkarzy jak Jacek Wiśniewski, Piotr Rocki…
Adam Kompała, Piotrek Gierczak.

Jak to się stało, że pan tam do nich dołączył? To nie był dla nich udany okres pod względem finansowym, a ściągali człowieka z Ekstraklasy.
Było sporo zawirowań. Dostałem telefon od trenera Skowronka, potem od prezesa Barana, dość szybko się dogadaliśmy jeżeli chodzi o warunki finansowe. Nie chciałem wysokiej pensji, tylko pewną. Dostałem zapewnienie, że tak będzie, że mamy na cały rok budżet – dobra, jak mamy budżet na cały rok to może być. Byłem w końcu bez klubu, przez trzy tygodnie trenowałem indywidualnie, czyli biegałem bez piłki, po lesie, robiłem jakieś przebieżki i to tyle. Dopiero w ostatnim tygodniu przygotowań pojechałem podpisać kontrakt do Radzionkowa, z chłopakami trenowałem może ze trzy razy i pojechaliśmy na pierwszy mecz. Fizycznie czułem się w miarę, ale nie byłem tak przygotowany, jak powinienem. Nie miałem ogrania, nie zagrałem wtedy ani jednego sparingu, miałem bardzo mało treningów z piłką. A wtedy miał tam kto grać. Maczki – obaj grają w Bełchatowie, i to grają dobrze. Był tam Paweł Giel, Piotrek Giel, Piotrek Rocki, Bartek Kopacz. Sporo chłopaków, którzy wiedzieli po co tam są. Ja też chciałem pokazać, że nie jestem znikąd, ale widziałem, że brakuje mi tych przygotowań z drużyną, z normalnymi zajęciami. Początek był w miarę niezły, ale potem było coraz gorzej. Dostałem nawet dwa tygodnie wolnego, żeby lepiej przygotować się do gry. Straciłem na trochę miejsce w składzie, potem wróciłem, runda minęła, stwierdziłem, że nadgonię zimą. No ale zimą było już wiadomo, że obietnice o wypłacalności… Były głównie obietnicami.

Klub sporo sobie obiecywał po transferze Giela, który ostatecznie nie doszedł do skutku.
Ale to było w zimie! A ja przychodziłem w lipcu, pieniądze się skończyły we wrześniu.

Skończyły się na cały sezon…
Może nie skończyły zupełnie, ale były już wówczas duże problemy. Potem było ich coraz mniej, na święta też jechaliśmy bez pieniędzy. W grudniu dostałem propozycję rozwiązania kontraktu. Powiedziano mi, że byłem “zbyt dużym obciążeniem finansowym” i oczywiście ciężko było się targować o wypłatę zaległości. Odłożyliśmy to na styczeń i wtedy dopiero dostałem trzy poważne propozycje od pana Mazura: albo zostaję, ale mam obniżone pobory o połowę (i nadal nie mam gwarancji, że będą mi to płacić), albo odchodzę i rozwiązujemy kontrakt, albo zostaję na tych warunkach, ale idę do rezerw. Potem spotkałem się z panem Mazurem raz jeszcze, świetnie nam się rozmawiało i szybko doszliśmy do jakiegoś porozumienia. Zresztą do teraz mówię, że to bardzo fajny gość. Podaliśmy sobie ręce na koniec, ustaliliśmy, że w ciągu dwóch dni dopełnimy rozwiązanie kontraktu i koniec.

Minął dzień, dostaję telefon od prezesa Barana, że trener chce mnie zostawić i w związku z tym nie rozwiązujemy kontraktu.

– Jak to nie rozwiązujemy kontraktu?
– Bo nie, bo masz zostać w drużynie i koniec.
– Ale ja już jestem przecież dogadany z panem Mazurem jako przedstawicielem klubu.
– Nie, ja to wszystko zrywam.
– A zaległości?
– Dostaniesz w ciągu tygodnia.

