Tomasz Grzegorczyk podpisał niedawno kontrakt z grającym w niemieckiej Regionallidze TSG Neustrelitz. Pracę na czwartym poziomie rozgrywkowym (jeżeli klub się utrzyma) rozpocznie w lipcu. Wcześniej przez wiele lat prowadził Torgelower SV. Jako piłkarz występował w niższych ligach w Niemczech i Irlandii Północnej. Mimo że nigdy nie grał na wysokim poziomie, zawsze utrzymywał się tylko i wyłącznie z piłki.
Na jakim stadionie spotkały go gwizdy i wyzwiska? W jakim klubie po meczu trzeba iść do pubu i bawić się z kibicami, bo tak nakazuje tradycja? Jak wygląda infrastruktura klubów w niższych ligach niemieckich? Dlaczego w Drawsku wszyscy patrzyli na niego jak na wariata? Jak wygląda specyfika pracy w Oberlidze? Zapraszamy.
*
Jako piłkarz zaczynałem w Błękitnych Stargard. Wywodziłem się z utalentowanego rocznika. 1981. Byłem drugim najmłodszym debiutantem w historii klubu. Grałem w kadrze regionu, później dostałem się do reprezentacji makroregionu. Wtedy – mówimy mniej więcej o latach 1995-1998 – makroregion składał się z pięciu województw. Koszalin, Gorzów, Szczecin, Poznań, Piła. Trenerem był Tadeusz Jaros z Lecha Poznań, który teraz jest głównym skautem w klubie. W moim roczniku grali Jakub Szmatuła, Robert Kolendowicz, Zbigniew Zakrzewski, Mariusz Mowlik, Arkadiusz Mysona, Bartosz Ślusarski czy Łukasz Adamski. Można wymieniać i wymieniać. W młodzieżowej kadrze Polski też udało mi się zaliczyć kilka występów. W tamtym okresie był „boom” na szkółkę Amiki Wronki. Zamierzałem się tam przeprowadzić, ale ostatecznie do tego nie doszło. Później wielu moich kolegów przebiło się do ekstraklasy, mi ta sztuka się nie udała. Po jakimś czasie z Błękitnych wyemigrowałem na zachód.
Zaczęło się obiecująco. Byłem na testach w Wolfsburgu. W pierwszej drużynie grali wtedy Andrzej Juskowiak, Waldemar Kryger i Krzysztof Nowak. Przeszedłem je, ale mój menedżer nie dogadał się z klubem. Zaproponowano mi amatorski kontrakt w drugiej drużynie, jednak zdecydowały jakieś sprawy formalne. Na testach zjawiło się około 40 zawodników. Byłem jednym z dwóch graczy, którzy się wyróżnili i je przeszli. Dwa tygodnie później zagrałem mecz – mieszanka pierwszej drużyny z drugą. Pograłem z piłkarzami Bundesligi. Wyglądało to obiecująco. Byłem świadomy tego, że muszę włożyć dużo pracy, aby dostać się do „jedynki”. Zdawałem sobie jednak sprawę, że drugą drużynę mam na wyciągnięcie ręki. No ale ostatecznie nic z tego nie wyszło.
Trafiłem do Hannoveru. Podobna sytuacja, znów się nie udało. Wylądowałem w SG Sonnenhof Großaspach. To klub bardzo znanego milionera, Uliego Ferbera. W tym momencie jest menedżerem Mario Gomeza czy Bernda Leno. Zajmuje się hotelarstwem, ale nie tylko. Obecnie ten zespół gra w trzeciej lidze, wydaje mi się, że ma budżet większy niż nasi pierwszoligowcy. Do tego piękny stadion, położony w niewielkiej miejscowości. Długo tam nie zabalowałem, ale grałem między innymi z Aleksandrem Kuczmą. Białorusinem, który w Polsce występował w Ruchu Chorzów. Później pojechał do Kazachstanu – grał w Astanie, nawet przeciwko Polsce. Rok spędziliśmy w Sonnenhof, mieszkaliśmy blisko siebie. Potem przyjeżdżał nawet do mnie na wakacje, wraz ze swoją narzeczoną. W końcu zagrał na Wembley przeciwko Anglii. Pełen stadion, krył Beckhama. David strzelił wtedy bodajże cztery bramki. „Ładnie go pokryłeś” – śmiałem się.
Krążyłem po tych niższych ligach. Potem byłem w Luneburgerze, spadkowiczu z trzeciego poziomu. Nigdy nie osiągnąłem w pełni profesjonalnej kariery, ani nie zagrałem w polskiej ekstraklasie. Ale też odkąd wyjechałem z Polski, nie musiałem pracować. Zarabiałem na życie jako piłkarz, teraz robię to jako trener. Cieszyło mnie to, bo futbol był i jest moją pasją. Od małego. Miałem też szczęście, że trafiałem na odpowiednich ludzi i kluby, dzięki czemu nie musiałem trudzić się niczym oprócz piłki. Jestem szczęśliwy, że trwa to do dzisiaj.
