Za nami ostatnia kolejka sezonu 2012/13, więc nadszedł czas wszelakich podsumowań, rozliczeń, a co za tym idzie – również rozstań. Na gorąco wypisaliśmy sobie krótką listę, kogo/czego już w Ekstraklasie nie uświadczymy. Czytanie kolejnych nazwisk miało słodko-gorzki smak. Radość z pozbycia się Irka Króla nieco maskuje smutne pożegnanie z Reissem czy Djurdjeviciem, a odejście kilku wieloletnich stałych elementów polskiego piłkarskiego krajobrazu z Hajtowym i Kulawikiem na czele niesie za sobą tyle samo korzyści, co strat. Z kim więc przyszło nam się dziś pożegnać? Czyje rozstania przyjmujemy na smutno? Z których odpływów się cieszymy? Oto nasza lista nieobecności.
Za tymi będziemy tęsknić…
– PIOTR REISS – gdy wyruszał w swój długi rejs z Poznaniem, Ronaldo przyglądał się z ławki wyczynom swoich starszych kolegów z reprezentacji Brazylii zmierzających po mistrzostwo świata 1994, a Sir Alex Ferguson świętował swój drugi tytuł z Manchesterem. Piotr Reiss to nie tylko legenda Lecha, nie tylko niesamowicie sympatyczny facet, nie tylko gość, który dzisiaj bez większych problemów odpalił racę na podeście w Kotle. To dwie dekady historii polskiego futbolu, ze wszystkimi – pozytywnymi i negatywnymi – konsekwencjami. Można mieć wątpliwości, co do jego tłumaczeń w całej aferze korupcyjnej, można nie ufać temu, co zawarł w swojej autobiografii „Spowiedź piłkarza”, ale trzeba mieć szacunek do dokonań. Ponad sto goli w Ekstraklasie, lojalność wobec Lecha, swojego klubu i swojego miasta. Nie chcemy być przesadnymi pesymistami, ale dziś już chyba takich nie robią. A żegnanie symboli lat dziewięćdziesiątych nie tylko przypomina nam o coraz intensywniej rozwijających się zmarszczkach, ale i o odchodzącym etapie naszego futbolu. Etapie, który zawsze będziemy wspominać z nostalgią.
– ARTUR JĘDRZEJCZYK – wiadomość o jego transferze spadła na warszawskich kibiców jak grom z jasnego nieba. Jeszcze przed momentem „Jędza” zapowiadał, że chciałby zagrać w barwach Legii w Lidze Mistrzów, minęło kilka dni i kolejne informacje przekazywał już z dalekiego Krasnodaru. Trudno się chłopakowi dziwić, bo nie dość, że ustawi się na kilka pokoleń, będzie mógł wykupić 3/4 Dębicy i okolicznych wiosek, to jeszcze zagra w o niebo silniejszej lidze z Hulkiem, Witselem i Eto’o. Ciężko natomiast sobie wyobrazić obronę Legii bez niego. Na prawej może go zastąpić Bereszyński, na środku… nikt. W końcu do wczoraj Jędrzejczyk był najlepszym stoperem Ekstraklasy. Z wyprowadzeniem, golem, zaciętością w defensywie…
– MICHAŁ Ł»EWŁAKOW – profesjonalizm. Elegancja. Humor. Czapeczka Chicago Bulls. Dekorowanie Kolumny Zygmunta szalikiem Legii. Inteligentne i przemyślane wypowiedzi. Charyzma. Komplementować „Ł»ewłaka” można by długo, zresztą nawet przez moment nie zahaczając o jego zachowanie na boisku. Ten facet po prostu sprawiał wrażenie, jakby był z trochę innej ligi, nie tej karciano-butelkowo-galeriowo-handlowej, ale tej, w której główne role odgrywa trening i regeneracja. Co prawda zdarzały mu się odpały, a to w postaci słabych meczów, a to w postaci słynnego przebrania się za Scottiego Pippena, zasadniczo jednak jest to facet, z którego czerpać wzór mógłby każdy przedstawiciel tego środowiska w Polsce. Także wielu działaczy, którzy mogą pomarzyć o elokwencji i swobodzie wypowiedzi, którą ma Ł»ewłakow. A może to właśnie najlepszy moment na zwinięcie żagli? Może jeśli „utrzymałby” formę z końcowych meczów na przyszły sezon, zamiast o elokwencji, rozpisywalibyśmy się o kiksach i rozmienianiu się na drobne?