Wrócił pan do treningów?
Tak, minął tydzień, dziesięć dni… Zacząłem rozmawiać z trenerem co tu się dzieje właściwie. Trener chciał żebym trenował, tutaj go rozumiem, ale mając perspektywę jeżdżenia przez kolejne pół roku za darmo, spasowałem. Wolałem się zająć swoją szkółką piłkarską w Gliwicach, jak również kawiarnią w Gliwicach, którą wtedy zajmowała się wyłącznie żona. Po co mi jeszcze ten Ruch? “No to zrobimy spotkanie”. Pana Mazura już niestety wtedy nie było, jak do niego zadzwoniłem to mnie przepraszał, ale powiedział też, że sam nie ma pojęcia co się stało i że on już w tym nie ma zamiaru uczestniczyć. W dodatku nie może w żaden sposób pomóc, chociaż bardzo by chciał, by tych naszych ustaleń dotrzymać. Na spotkaniu usłyszałem, że zaległości dostanę najwcześniej może za pół roku. Uznałem, że to niepoważne, na co odpowiedziano mi, że idę do rezerw.

Rezerwy w Radzionkowie zwiedził również Jacek Wiśniewski…
Tak i takie szantaże są bardzo irytujące, a występowały i występują nie tylko w Radzionkowie. Rozumiem, że są tacy, którzy chcieliby “wydudkać” klub ze wszystkich pieniędzy, ale zazwyczaj tak nie jest. Mnie akurat nie chodziło już później tylko o pieniądze z kontraktu, ale o sam fakt – dogadałem się z panem Mazurem, on też się cieszył, że schodzę z budżetu, a tu okazuje się, że nagle ktoś lekceważy nasze ustalenia. Potem przyjeżdżam na trening do Radzionkowa, chcę grać sparing, a tu się okazuje, że jestem przesunięty przez prezesa do rezerw.

– Jak do rezerw?
– Bo tak.

Nie było już żadnego dialogu. No to grałem sobie w rezerwach, ale to i tak nie koniec. Ktoś uznał bowiem, że trzeba mnie zniszczyć i w rezerwach dostałem treningi indywidualne. Nawet jak było wolne – ja musiałem przyjeżdżać do klubu.

Czyli wczesny klub Kokosa?
Tak, tylko tutaj żadnych kokosów nie było (śmiech). Ale starałem się trenować, poza jakimś jednym urazem. Potem kontuzji doznał Marcin Krzywicki, stwierdziłem, że spróbuję się jeszcze raz dogadać. Albo ja wam zejdę i będziecie mogli kogoś sobie dobrać na jego miejsce, albo nie będziemy nawet rozmawiać. Wtedy dogadaliśmy się już w miarę szybko, problem był tylko z ustaleniem rat płatności. Może zresztą dzięki takiemu rozkładaniu na raty ten klub wyszedł na prostą, bo z wieloma zawodnikami się dogadano właśnie w ten sposób. Z prezesem Wąsiakiem, który nadal tam działa, możemy spokojnie pogadać, podać sobie ręce i ufać, jeśli mielibyśmy znów razem pracować. I dobrze, że tam znowu zaczyna się coś dziać, bo ten klub świetnie przygotowywał do gry na wyższym szczeblu – mam na myśli choćby Maćka Nalepę, braci Giel, dwóch Maków, Bartka Kopacza. Oni grają w naprawdę dobrych klubach, na dobrym poziomie.

Już wtedy było widać potencjał, szóste miejsce w naprawdę nieźle obsadzonej pierwszej lidze, przy minimalnych nakładach finansowych.
Było, było. Nagle Radzionków przyjeżdżał do Piasta Gliwice, który walczył o Ekstraklasę i wygrał 1:0. I wszyscy byli w szoku. Tam była naprawdę fajna atmosfera, ale nic dziwnego, to chyba już jest jakaś stała zasada – jak nie ma pieniędzy to atmosfera jest świetna.

Kolejna duża “aferka” z pańskim udziałem – kandydowanie w wyborach do rady miasta i reakcja klubu na ten pomysł. Jak do tego w ogóle doszło?
To jest temat, który wolę pominąć. Co do mojego kandydowania – zabrakło mi bodajże siedemdziesięciu głosów, nie wiem, czy to dużo, czy mało. Stało się, jak się stało. Inna sprawa, że zupełnie nie zdawałem sobie sprawy, jak wygląda sytuacja polityczna w Gliwicach – kto się z kim lubi, kto się z kim nie lubi.

W pewnym momencie wszystko wyglądało tak, że kandydował pan w opozycji do ówczesnych władz miasta, czyli w opozycji do swoich pracodawców z Piasta?
Tak. W Gliwicach mamy PO, PiS, SLD i “Koalicję dla Gliwic” prezydenta Frankiewicza. Rzeczywiście kandydowałem w opozycji do ówczesnych władz klubu.