Jednak na profesjonalnym poziomie grałem – w ekstraklasie Irlandii Północnej, w Larne.
Poszedł pan do Irlandii Północnej, bo nie przebił się w Niemczech?
Tak. W Niemczech organizacyjnie i sportowo wszystko było dopięte na ostatni guzik. Poziom, nawet na niższych szczeblach, był bardzo wysoki. Nauczyłem się też języka, co dziś procentuje. Na tamten czas nie myślałem o powrocie do Polski. No dobra – kiedy Błękitni byli w drugiej lidze, pojawiła się oferta powrotu. Zespół prowadzili wtedy Leszek Ojrzyński i syn Jerzego Engela. Byłem w Niemczech, kończył mi się kontrakt, a to był mój rodzinny klub. Czułem sentyment. „Słuchaj Peżot (tak mnie do dziś nazywają). Nie chciałbyś wrócić do Polski?” – zapytał Engel. Klub miał jednak problemy finansowe i nie przystąpił do rundy wiosennej. Gdyby nie to, kto wie.
Okazało się, że podczas mojej gry w Niemczech obserwował mnie jakiś menedżer piłkarski. Po którymś z meczów podszedł do mnie.
– Tomek, chciałbyś zagrać w Irlandii Północnej?
– Ale jak to? Daleka przeprowadzka, język angielski…
To był 2005 rok. Akurat wziąłem ślub z moją żoną, Anią. Na świat przyszedł nasz pierwszy syn – Filip.
– Słuchaj Tomek. Zimą jest możliwość pojechania na testy. Poleci z tobą chłopak z Hansy Rostock.
– No dobra… Wiesz co? Jasne, spróbować zawsze warto, czemu nie.
Polecieliśmy tam zimą. Na lotnisku przywitał nas trener Kenny Shiels. Bardzo znana postać, obecny szkoleniowiec Derry City. Kiedy byłem u nich na testach, był to dla niego okres przejściowy, bo przejmował kadrę Irlandii U-18. Zaprowadził nas do hotelu. Angielski nie był wtedy moją mocną stroną, ale zrozumiałem, o co mu chodzi. „Przyjdę do was po śniadaniu” – powiedział. Dla mnie było to pierwsze zderzenie z zupełnie inną rzeczywistością. Na śniadaniu wraz z kolegą włączyliśmy telewizor. A tam Kenny Shiels wraz z Jose Mourinho stali na obiektach Chelsea i udzielali wywiadu. „Kurczę, z kim my mamy do czynienia?” – pomyślałem. Zadziałało to na wyobraźnie.
Uczestniczyłem w dwóch sparingach. W końcu trener wziął mnie na rozmowę.
– Chcielibyśmy, żebyś przyszedł do nas już teraz. Jak wygląda twoja sytuacja w klubie, możesz rozwiązać kontrakt?
– Najlepiej załatwić to przez mojego menedżera, on lepiej komunikuje się po angielsku.
Tak to się odbyło. Ale nie podjąłem jeszcze decyzji, żeby wyjechać. Rundę dokończyłem w Niemczech. Na początku lipca pojechałem do Irlandii Północnej. Trenerem nie był już Kenny Shiels, lecz Jim Hagan – legenda irlandzkiej piłki. Większą jest tylko George Best, który jest tam traktowany jak Bóg. Miałem więc do czynienia z kolejną wybitną osobowością. Właśnie u niego stawiałem swoje pierwsze kroki jako trener. Jeszcze będąc piłkarzem. Treningi w Larne mieliśmy dwa razy dziennie. Już wtedy miałem kurs instruktora, który zrobiłem w Szczecinie. Uczestniczyłem w różnego rodzaju zajęciach szkoleniowych. Wiedziałem, że po zakończeniu kariery piłkarskiej zostanę trenerem. Pomagałem szkoleniowcowi w drużynie U-18, ale nie mogłem jeździć na mecze, bo nakładały się z naszymi spotkaniami.
Odczuł pan panujący tam podział na protestantów i katolików, który jest największą kością niezgody w tym państwie?
Ten podział jest widoczny. Trzeba wiedzieć, jak zachowywać się w określonej sytuacji. Znali mnie i wiedzieli, że jestem katolikiem. Grałem na przykład na Windsor Park w Belfaście z Linfield, wielokrotnym mistrzem kraju. Wchodząc na stadion, spotkały mnie wyzwiska i gwizdy od protestantów. Jednak bezpośrednio, w jakiejś sytuacji sam na sam, nie miałem podobnego zdarzenia. W życiu trafiałem na dobrych ludzi. Jim Hagan jest protestantem, a to osoba do rany przyłóż. Protestanci są w wielu kwestiach świetnymi ludźmi. Zdarzają się fanatycy, jak wszędzie, ale nie spotkałem się z nimi. Wszyscy wiedzieli, kim jestem.