– ALEKSANDAR TONEW – piłkarz niezwykle chimeryczny, który co prawda jeszcze nie wyjechał, ale wszystko wskazuje na to, że tak postąpi. Działacze Lecha robią, co mogą, by zarobić niezłą kasę (czyli 2-3 miliony euro) na jakimkolwiek transferze w tym okienku, a kogo sprzedać, jeśli nie Tonewa? My zawsze mieliśmy na jego temat ambiwalentne odczucia. Z jednej stronny miał chłop nieprzeciętne umiejętności, niezłe gazicho i kawał strzału, z drugiej – udowadniał to zbyt rzadko. Ostatnio jednak rozpędził się na tyle, że wkrótce powinien wylecieć z Ekstraklasy. Za granicą jednak raczej nie będą tolerować takich wahań formy. Prędzej zostanie odsunięty na ławkę jak Razack Traore w Gaziantepsporze. Którego też notabene nam brakuje.
– TOMASZ FRANKOWSKI – żywa legenda polskiej Ekstraklasy. Symbol niesamowitej skuteczności, sprytu, ale też skromności, bo jeszcze przed kilkoma dniami „Franek” mówił, że kończy przygodę z piłką, a karierę zostawia takim jak Boniek. Poukładany, inteligentny i elokwentny facet, który coraz mniej pasował do naszej przaśnej ligi. Zarówno charakterem, jak i umiejętnościami. Klasa sama w sobie.
– TOMASZ HAJTO – z „Giannim” mamy niemały problem. Z pewnością nie żałujemy, że odchodzi Hajto-trener, który tak majstrował przy defensywie Jagiellonii, że w ostatnich meczach byłaby bezradna nawet wobec nieśmiałego kontrataku dwóch fretek udomowionych. Z pewnością nie będziemy ze łzami w oczach wspominać fenomenalnej drużyny zbudowanej przez Hajtę, nie będziemy rozpamiętywać jego salomonowych decyzji personalnych i „nosa” trenerskiego. Ale z drugiej strony – nie mamy też zamiaru świętować, bo razem z Hajtą-trenerem, odchodzi Hajto-osobowość. A na tym stanowisku, jako facet, który zawsze dostarczy tematu, który zawsze chlapnie coś ciekawego na konferencji, który zawsze ma coś do powiedzenia – zastąpić będzie go niesłychanie trudno. No i truskawka na torcie – będziemy tęsknić za „truskawką na torcie”. Oraz puszczaną w odcinkach epopeją „Pan Tomasz”, która opowiadała o spektakularnych, emocjonujących i trudnych do uwierzenia przygodach Hajty na boiskach Bundesligi. Nowe epizody wychodziło na każdej konferencji prasowej. I w tym wypadku nie wiemy, kiedy wyjdzie nowy sezon.
– KAMIL KOSOWSKI
Połączenie delikatnej buty, sporej fantazji i zadziorności, której brak u miękkojajecznych nowicjuszy. Kosowski wprowadzał do tej ligi sporo kolorytu już za młodzieńczych lat, a z upływem kolejnych sezonów wyostrzał swój dowcip, poszerzał zasób słownictwa i zdobywał boiskowe doświadczenie. W swojej złotej erze, czyli za czasów potężnej Wisły – grał tak, że chciało się go oglądać. Później coraz częściej przyjemniej od gry, wypadały jego wywiady, ale niezależnie od tego, czy sprawniej dorzucał kolejne bon moty, czy dośrodkowania – pochłaniało się to całkiem znośnie.