Delikatny konflikt interesów?
Tak, ale tak jak mówię, to moje odejście z Piasta i nieporozumienia w klubie trwały już od iluś miesięcy.

Może jak się zmieni klimat polityczny to porozmawiamy o tym trochę dłużej?
Myślę, że jest to przeszłość od której wolałbym się odciąć. Trzeba patrzeć w przyszłość i to jest dla mnie najważniejsze.

W tej chwili nie ma pan problemów wynikających z tego, że był pan w opozycji do prezydenta miasta?
Ja z panem prezydentem nie miałem nigdy styczności, tak jest do tego momentu. Ale jestem świadomy, że to delikatny temat, bo to też nie jest tak, że on nagle przyjdzie do mnie i zapyta: “hej, jak się masz, jak tam w twojej nowej pracy?”. Musimy powoli się dotrzeć z obecnymi władzami klubu i to jest taki mały cel na najbliższe miesiące. Sporo pracy przede mną, ale mam nadzieję, że gdzieś tam sobie zbuduję pozycję w klubie.

Drążę ten temat, bo ta zmiana struktury własnościowej to trochę dwie pieczenie na jednym ogniu. Od razu zniknęły dwie przeszkody, stojące na drodze do pańskiego powrotu do klubu. Zmiany w radzie nadzorczej…
Racja, rada się zmieniła, był wiceprezes i prezes, teraz jest tylko prezes. Zmieniła się też cała rada nadzorcza.

…i ta druga pieczeń, zmniejszenie roli miasta.
Ale miasto i tak jest większościowym udziałowcem, bo pan Kałuża i jego firma Kar-tel wykupiła tylko część akcji. Dlatego ja doskonale zdaję sobie sprawę, że żeby być w tym klubie ktoś musiał dać na to zielone światło.

Czyli wybaczyli chyba już ten start w wyborach?
Może…

W 2010 roku powiedział pan takie zdanie: “mam takiego kibica, który mówi, że Piast Gliwice będzie w Lidze Mistrzów i ja będę w nim grał.”
(śmiech) Kurczę, dobre to jest! Rzeczywiście! Jak ja się z tego śmiałem! Ależ mi pan teraz przypomniał! Zapomniałem o tym zupełnie, ale rzeczywiście tak było! Jest taki człowiek, kolega mojego taty, który zawsze to powtarzał: “zobaczysz, jeszcze zagrasz w Lidze Mistrzów, Piast zagra w Lidze Mistrzów”. Ja mówiłem tylko “Mhm, mhm, tak, tak”. A tu się okazuje, że w sumie niewiele brakło, może nie w Lidze Mistrzów, ale w Lidze Europy. Nie powiem, że nie żałuję. Choćby po to by zobaczyć, jak się z murawy sprawuje najnowocześniejszy stadion na Śląsku. Wiele osób gdzieś tam się śmieje, że mały, że Tesco, ale on naprawdę jest bardzo funkcjonalny. Gdybyśmy zaczęli budowanie od tego typu stadionów, a nie szarpali się na 30-tysięczniki, byłoby zupełnie inaczej. Bo zobaczmy jak to wygląda – my mamy stadionik, ale inne kluby, które celują w dwadzieścia, czy trzydzieści tysięcy muszą potem czekać po kilka lat na swój obiekt

…a potem jeszcze pokrywać straty, które przynosi gra przy niskiej frekwencji na olbrzymimi obiekcie.
No właśnie! Ile trzeba jeszcze włożyć w taki stadion! Cztery razy więcej, niż my w Gliwicach? Z ekonomicznego punktu widzenia, to jest idealny stadion dla Gliwic. Zawsze można zresztą dobudować te pięć tysięcy miejsc, bo jest możliwość rozbudowy. Na kolosy nie ma jak wtłoczyć ludzi, nie ma czym ich przyciągnąć. Ideałem byłoby robić wielkie “dni meczu”, w których ludzie przychodzą już dwie godziny wcześniej, zawsze coś wydadzą w sklepikach, w gastronomii. To jest generowanie normalnego przychodu z dnia meczu. A tu się okazuje, że przychody z tego dnia ma tylko absolutna czołówka pod względem frekwencji, reszta jest na zero.