W Larne mieliśmy swój klubowy pub. Niedaleko stadionu. Wiąże się z nim ciekawa tradycja. Naszym obowiązkiem było iść do niego po meczu w garniturach. Wchodziliśmy na górę, był przygotowany szwedzki stół, telewizory i jedliśmy kolację z drużyną, z którą przed chwilą mierzyliśmy się na boisku. Potem musieliśmy zejść i spędzić czas z kibicami.
W Irlandii Północnej trudno było przyzwyczaić mi się do pogody – zimą nie było śniegu, za to co drugi-trzeci dzień deszcz i olbrzymi wiatr. Centrum treningowe mieliśmy w okolicach portu, nad samym morzem. Pierwsze dwa miesiące mieszkałem u znajomego, dopiero później przyjechała żona z synem. Syn kończył rok, a nie widzieliśmy się dwa miesiące – to było trudne. Żona do tego była w ciąży, niedługo miał się urodzić nasz drugi syn, Kacper.
Dlaczego pan odszedł, mimo że świetnie się tam czuł?
Była możliwość, żebym przeszedł do lepszego klubu. Starało się o mnie Linfield. Dochodziły mnie słuchy, że było nawet zainteresowanie z Anglii. Jednak żadnej konkretnej oferty się nie doczekałem. Żona musiała koniecznie skończyć studia w Szczecinie. Mieliśmy już dwójkę synów. Wcześniej ona coś dla mnie poświęciła, dwukrotnie zrezygnowała ze studiów, bym mógł się rozwijać. Nie wyobrażałem sobie, żebyśmy mieli mieszkać osobno. Tym razem ja postanowiłem z czegoś zrezygnować. Wróciłem.
Pograł pan jeszcze cztery lata w niemieckim Torgelower.
Mieszkałem w Szczecinie, dojeżdżałem do Niemiec. Wracając, chciałem być jak najbliżej domu, ale grać w Niemczech. Od mojego mieszkania w Stargardzie do siedziby klubu było około 120 kilometrów. Dojeżdżałem każdego dnia. Trenowaliśmy codziennie, a we wtorki i czwartki były dwa treningi. Spędzałem tam większość dnia. Na szczęście treningi odbywały się o 17:30, więc od rana do 15 byłem w domu. Mogłem pomóc żonie, zająć się domem i dziećmi.
Po powrocie z Irlandii graliśmy w finale Pucharu Niemiec na szczeblu okręgu. Mierzyliśmy się z TSG Neustrelitz, czyli klubem, do którego przechodzę od lata. Przegrywaliśmy 0:1, w ostatniej minucie dogrywki strzeliłem gola głową. Wyeliminowaliśmy ich, a ja wykonywałem decydującego karnego. Zagraliśmy z Alemannią Aachen, ówczesnym drugoligowcem. Pełny stadion, mecz transmitowany, skróty na całe Niemcy. Dostaliśmy się do 1/64. Pierwszą bramkę strzelił nam Łukasz Szukała, przegraliśmy 1:3. W następnym roku zmienił się trener. Miałem problemy z kolanem. Mierzyliśmy się z HSV Hamburg. W składzie Ruud van Nistelrooy, Ze Roberto, Eljero Elia, którego koszulkę mam w domu do dziś. To było niedługo po mistrzostwach świata, w których Holendrzy zdobyli srebrny medal. Do przerwy było 1:1, przegraliśmy 1:5, a van Nistelrooy strzelił nam cztery gole.
Od razu po zakończeniu kariery został pan trenerem Torgelower. Nie myślał pan, żeby zacząć karierę w Polsce?
Uczestniczyłem w najważniejszych momentach tego klubu, ale po meczu z Hamburgiem doszliśmy ze sztabem do pewnych wniosków. Byłem na półmetku kursu UEFA A, a sztab poprosił mnie, żebym zajął się bramkarzami i czynnie uczestniczył w treningach, jednak powoli miałem przechodzić na drugą stronę. Nigdy nie byłem bramkarzem, a tam wchodzi timing, wiele niuansów specyfikacji treningu, ale spróbowałem. Miałem trzech bramkarzy z ciekawą przeszłością w grupach młodzieżowych. To było dla mnie duże wyzwanie, ale podobały im się te treningi. Nikt nigdy nie narzekał. „Treningi były ciekawe, sensowne” – powtarzali.
Trenowałem jako zawodnik, dodatkowo zajmowałem się bramkarzami w te dni, w które miałem trening bramkarski. Godziłem to. Skończyłem kurs UEFA A. Zdobyliśmy mistrza Oberligi (5. liga), ale klub nie zdecydował się wejść do Regionalligi. Tak się jakoś złożyło, że namaszczono mnie na pierwszego trenera.
Nie myślałem o Polsce, bo w Niemczech dostałem ogromne możliwości rozwoju. Mieliśmy dwie sztuczne murawy, dwie trawiaste, halę, siłownie, pokój odpraw.