– IVAN DJURDJEVIĆ – kibice Lecha wywiesili dziś na płocie transparent: „walczyłeś w naszej sprawie, a w biegu wytrwałeś do końca, chwała ti Iwanie”. On sam po zdobyciu gola pokazał koszulkę, którą miał pod meczowym trykotem. Napis na niej głosił: „Sprawa honoru. Walczyłem o dobrą sprawę, w biegu wytrwałem do końca. Dochowałem wiary.” Zaczęliśmy zastanawiać się, ilu takich jest w tej lidze, ilu takich będzie w niej w najbliższych latach i ilu zasłuży na tego typu pożegnanie. Ivan Djurdjević zostanie zapamiętany nie tylko jako walczak, który nawet dzisiaj ciesząc się z gola błyskał niebieskim ochraniaczem na szczękę, ale przede wszystkim jako jeden z nielicznych lechitów i w ogóle jeden z nielicznych piłkarzy w Polsce, którzy od początku „antykibolskiej” nagonki opowiedzieli się po stronie kibiców. W pamięci utkwi nam przede wszystkim paradujący w koszulce „miała być druga Irlandia, a jest druga Białoruś”. Czy jego zaangażowanie było potrzebne, czy piłkarz powinien tak się zachowywać, czy nie powinien skupiać się wyłącznie na grze? Nie wiemy, ale będzie nam go brakowało.
– GKS BEŁCHATÓW – klub młodszy o pięć lat od Piotra Reissa. Klub zaledwie 36-letni, zresztą z miasta którego dynamiczny rozwój zaczął się niewiele wcześniej, od historii GKS-u. A jednak, zdążyliśmy się już wszyscy do niego przyzwyczaić. Jedenaście sezonów w Ekstraklasie, w tym ostatnie osiem bez przerw, bez spadków, które dotykały przecież nawet największych. Wicemistrzostwo po wyśmienitym sezonie z Orestem Lenczykiem za sterami, Jacek Berensztajn, Tomasz Wróbel i wielu innych zawodników, którzy wryli się w pamięć właśnie w zielono-czarnych strojach należących do „Torfiorzy”. Bełchatów, zaledwie sześćdziesięciotysięczny, zdecydowanie w cieniu Łodzi , początkowo wyśmiewany i wyszydzany potrafił jednak stworzyć piłkę na bardzo solidnym poziomie, z obiecującą młodzieżą, świetną bazą oraz w miarę poukładaną organizacją. Zresztą nie ma co szperać w historii – najświeższe wspomnienia związane z GKS-em też muszą być przecież ciepłe. Czwarte miejsce na wiosnę, fenomenalny pościg, absurdalnie niska liczba straconych goli, Zubas, który bronił jak w jakimś czarodziejskim transie… Szkoda tego GKS-u, naprawdę szkoda.
A tych pożegnamy bez żalu…
– DANIEL SIKORSKI – z jednej strony żegnamy go z żalem, bo tak kabaretowe postaci trafiają się raz na kilka lat, z drugiej bez. Ponieważ liczy się – uderzamy w górnolotne tony – dobro polskiej piłki. Teraz wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że niezmordowany „Sikor” ruszy na podbój ligi austriackiej, która dopiero musi się przekonać, że „jebać Messiego, my mamy tu Sikorskiego”. Jedno jest pewne – na napastnika tego braku poziomu jeszcze w Polsce poczekamy, bo wielu, którzy się starali dobić do tej klasy (pozdrawiamy Piotra Grzelczaka!) nie jest godnych nawet wiązać butów Danielowi. Ł»egnaj legendo!
– IRENEUSZ KRÓL – Czy to naprawdę wymaga jakiegokolwiek uzasadnienia? Bo to cham, arogant, buc i gołodupiec, który doprowadził do upadku ponad stuletni klub. Wypad i nie wracaj już nigdy.
– IVICA ILIEV – jeden z najbardziej przereklamowanych piłkarzy ligi w ostatnich latach. Niby umiejętności miał nietuzinkowe, niby potrafił kiwnąć, niby czasem siadł mu jakiś fajny strzałâ€¦ Niby, niby, niby. Tylko statystyk brak. Iliev kosił przy Reymonta grubą kasę, a jego gra – choć momentami efektowna – dawała efekt od święta. Przy takim – jak mawia młodzież – „skillu” – trzy gole i trzy asysty na sezon (a wcześniej – gol i pięć asyst) to wynik mocno przeciętny. Absolutny przerost formy nad treścią. No i te perfidne symulki… Leć chłopie do Belgradu, weź się za swoją kawiarnię i nie wracaj.