To widać przy reformie Ekstraklasy – kluby protestowały, że 37 meczów to jest 7 dodatkowych spotkań do rozegrania, a każde spotkanie to dodatkowe koszta.
Właśnie o to chodzi. Jeśli Górnik co mecz może wpuścić maksymalnie trzy tysiące osób to traci. Wybudowanie stadionu może im dać wiele, ale najpierw rok, czy półtora będą mieli cały czas straty. Takie ruchy muszą być kompleksowo przemyślane, łącznie z możliwością opóźnień w budowie stadionu.

Skąd pomysł na prowadzenie własnej szkółki młodzieżowej?
Pomysł był jeszcze podczas gry w Piaście, chcieliśmy coś zorganizować z Maćkiem Michniewiczem i Staszkiem Wróblem. Maciek mieszka w Opolu, Staszek też ma sporo kilometrów, ale ustaliliśmy, że zrobimy coś tutaj w Gliwicach. Chodziło nawet nie tyle o szkolenie piłkarskie, ale o to by przygotować najmłodszych dzieciaków do jakiejkolwiek aktywności. Wiadomo, że w klubach piłkarskich często się odstrzeliwuje słabszych – u nas wykluczyliśmy taką możliwość. Złapaliśmy salkę, od rodziców dostaliśmy sygnał, że jest popyt na taką inicjatywę i ruszyliśmy. Baliśmy się strasznie frekwencji na pierwszych zajęciach, ale już na inauguracji był kilkanaście osób. Najpierw osiem regularnie uczęszczających, potem czternaście, dwadzieścia, no i ruszyło. Rodzice przekazywali sobie informacje, a my otrzymywaliśmy prośby, żeby otworzyć kolejny oddział, potem jeszcze następny i jeszcze gdzieś. W tym momencie działamy już w pięciu miejscach w Gliwicach. Ale nie dałbym rady bez wielkiej pomocy byłych piłkarzy Piasta, Wojtka Gontarewicza i Pawła Zajączkowskiego! Oni również bardzo się w to zaangażowali. Szkolimy już ponad setkę dzieci, a mieliśmy plany, by dalej się rozszerzać, choćby o Sośnicę, gdzie aktualnie było trochę ciężej zebrać odpowiednią liczbę dzieciaków do treningu.

Sośnica kojarzy się z Górnikiem, może dlatego?
Niewykluczone. Ale to bez znaczenia, nas cieszy co innego – działamy bez chwalenia się tym co robimy, a informacja i tak dociera do zainteresowanych. Zresztą, bronią nas wyniki, piątka czy szóstka dzieciaków, tych najzdolniejszych, poszło już do Piasta. Wyłapujemy najzdolniejszych przez cały czas i każdy z potencjałem szybko trafi do Piasta, żeby tam już szkolić się typowo piłkarsko. To jest jeden sukces, drugi – postęp tych słabszych. Kiedy otwieraliśmy naszą szkółkę, nie wiedziałem, że dzieci mają problem z bieganiem w bok, z bieganiem do tyłu, z różnymi ćwiczeniami zwinnościowymi. To była masakra. Dzieciaki w ogóle mało ćwiczyły, były zaniedbane, biegnąc do tyłu potrafiły się przewracać, biegnąc w bok potrafiły się przewracać. Teraz jest zupełnie inaczej – szczególnie pod względem koordynacji. I to dla nas ogromny powód do dumy. Potem idą do Piasta i radzi sobie ze wszystkim, jest w “czubie”, a może nawet jest najlepszy w zespole. Najlepszy, albo najlepsza, bo mamy też dziewczynki. W tym Julię, która jest naszym oczkiem w głowie. Tylko czekam, aż będzie mogła jechać na kadrę U-13, bo ona będzie tam najlepsza. Na pierwsze nasze urodziny wygrała konkurs żonglerki nawet z najlepszymi chłopakami, a ma dopiero dziesięć lat. Śmiga niesamowicie.

Trenujecie jedynie w hali?
Na razie tak, ale niedługo mamy pierwszy obóz sportowy, zresztą otwarty dla wszystkich, nie tylko dla uczniów z naszej szkółki. Oczywiście prawie od razu zabrakło miejsc, jak zwykle nie doceniliśmy tego, jak szybko się rozejdą wieści o takim obozie. W sierpniu wyjdziemy trochę na dwór, a od września wracamy znowu pracować w hali. Jest co robić, szczególnie u tych młodszych. Dla nas dużym sukcesem jest każdy postęp, nawet wykonanie prostego ćwiczenia, typu przeskok obunóż przez obręcze, o ile wykonuje to dzieciak, który wcześniej miał z tym problem. Cieszymy się, że możemy tutaj wpływać na kondycję wszystkich dzieciaków, bo to w przyszłości zaprocentuje każdemu, nie tylko piłkarzom.