Uważam, że krzywdą dla mnie i moich zawodników jest mówienie, że trenowaliśmy na poziomie amatorskim. Treningi odbywały się siedem razy w tygodniu, większość graczy utrzymywała się tylko i wyłącznie z piłki, otrzymywała mieszkania. Miała wtedy takie same możliwości jak na poziomie polskiej pierwszej ligi. Miałem do czynienia z zawodnikami z przeszłością w 2. Bundeslidze jak Denis Novacic, ale i z wieloma innymi.
Nagle stałem się szefem piłkarzy, z którymi niedawno dzieliłem szatnie. Spędziłem w tym klubie cztery lata jako zawodnik. Po pierwszej rundzie byliśmy na pierwszym miejscu. Mierzyliśmy się z rezerwami Herty Berlin, z Unionem Berlin, Hansą Rostock. Do tego dochodziła też wiele zespołów, które teraz grają w Regionallidze. Uważam, że to już profesjonalny poziom. Viktoria Berlin, Dynamo Berlin, Berliner AK. Rozstaliśmy się. W klubie była inna wizja, a wtedy w Niemczech była reorganizacja i aż pięć drużyn wchodziło wyżej. Klub, już beze mnie, awansował. Grał między innymi z pierwszą drużyną RB Lipsk.
Dlaczego pan odszedł?
Przegraliśmy trzy mecze z rzędu. Klub zaproponował mi, żebym został, ale objął funkcję dyrektora sportowego. Mówili, że trzy porażki dla młodego trenera, który wcześniej wygrywał prawie wszystko, mogą być problemem. Nie chciałem tego. Siedzenia za biurkiem nie jest dla mnie, więc rozstaliśmy się.
Praca trenera jest frustrująca? Może przygotować pan najlepszą taktykę, dopiąć wszystko na ostatni guzik, a w ostatecznym rozrachunku nie wszystko zależy od pana.
Frustrująca może dla niektórych z boku. Robię to, co kocham. Piłka, poza rodziną, jest całym moim życiem. Od małego tak było. Rodzice szukali mnie po podwórkach, bo zawsze gdzieś znikałem grając w piłkę. Od początku pracy jako trener w niższych ligach robiłem dogłębne analizy, jeździłem na mecze do Berlina. Trudno było zatrzymać mnie w domu. W sobotę miałem własny mecz, w niedziele oglądałem przeciwników. Nauczyłem się innego podejścia. Zawsze podchodzę w pełni profesjonalnie, ale jest coś w tym, o czym mówisz. Przygotowujesz drużynę cały tydzień, widzisz, jak wspaniale pracuje, a na boisku tego nie widać… Tak było właśnie wtedy, kiedy ponieśliśmy te trzy porażki. Zawodnicy wyglądali świetnie. Przygotowanie fizyczne, taktyczne, mentalne, taktyczne – w każdym z tych elementów było bardzo dobrze. Jednak przegrywaliśmy, gdzieś była przyczyna, może nie w trenerze, a w niektórych zawodnikach? Ja próbowałem przygotować ich najlepiej, jak umiałem.
Patrząc na pana profil na Facebooku, widać, że jest pan wielkim pasjonatem. Wrzuca pan dużo rzeczy związanych z taktyką.
Jestem, jestem. Mam zapełnione dyski. Sam do paru portali dawałem swoje prywatne, autorskie ćwiczenia. Wiadomo, szczególnie na początku, inspirowałem się innymi trenerami, ale nigdy ich nie kopiowałem. Zawsze starałem się zmodernizować trening, dodać coś od siebie, przekształcić, rozdzielić, rozbudować. Jestem pasjonatem i fanatykiem piłki. Możesz zapytać każdego zawodnika, z którym pracowałem. Mój trening nie powtórzył się nigdy. Zamysł i filozofia pracy jest taka sama, ale zmieniają się ćwiczenia. Musi być pewna stała, ale niekoniecznie na tych samych ćwiczeniach. Moim przywilejem jest to, że sam byłem zawodnikiem i wiem, jak odbierałem treningi. Spisywałem je, od każdego trenera chciałem się czegoś nauczyć. Niemcy nauczyli mnie dyscypliny i organizacji w klubie. Budowania jednostki treningowej i atmosfery. Zawodnicy to w końcu normalni ludzie. Trzeba dobierać współpracowników i zawodników tak, żeby pasowali do ciebie pod względem charakteru. Serce drużyny to szatnia. Jeżeli tam jest wszystko okej, nie ma konfliktów, to na boisku dogadamy się automatycznie. Czasami trzeba też użyć twardych, wulgarnych słów, ale warto wiedzieć kiedy.
Niektórzy śmieją się, że chyba nie śpię. Cały dzień myślę o piłce, analizuję i przygotowuję się do pracy.
Jak na tak niskim poziomie wygląda analiza przeciwnika? Jest dużo dostępnych materiałów?