– DICKSON CHOTO – przez Legię obywatel Zimbabwe został pożegnany z należytymi honorami, w końcu na Łazienkowską przybył w czasach, gdy po naszych boiskach biegali Artur Boruc i Marek Jóźwiak. Choto zawsze był pozytywną postacią, nauczył się mówić po polsku, jego historie o przemycie dolarów w pluszowym misiu czy o jedzeniu mięsa z żyraf zawsze wywoływały uśmiech na ustach, tylko na boisku przydatny był średnio raz na dwa mecze. W związku z tym – choć będziemy wspominać go z sympatią – nie żal nam jego odejścia. Lepiej dać szansę choćby młodemu Cichockiemu niż trzymać podstarzałego emeryta z Afryki.
– SERGEI PAREIKO – żegnamy bez żalu, ale pamiętać go będziemy jednak jako naprawdę niezłego bramkarza. Estończyk wprowadził się do naszej ligi znakomicie. Wszedł z przytupem, z miejsca wywalczył skład w Wiśle i w pierwszym sezonie sam wywalczył dla niej sporo punktów. Z czasem zaczęło mu jednak iść coraz gorzej, a błędy (pamiętny APOEL) wynikały już nie tylko z braku koncentracji, ale… z wieku? Niestety, Pareiko to nie Van Der Sar i do czterdziestki na wysokim poziomie nie dociągnął. Może lepiej poradzi sobie w roli skauta/menedżera/dyrektora sportowego? O takich planach opowiadał w wywiadzie na Weszło (TUTAJ), a to niegłupi i obyty facet, więc powinien dać sobie radę…
– KEW JALIENS – kolejna ofiara rewolucji kadrowej w Wiśle i… symbol nieziemskiego przepłacania, jakie zafundował na Reymonta duet Maaskant – Valckx. Początkowo sprowadzenie Jaliensa było szokiem. Można się było tylko zastanawiać, czy kiedykolwiek do naszej ligi trafiła postać z takim nazwiskiem. Szybko się jednak okazało, że tuż przed transferem Kew przeszedł na drugą stronę rzeki i oduczył się gry w piłkę. Popełniał niezliczone błędy, miewał juniorskie problemy z trzymaniem linii, a przy tym w wywiadach udawał niewiniątko i nie miał sobie nic do zarzucenia. No i miesiąc w miesiąc na jego konto wpływały bajońskie sumy, choć na boisku był zupełnie bezużyteczny. Ł»yczymy powodzenia w budowaniu piłkarskich akademii w Kansas i Orlando. Może tam Jaliens w końcu się do czegoś przyda, bo to – podobnie jak Pareiko – prywatnie przesympatyczny gość.
– TOMASZ KULAWIK – i ostatnia postać z Wisły. Absolutnie zdeprecjonowana przez ostatni rok. Z perspektywy czasu trochę nam szkoda tego „Kulawego”, a jego największy błąd polegał na tym, że nie powiedział „pas”, gdy pakowano go w za duże buty. Niekwestionowana legenda Wisły, niegdyś świetny pomocnik na ławce trenerskiej okazał się chodzącą katastrofą i praktycznie za każdym razem, gdy pokazywał się publicznie, budził wyłącznie śmiech. A najmilej był wspominany, gdy nikt go nie widział. Zachowując wszelkie proporcje – jego marka w polskiej piłce została zdegradowana prawie w takim stopniu jak Grzegorza Laty. Poniekąd na własne życzenie, poniekąd z powodu braku asertywności.
– DANIJEL LJUBOJA – i wreszcie on… Człowiek budzący skrajne uczucia. Facet, którego albo się kocha, albo nienawidzi. Notorycznie lekceważący treningi, imprezujący dzień w dzień w trakcie sezonu, ale na boisku robiący różnicę. Tylko coraz rzadziej. Wielu tzw. „ekspertów”, gdy prezes Leśnodorski odsunął „Ljubo” od składu, groziło palcem, że to może być kluczowy moment w rozgrywkach, w którym Legia ostatecznie zaprzepaści szansę na mistrza. Stało się zupełnie przeciwnie – drużyna Urbana pokazała, że bez Serba potrafi grać jeszcze lepiej, a odpowiedzialność za wyniki wziął na siebie Kuba Kosecki. I nagle przypominają się słowa Mariusza Piekarskiego, który stwierdził, że Ljuboja był gwiazdą dla laików, a nie dla tych, którzy patrzą na boisko.