Bez dwóch zdań, to bardzo potrzebne. W gimnazjum mogą się tego nie nauczyć, bo zaczną się już taśmowe zwolnienia z WF-u…
Tak jest! Koordynuje w Piaście program “Szkoła na stadionie”, jeżdżę często do różnych szkół w Gliwicach i wchodzę na salę, a na WF-ie pełno dzieci na materacach, które siedzą bezczynnie, bo “dzisiaj nie ćwiczą”. Ten problem istnieje, dlatego mam nadzieję, że obecny sukces Piasta, nowy stadion, Ekstraklasa i puchary trochę ruszą dzieciaków.

Bardzo podobnie swoją szkółkę zorganizował Piotr Reiss.
Piotrek ma o tyle łatwiej, że jest kojarzony w całej Wielkopolsce, a i Lech Poznań nie ma jakiegoś poważnego konkurenta. Tu mamy trochę inaczej, nie ma się za bardzo gdzie wychylić. Chcieliśmy, mieliśmy różne propozycje, ale musimy mierzyć siły na zamiary. Nie chcę masówki na większą skalę, jeśli miałbym utracić nad tym pełną kontrolę. Zresztą czytałem sporo o jego akademii zanim rozkręciliśmy własną szkółkę.

Przyjęte rozwiązania są bardzo podobne – Akademia ma szkolić wszystkich, niezależnie od płci, umiejętności i wieku. Drugie podobieństwo – najlepsi kontynuują szkolenie w profesjonalnym klubie, tam w Lechu, tutaj w Piaście.
Tak i dlatego nie chcemy grać żadnej ligi, mimo że otrzymują takie pytania. To jest największy błąd, jaki możemy popełnić. Dzieci mogą grać między sobą na treningach, ale nie będziemy wprowadzać w tak młodym wieku rywalizacji, bo zaraz jedne się będą załamywać porażkami, a drudzy stwierdzą, że po dwóch zwycięstwach już są najlepsi na świecie. To ma być zabawa, która może ich przygotować do poważnego grania. Chodzi tylko o to, by nie myśleć wyłącznie o wyniku, bo to w dużej mierze jest i tak kwestia fizycznego rozwoju, który dla każdego przebiega w indywidualny sposób.

W ogóle mam wrażenie, że to bardziej ćwiczenia ogólnorozwojowe, niż typowo piłkarskie.
Tak, w tak młodym wieku stawiamy na koordynację, rozruszanie tych zastanych mięśni, bo czasem zwykły skręt tułowia jest już u nich problemem. Mamy roczniki do dziesiątego roku życia, skupiamy się na tych najmłodszych, więc ciężko szkolić pod kątem czysto piłkarskim. Dlatego też tych najzdolniejszych wolelibyśmy kierować do Piasta.

A jak wygląda współpraca z Piastem, jeżeli chodzi o szkółkę?
Trenerzy, którzy u mnie pracują, są też trenerami w Piaście. Po pierwsze o wiele łatwiej jest wychwycić talenty do Piasta, po drugie ten przeskok jest mniejszy, bo przecież trener pozostaje ten sam. No a my mamy wtedy wgląd w to, jak sobie radzą w profesjonalnym klubie i naprawdę prezentują się bardzo solidnie. Ale mam nadzieję, że niedługo nasza współpraca będzie jeszcze lepsza.

Jakie plany na przyszłość w związku ze szkółką?
Nie mamy własnej bazy, więc ciężko coś planować. Dla nas najważniejsze jest to, żeby dzieciaki do nas przychodziły i żeby za pięć lat było po nich widać efekty tych wcześnie rozpoczętych treningów. No i moje duże marzenie – wychowanek naszej szkółki w składzie Piasta, ale do tego jeszcze daleka droga.