Tak. Są telewizje klubowe, mamy dostęp do wideo. Teraz na poziomie, na którym będę pracował, czyli w Regionallidze, każda drużyna prowadzi swoje wideo. Dużo materiałów można znaleźć w internecie. Dodatkowo po to ma się swój sztab, albo samemu tak się do tego podchodzi, żeby jeździć. Zawsze albo wysyłałem zaufaną osobę na mecz, albo jechałem sam. Rozmawiałem z kolegami trenerami, kto jak pracuje. Nie było łatwo, ale w życiu – nie tylko w piłce – jeżeli chcesz, jesteś w stanie przesunąć góry. Jeżeli nie dasz nic od siebie, nie zainwestujesz pasji i wolnego czasu, nie oczekuj sukcesu.
Jako zawodnik byłem pierwszy w szatni i ostatni z niej wychodziłem. Zależy mi na tym, żeby moi zawodnicy podchodzili do swojego zawodu tak samo. Uważam, że jeżeli nie wkładasz serca w to, co robisz, nawet na poziomie trzeciej-czwartej ligi polskiej, no to nie wymagaj sukcesu. Wiadomo, nieraz jest ciężko, przychodzi siedem-osiem osób, trenerzy zderzają się ze ścianą. Sam byłem w Drawie Drawsko Pomorskie, to była ciekawa przygoda. Oferta przyszła wkrótce po rozstaniu z Torgelower. 2 kwietnia odszedłem z niemieckiego klubu. Pamiętam dokładną datę, bo to była rocznica mojego ślubu. (śmiech)
Jak odnalazł się pan w polskich realiach?
Pierwszy kontakt ze strony trzecioligowej Drawy miał miejsce w czerwcu. Drużyna spadła do czwartej ligi. Spotkałem się z prezesem. „Słuchaj, to czwarta liga, będzie ci się chciało u nas pracować?” – zapytał. Na tamtą chwilę nie miałem ofert z Niemiec. „Trzeba zaryzykować” – powiedziałem. Drawsko nie jest daleko od Stargardu, więc postanowiłem spróbować. To było moje pierwsze doświadczenie z trenowaniem w Polsce. Słyszałem od zawodników, że każdy jeździł na mecz inaczej ubrany. Nie mieli noclegów, choć na przykład jechali do Gdańska – pięć godzin w jedną stronę. Trening wyglądał tak, że wszyscy przychodzili na styk. Organizacyjnie i sprzętowo też nie było super. Wiele braków. Wyszło, że nie będę mógł zrobić sobie analizy z prawdziwego zdarzenia. Niby normalne, wiadomo, jaki to był poziom, jednak trudno było mi się do tego przyzwyczaić.
Prezes przedstawił mnie przed grupą zawodników. Nie było wiadomo, kto zostaje, kto odchodzi. Pamiętam, że przygotowałem trening „graficznie”. Na ścianie wykleiłem foliowe koszulki, wkładałem kartki, na których rozpisywałem, jak to wszystko będzie wyglądało. Żeby zawodnicy mogli się przygotować. Poinformowałem każdego gracza, że na pierwszy trening musi stawić się półtorej godziny przed rozpoczęciem zajęć. Podałem swoje zasady, katalog kar – które były symboliczne. Chciałem, żeby przed meczem zjawiali się w klubie półtorej godziny wcześniej. Liczyłem, że będziemy jeździć na noclegi, albo chociaż zjawiać się na meczach półtorej godziny przed pierwszym gwizdkiem. Mówiłem o sprzęcie, który chce zakupić, o analizie meczów, o trenerze przygotowania fizycznego, który przyszedł razem ze mną, fizjoterapeucie. Że w szatni będzie przebierała się tylko pierwsza drużyna, więc mogą sobie zostawić buty i inne rzeczy. I… wszyscy patrzyli na mnie jak na wariata.
Pomału zaczynałem pracę. Chłopacy mówili, że nigdy nie widzieli takiego treningu i organizacji. Dwa tygodnie później okazało się, że Orkan Rumia nie dostał licencji na grę w trzeciej lidze. Zrobiło się miejsce dla nas. Spotkaliśmy się w tej sprawie, ale zarząd miał pewne wątpliwości. „Jako zawodnik zawsze starałem się grać jak najwyżej potrafiłem. Jako trener też będę starał się pracować najwyżej jak mogę. Dlatego wierzę, że poradzimy sobie w trzeciej lidze” – powiedziałem. Byłem o tym święcie przekonany. „Ale jak to, Tomek? Nie mamy zawodników” – mówili. Ostatecznie postanowiliśmy jednak spróbować. Celem było zdobyć 21 punktów do zimy, potem się wzmocnić i celować wyżej. No i zdobyliśmy tyle punktów, ile sobie zakładaliśmy. Dobrze wyglądało to organizacyjnie – mieliśmy dwie duże, przenośne bramki, sprzęt, sport testery, możliwość robienia odpraw na fajnej sali na dworcu PKP. Jeździliśmy na noclegi. Zawodnicy byli ubrani jednakowo. Byłem pewny, że ci ludzie będą gryźć trawę, bo docenią, jak zmieniła się ich piłkarska rzeczywistość.