Wracając jeszcze na moment do Piasta – jak pan postrzega aktualną sytuację w klubie. Te puchary to jedna z większych sensacji ostatnich lat.
Nie oszukujmy się, nawet w zimie nikt nie przypuszczał, że tutaj będą puchary. Po meczu z Górnikiem wypowiedź trenera Dariusza Dudka, gdy życzył Górnikowi gry w pucharach, zdenerwowała kibiców Piasta. Wszyscy wtedy myśleliśmy, że gramy o utrzymanie, to była realna ocena. Patrząc na to trochę z boku, tak jak ja patrzę teraz, można nawet odnieść wrażenie, że sukces wynikał również ze słabości innych drużyn walczących o te czołowe lokaty. Brakowało u nich powtarzalności, nawet Śląskowi, który przegrał 0:4 na Zagłębiu Lubin, nie wspominając o tych, które skończyły za Piastem. Zresztą, przecież walczyliśmy nawet o podium. Porównałbym to z Ruchem, który wystrzelił rok temu i zdobył wicemistrzostwo. Poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko, trochę wbrew tej polityce budowania klubu małymi krokami, bo teraz zrobiono duży skok, a nie mały kroczek.

Duży skok, którego bały się inne zespoły z czuba. Wyglądało to tak, jakby przestraszył ich udział w europejskich pucharach.
Jak jest szansa to trzeba grać w każdym meczu. Może nie mówiło się o tym głośno, ale potem zaczynają się analizy: tu nam brakuje punktu, tu ten znowu pogubił i zespół sam się nakręca. Dużo dał ten remis z Legią, która wtedy pewnie zmierzała po tytuł, z bardzo silnym składem. Tutaj zresztą też trzeba zaznaczyć, że w momentach gdy Piast nie grał rewelacyjnie, zespół był ciągnięty przez Darka Trelę. To trzeba mu oddać, bo wybronił mnóstwo piłek, które wszyscy już widzieli w siatce. Karny z Koroną Kielce, dobitka, wiele innych tego typu sytuacji, gdzie taki detal przesądzał o punktach w danym meczu i naturalnie pozycji w tabeli na koniec sezonu. Do słabości przeciwników doszło sporo naszego szczęścia i udało się zająć czwarte miejsce.

Będziecie “sympatyczną ciekawostką”? Turystami zwiedzającymi Europę?
Z jednej strony Piast w pucharach to ciekawostka, ale z drugiej powiew świeżości. Skoro przez tyle lat nie udawało się naszym drużynom zaistnieć, to może właśnie świeży Piast będzie w stanie jakoś zaskoczyć. Myślę że nasi rywale też będą nas traktować jako “ciekawostkę” i nam wtedy może być zdecydowanie łatwiej. Fajnie byłoby trafić na rywala z marką, bo to wspominane byłoby w Gliwicach przez długie lata.

Ten sukces ligowy to zasługa ciągłości pracy trenera Brosza? Były takie momenty, gdy już nikt w niego nie wierzył.
Trener na pewno ma komfort dobierania ludzi do drużyny, wymieniania konkretnych ogniw, według jakiegoś większego planu. Zmiany personalne nie zmieniają w tak dużym stopniu gry, bo jednak trzon jest ten sam, drużyna wie, jak ma grać. To procentuje, tym bardziej, że przecież trenera można było zwolnić po pierwszym sezonie i pewnie niewielu by wtedy protestowało.

Kibice nawet żądali dymisji.
Tak, było zamykanie bram wjazdowych, nie mogliśmy wjechać na treningi, trochę się działo. Działacze byli jednak cierpliwi i to się opłaciło, co zresztą widać też w przypadku Jana Urbana w Legii, czy trenera Nawałki w Górniku. Te słabsze momenty to próba dla działaczy, ale jeśli wytrzymują – efekt może być pozytywny.

Jak to wyglądało od środka? Pan był wtedy częścią drużyny, w czasie gdy kibice prezentowali trenera na swojej stronie z czarnym paskiem na oczach.
To w ogóle był dziwny sezon. Ja jednak najbardziej zdziwiony byłem samym początkiem, gdy po siedmiu latach została mi odebrana opaska kapitana.

Zwierzał się pan w wywiadach, że to działo się bez żadnej rozmowy, po prostu na końcu odprawy: “a opaskę kapitana założy”…
… Krzysiek Kozik. Dla mnie to było zdziwienie, ale nie chciałem już tego podnosić. Zresztą, wygraliśmy pierwszy mecz, w Wodzisławiu 2:0, wszyscy się cieszyli i jakoś o tym zapomniałem. Z perspektywy czasu jednak nadal ciężko mi o tym myśleć, bo wydaje mi się, że jeśli ktoś jest kapitanem tyle lat, od tylu lat w jednym klubie, to zawsze można usiąść i porozmawiać. Sam sezon… kompletnie nam nie wyszedł. Runda jesienna to było jeszcze w miarę, ale wiosenna to było dogorywanie. Na mecze wychodziło się tak jak na ścięcie. Jeszcze w dodatku te mecze w Wodzisławiu, daleko od naszego stadionu, duży problem także dla kibiców, którzy jeździli tam wiernie i oglądali to, co oglądali. Swoją drogą po nieudanym sezonie sporo osób odeszło i wszyscy obawiali się czy w ogóle Piast utrzyma się w I lidze. A okazało się, że wystarczył jeden transfer Wojtka Kędziory. On zupełnie odmienił grę Piasta, na nim się opierał się cały atak, wszyscy przeciwnicy mówili, że stanowi kolosalną różnicę. To był strzał w dziesiątkę w wykonaniu działaczy Piasta.

Teraz podobnie ciągnie grę Podgórski?
On wystrzelił ze swoimi stałymi fragmentami. To jego najmocniejsza strona, w meczu może nie błyszczeć, ale podejdzie do jednego stałego fragmentu i albo dogra, albo strzeli, może walnie w poprzeczkę i ktoś dobije. Bardzo się rozwinął pod tym względem.

Okazało się, że skład na puchary to jeden świetny gracz z przodu i dobry bramkarz?
Co robią stałe fragmenty w naszej lidze? To jest kolosalna różnica! Za trenera Mandrysza, kiedy awansowaliśmy do Ekstraklasy w 2008 roku, strasznie dużo bramek strzelaliśmy po stałych fragmentach gry. Wtedy egzekutorem był Adaś Kompała. Nie szło nam, kopaliśmy się po czole, ale wystarczył jeden stały fragment, jeden rzut wolny, jeden rzut rożny i wygrywaliśmy mecz. Rywale siadali, my dostawaliśmy wiatru w żagle i tak zrobiliśmy awans. Nie możemy teraz powiedzieć, że Piast gra pięknie w każdym meczu. Nie da się zresztą wygrać wszystkich meczów grając pięknie. Tylko że oni mogą grać słabo, a wywalczą jeden rzut wolny albo rożny, przychodzi Tomek i robi swoje. Wyćwiczone stałe fragmenty gry w tej lidze to już naprawdę dużo.

W Europie same stałe fragmenty to chyba trochę mało.
Bramka się nie zmienia. Czasem nawet oglądając reprezentację, mam wrażenie, że mógłby podejść do jakiegoś stałego fragmentu Tomek i przesądzić o wyniku. Grając z czołówką, też te stałe fragmenty siały popłoch, więc tutaj wszystko się może zdarzyć.

A organizacyjnie Piast jest gotowy na przyjmowanie tych ekip z Europy?
To są Gliwice, to jest duże miasto. To nie jest Grodzisk, który też grał w pucharach, kiedy przyjeżdżał Manchester City. Mamy piękny stadion, może nie jest największy, ale na pewno nie jest powodem do wstydu. Gliwice to świetne połączenie z autostradą, dobry układ drogowy. Samo miasto też jest bogate. Górnik Zabrze mógł grać w pucharach? A my nie? Dlaczego? Nie jesteśmy gorsi. A dzięki tym meczom może trochę zmienimy też postrzeganie Gliwic w Polsce.

Bolały takie wypowiedzi, kiedy nawet ludzie związani z Piastem mówili, że życzą awansu do pucharów Górnikowi? Wracam tutaj do Dariusza Dudka…
No tak, była taka wypowiedź, którą natychmiast podchwycili kibice. Myślę, że sam Darek Dudek się nie spodziewał, że to wywoła taką burzę.

To też chyba pokazuje, jak bardzo ten sukces was zaskoczył, skoro nawet trener nie wierzył.
Zimą mówiliśmy, że gramy o utrzymanie. Potem drużyny z czołówki zaczęły gubić punkty, a my robiliśmy to coraz rzadziej. Poza Lechem i Legią poziom był bardzo wyrównany. Nikt jednak na pewno nie myślał, że uda się awansować do Ligi Europy.

Trochę jak z B klasy do Ekstraklasy? Też nie spodziewaliście się na początku drogi, że dojdziecie tak wysoko.
Jasne, tak jak wtedy nie spodziewałem się, że będę grał w klubie nawet w Ekstraklasie, tak teraz nie sądziłem, że tak szybko dożyję czasów Piasta w Europie. Ale też nie mamy co wpadać w euforię, bo puchary pucharami, a może być zdecydowanie ciężej w lidze, teraz będziemy postrzegani zupełnie inaczej, niż w ubiegłym sezonie.