Trafił do nas między innymi Łukasz Adamski, zawodnik Polonii Warszawa, mój kolega. Zimą bardzo solidnie się wzmocniliśmy, ostatecznie zajmując trzecie miejsce. Wyprzedzając wiele klubów ze zdecydowanie większym budżetem. Drawa już nigdy nie powtórzyła tego wyniku.
Zimą znów skontaktowało się ze mną grające na poziomie Regionalligi Torgelower. Awansowali beze mnie, a potem chcieli, żebym wrócił. „Jestem osobą uczciwą, słowną. Jeżeli dałem słowo władzom klubu, że poprowadzę dalej tę drużynę, nie było dla mnie tematu” – odpowiedziałem. Uważam, że zachowałem się odpowiednio, co później do mnie wróciło. Torgelower spadło, a w końcu i tak tam trafiłem – na poziom Oberligi. Chciałem zostać w Drawsku. Wiedziałem, że Błękitni awansowali do drugiej ligi, więc następny rok może być nasz. Ale liczyłem na konkretną odpowiedź. Zapytałem, czy stać nas na tę drugą ligę. „Nie, Tomek, nie stać nas. Nie ma się co łudzić” – usłyszałem. Rozstaliśmy się, ale uważam, że rok pracy w Polsce zakończył się dla mnie sukcesem.
Wrócił pan do Niemiec i trafił do klubu targanego przez problemy finansowe.
Klub wystąpił z planem upadłościowym. Musiał wyjść z długów. Zostało tylko dwóch zawodników! Ściągnąłem do siebie kilku piłkarzy z Drawy. Klubu nie było stać, żeby ściągnąć innych – przede wszystkim chciał wyjść z dołka finansowego. Wracając, miałem świadomość, tak samo jak zarząd, że możemy spaść. No i spadliśmy. Mam więc w swojej przygodzie z piłką jeden spadek. Ale utrzymanie było wręcz niemożliwe. Miałem zawodników na poziomie dwóch-trzech lig niżej. Robiąc trening taktyczny, musiałem cofać się do podstaw. Każdy szanujący się trener powie, że na poziomie seniorskim nie masz uczyć zawodnika, a go doskonalić.
Miałem inne oferty, ale pomimo wszystko zdecydowałem się tam zostać. Starałem się pokazać charakter, a klub bardzo mnie szanował. Byłem blisko rodziny, urodził się mój trzeci syn. „Słuchaj, Tomek. Poczekaj, aż Antek skończy pięć lat. Później wyjedź dalej” – powtarzała moja żona. No i byłem cały czas przy rodzinie i pracowałem blisko jako trener. W końcu wróciliśmy do Oberligi. Po pierwszej rundzie traciliśmy 12 punktów do lidera, a udało nam się go przegonić. W rundzie rewanżowej wygraliśmy wszystkie mecze, oprócz jednego, który zremisowaliśmy. To nie był awans od razu po spadku, trochę czasu zajęła mi budowa drużyny, ale opłaciło się. Awansowaliśmy po trzech latach. Doskonale się rozumieliśmy, klub cenił mnie jako trenera. Naprawdę, miałem już wtedy oferty z Regionalligi, ale trudno było mi rozstać się z tym klubem. Pojawiły się też dwie propozycje z polskiej pierwszej ligi, żeby być asystentem. Odmówiłem. Nie widziałem się w tej roli, na razie się w niej nie widzę. Może kiedyś? Jeżeli będę miał możliwość pracować w klubie z ambicjami, to kto wie?
Rozstałem się teraz z klubem, który zajmował miejsce w środku tabeli. Zostawiłem go na dobrej pozycji. Odszedłem z własnej inicjatywy, a od lipca zaczynam nowy etap w swoim życiu. Nie mogę się doczekać pracy w TSG Neustrelitz. Średnia frekwencja 1500-2000. Zadaszona trybuna, loża dla VIP-ów, telewizja klubowa, ładny stadion. Konferencja prasowa, czyli obowiązek w Regionallidze. W Oberlidze, czyli lidze, z której wychodzę, tak samo. Czy będzie ona puszczana w telewizji regionalnej czy klubowej – bez znaczenia. Po prostu ma być. Jest tam maskotka klubowa, DJ, atrakcje dla kibiców w przerwie. Kibice są ubrani, z szalikami i bębnami. To nie mysia dziurka, w której gra się, bo się gra. Jest dużo obcokrajowców, nawet Japończyk. Gracze z przeszłością w grupach młodzieżowych klubów z Bundesligi. To nie jest przypadkowa zbieranina. Jestem w stałym kontakcie z Thomasem Brdariciem, trenerem jednego z piątoligowych klubów. Wielokrotny reprezentant Niemiec, chyba grał nawet z Krzynówkiem w Leverkusen. Był trenerem w Neustrelitz. Zajął pierwsze miejsce w Regionallidze. Thomas odszedł po przegranych barażach o awans do 3. Bundesligi z rezerwami Mainz. Po nim nastała era Andreasa Petersena. Jego synem jest Nils Petersen, który gra we Freiburgu. Na tym poziomie występuje wiele znanych zawodników z Bundesligi. Zderzasz się ze szkoleniowcami na pewnym poziomie, nawet z licencją UEFA Pro. Przede mną duże, fajne wyzwanie. Mam nadzieję, że klub się utrzyma w Regionallidze, bo zajmuje obecnie przedostatnie miejsce, broni się przed spadkiem. Jestem po spotkaniu z trenerem, który ustępuje mi miejsca, zjedliśmy wspólny obiad. Liczę, że utrzyma ten zespół.
Piłka uczy pokory. Jako trener i zawodnik nie możesz powiedzieć, że wygrałeś wszystko. Uważam, że obowiązkiem jest uczenie się i doszkalanie. Podpatrywanie lepszych. Okej, mam wiedzę, pracę i świadomość tego, co robię, ale z pewnością są lepsi. Do nich trzeba dążyć. Uważam, że życie oddaje mi teraz za cierpliwość. Dostrzegł mnie naprawdę solidny klub. Oficjalnie mogę powiedzieć też, że dostałem propozycję pracy jako dyrektor sportowy grup młodzieżowych i trener drużyny U-19 z celem awansu do Bundesligi juniorów w Hanie Rostock, w 3. Bundeslidze. Dwukrotnie byłem na rozmowach. Po pierwszej rozmowie byłem jeszcze kandydatem do kursu UEFA Pro, niestety na razie się tam nie dostałem. Kolejna rzecz, która nauczyła mnie pokory. Ale umowę, którą dostałem z tego klubu, zachowam na pamiątkę. Nieczęsto się zdarza, że chce cię klub z tego poziomu. Pewnie miałbym bliżej do większego świata piłkarskiego, ale uważam, że jeszcze nic straconego.
Właśnie. Niektórzy mogą lekceważyć czwarty poziom rozgrywkowy w Niemczech, ale przykład Gino Lettieriego pokazuje, że nawet po spadku do tej ligi można trafić do Polski.
Wielu kibiców uważa, że to amatorska piłka. Ale mówi z zewnątrz, nie obserwując tego od wewnątrz. Mówiłem o organizacji, frekwencji. Łatwo oceniać, ale trzeba spojrzeć głębiej. Jak widać, można trenować nawet na poziomie ekstraklasy. Zresztą, w Niemczech jest teraz „boom” na młodych trenerów – od Bundesligi do Regionalligi. Moim wielkim marzeniem jest teraz dostać się i ukończyć kurs UEFA Pro. Każdy powinien mieć cele i marzenia, nieważne co robi. Nigdy nie wyobrażałem sobie pracy w klubie, który nie ma celu. Cel zawsze był punktem nadrzędnym.
Dlatego odszedł pan z Drawy, gdy okazało się, że klub nie udźwignie ewentualnej drugiej ligi?
Tak. Choć Drawa miała cel – utrzymać się w trzeciej lidze. Ale ja mierzyłem wyżej, inni musieli mnie zrozumieć.
Najważniejsze oczywiście, żeby rodzina była zdrowa. Potem są cele piłkarskie, marzenia o powrocie do Polski. Rozmawiamy teraz w Szczecinie, sam jesteś z tego województwa i wiesz, jak to wszystko wygląda. Jest Pogoń Szczecin, ale obecnie nie ma możliwości, żebym tam pracował. To oczywiste. Na poziomie drugiej ligi są Gwardia Koszalin i Błękitni Stargard, ale żeby prowadzić klub w drugiej lidze, trzeba mieć licencję UEFA Pro. Czyli na razie odpadam. W trzeciej lidze jest fajnie zorganizowana Kotwica Kołobrzeg, w której pracuje mój kolega, Karol Szweda, który wcześniej starał się dostać do mnie jako zawodnik. Sam widzisz, mało tego. Z trzeciej ligi wycofał się Energetyk Gryfino. Co jeszcze mamy w tym województwie?
Świt Skolwin.
I koniec. Sam widzisz – tych klubów jest mało. Przede mną nowe wyzwanie, nowy cel, nowy klub. Popisując kontrakt, wiedziałem, że to pierwszy dzień mojej pracy. Już teraz rozmawiamy z wieloma zawodnikami. Dopinamy szczegóły, na przykład dotyczące obozu.
Neustrelitz zatrudniło pana, bo już raz poradził pan sobie w trudnej sytuacji w Torgelower?