Przykład Ruchu Chorzów. Gdyby brak licencji dla Polonii, spadliby do I ligi.
Dlatego musi się u nas zapalić światełko, że to nie koniec. Po awansie w 2008 roku też spadliśmy w drugim sezonie. On zawsze jest bardzo ciężki.

Może znowu trzeba będzie powiedzieć coś o jajach w szatni?
(śmiech) Przed meczami pucharowymi!

Mecze Ligi Europy spędzi pan na gnieździe z kibicami, czy raczej w budynku klubowym?
Niestety, w czasie meczu mam teraz sporo pracy w klubie.

Szykuje pan jakieś nowe projekty, takie jak “Piast dla firm”, czy “Szkoła na stadionie?
Mamy parę pomysłów, ale opowiemy o nich, gdy wejdą w życie. Chcielibyśmy by klub był zauważalny w mieście.

Na razie chyba główny wysiłek to stworzenie atmosfery, że Gliwice to miasto jednego klubu?
Nie możemy odbierać gliwiczanom prawa do dopingowania innej drużyny, ale wiadomo, że bardzo byśmy tego chcieli. Dla mnie to naturalne – jestem z Gliwic, więc jestem kibicem Piasta Gliwice. Ale oczywiście szanujemy także sympatyków innych zespołów.

Od czasów B-klasy chyba sporo się tutaj zmieniło na korzyść Piasta?
Pamiętam ostatni mecz sezonu, w którym zwycięstwo oznaczało awans do A-klasy. To było spotkanie z ŁTS-em Łabędy, na naszym stadioniku, na tych ławeczkach cztery i pół tysiąca osób. Stadion pełny, na trybunach nie ma gdzie wbić szpilki. Dyrektor Tarachulski zawiózł potem fotki na Górnik, gdzie frekwencja wahała się w okolicach dwóch tysięcy kibiców na mecz. To był dla nas duży powód do dumy i świadectwo, jakie zapotrzebowanie było na piłkę w Gliwicach. Widzę teraz chłopaków w młynie, którzy wtedy mieli po osiem czy dziesięć lat, a teraz są tutaj wiodącymi postaciami. Wiadomo, że te nowe formy bezpieczeństwa, monitoringi, zakazy, to wszystko może zniechęcać, bo trzeba mieć kartę kibica, trzeba pomyśleć o tym wszystkim przed meczem, nie można spontanicznie wejść i usiąść sobie, by obejrzeć mecz. Ale i tak widać, że kibiców przybywa. Nie tylko turystów, którzy chcieli zwiedzić nowy stadion, ale tych oddanych, którzy tworzą modę na Piasta. Celem jest regularne zapełnianie całego obiektu.

To może stąd to pańskie zwlekanie z meczem pożegnalnym! Zwyczajnie chce pan mieć pełny stadion, a nie pustki na trybunach.
(śmiech) Mówiąc poważnie – marzyła mi się kiedyś naprawdę wielka impreza, taka żebyśmy mogli zebrać zawodników, którzy przewinęli się tutaj od B-klasy i doprowadzili Piasta w to miejsce, gdzie jest dziś. Zebrać ich wszystkich, tych z którymi grałem przez te wszystkie lata – to byłoby naprawdę historyczne wydarzenie. Ale, czy się uda, czas pokaże. Wracając jednak do tej frekwencji – będą spadki liczby osób, to nieuniknione, ale nie możemy się poddawać. Trzeba pchać to wszystko do przodu, tak liczbę kibiców, jak i cały klub. Jeśli porównamy jak to wygląda w dzisiejszym Piaście i tym sprzed pięciu lat – widać różnicę. Dlatego sądzę, że damy radę.

Rozmawiał JAKUB OLKIEWICZ

Najnowsze

Ekstraklasa

Dariusz Mioduski twardo o sprzedaży Legii. “Kręcą się ludzie, instytucje, mam oferty”

Michał Kołkowski
7
Dariusz Mioduski twardo o sprzedaży Legii. “Kręcą się ludzie, instytucje, mam oferty”
Ekstraklasa

Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Patryk Stec
9
Kibice Pogoni w końcu się doczekają? Nowy właściciel coraz bliżel

Komentarze

0 komentarzy

Loading...