Możliwe, ale pierwszy raz kontaktowali się ze mną już wcześniej. Jeżeli spadną, zderzę się z sytuacją taką, jak w Torgelower. Jeżeli się utrzymają – będzie to dla mnie sportowy krok do przodu i spore wyzwanie. Kontaktowali się zimą, jeszcze wcześniej, kiedy awansowałem do Oberligi i byłem nominowany na trenera roku w landzie. Jesteśmy w ścisłym kontakcie, jeżdżę na każdy mecz.
Nadal ma pan zamiar dojeżdżać?
Nie, mieszkanie będę miał na miejscu. Jednak to tylko 170 kilometrów, zawsze będzie można odwiedzić rodzinę, tak samo, jak ona mnie.
Trudno łączyć pracę trenera z życiem rodzinnym?
Trudno i nietrudno. Pamiętam, że jak jeździłem na mecze do Berlina, zabierałem ze sobą rodzinę. Spędzałem z nimi czas. Mam trzech synów, dom i siłą rzeczy jest dużo pracy. Jako tata, wychowawca, musisz być teraz w domu. Do tego zajmować się pracą. Nieraz mało się śpi. Nie jest łatwo, ale jest to do pogodzenia.
Nie przeraża pana rotacja na rynku trenerskim w Polsce?
Taka jest rzeczywistość trenerska. W Niemczech jest więcej cierpliwości. „Tomek, jak ty to robisz, że pięć lat jesteś w jednym klubie” – pytał mnie kolega pracujący w pierwszej lidze. Niestety u nas w Polsce prezesi nie mają cierpliwości. Często nie do końca szanują młodych polskich trenerów. Jest też presja sponsorów. Zmian jest mnóstwo, karuzela się kręci. Wiele razy zderzyłem się z tym, kiedy opowiadali o tym koledzy. To dziwna sytuacja, ale nie przeraża mnie. Jeżeli trener robi to, co kocha, nie odczuwa aż tak tej presji i stresu. No chyba że bezpośrednio rzucają ją na niego prezesi. „Musimy wygrać, musi to i tamto”. Wszystko musimy. A piłka uczy pokory. Uważam, że do tej pory dobrze sobie z tym radziłem. Porażki mobilizują mnie, by stawać się lepszym. Masz wpływ na przygotowanie drużyny, ale podczas 90 minut może zdarzyć się tyle niemożliwych rzeczy, że musisz nauczyć się pokory i dystansu. Nie można dać się zwariować. I przede wszystkim – szanować środowisko trenerów. Jeżeli nie będziemy się szanowali, nie będą robić to też inni – kibice, zawodnicy i prezesi. Dodatkowo jako trener i zawodnik nigdy nikomu nie zazdrościłem. To nieetycznie i niemoralne. Lepiej przyklaskiwać Wyniosłem to z domu, tak staram się wychować dzieci. Swoją pracą udowodnić, że na coś się zasługuje.
Nieraz musisz iść pod prąd. Przykład Przemka Frankowskiego. Probierz wystawiając go, musiał mierzyć się z niezadowoleniem kibiców. Trener musi mieć swój pomysł, wizję, model pracy i nie dać się zwariować innym. Nie możesz być wiarygodny jako trener, jeżeli po kilku porażkach będziesz zmieniał swoją filozofię. Trzeba wytyczyć sobie drogę i tą drogą iść.
Miałem takie sytuacje, że zawodnik mówił mi w przerwie, że jest kontuzjowany.
– Trenerze, dam radę jeszcze 5-10 minut.
– Skąd wiesz, nawet znając swoje ciało, że tylko tyle? Jak dasz 10, to dasz i 15.
Raz nie zmieniłem takiego zawodnika i w doliczonym czasie gry strzelił gola.
– Widzisz, gdybym się ciebie posłuchał, dawno siedziałbyś na ławce.
Najważniejsze w życiu jest pracowanie według swojej myśli i filozofii. Ale też niezamykanie się na nowinki technologiczne. Kiedy jadę na konferencję trenerów, staram się wyjąć dla siebie choć jedną rzecz. To już jest coś wielkiego.
Praca trenera otwiera również wiele drzwi. Poszerzają się kontakty. Cieszy mnie, że poznałem tak wielu ludzi o naprawdę szerokich horyzontach, to też rozwija. Jako trener trafiłem na ciekawą grupę, kiedy robiliśmy kurs UEFA A. Byli tam między innymi Piotrek Reiss, Zbyszek Smółka, Grzesiu Mokry, asystent Dominika Nowaka w Miedzi, i Marek Dragosz. Każdy trener idzie swoją ścieżką. Uważam, że ciężką pracą można się przebić, mam nadzieję, że kiedyś zostanie dostrzeżona. Na razie kontynuuję ją w Niemczech.
Rozmawiał Norbert Skórzewski
Fot. Prywatne archiwum Tomasza Grzegorczyka/NewsPix.pl