Wyobraźcie sobie mecz, któremu niczego nie brakuje. Strzały? Prawdziwe bombardowanie z obu stron, bramki drżące jeszcze długo po meczu po uderzeniach w konstrukcję bramki. Podania? Precyzyjnych no-look passów więcej niż w najlepszych meczach blind footballu, przerzuty na stuprocentowej dokładności, zagrania prostopadłe, jakich nie powstydziliby się najlepsi ofensywni pomocnicy świata. Tempo? Zawrotne. Do tego stopnia, że głowa boli od obracania nią z lewej do prawej. Macie to?
No więc spotkanie Piasta z Zagłębiem było czymś dokładnie odwrotnym.
Przed meczem wystarczył rzut oka na boisko, by stwierdzić, że może on przypominać bardziej to:
…niż mecz piłki nożnej. Trudno było być optymistą, pamiętając, że Piast strzelił wiosną sześć goli, Zagłębie pięć. Że oba zespoły po dwa razy remisowały już po zimowej przerwie 0:0. Że najlepszy strzelec, jaki wyszedł w pierwszym składzie, to zawodnik mający na koncie trzy gole. Czyli tyle, co na przykład Michał Marcjanik z Arki.
Ekstraklasa, owszem, ma czasami potencjał do obdarowywania nas czymś kompletnie niespodziewanym. Ale jak widać nie chciała się z miłych niespodzianek wystrzelać już w piątek o 18:00. Gdybyśmy mieli wybierać pomiędzy oglądaniem tego spotkania po raz drugi, a wyrywaniem ósemki, zastanawialibyśmy się tylko nad tym, czy pozbyć się prawej górnej, czy lewej dolnej.
Współczuć – oprócz kibiców na stadionie i przed telewizorem – można było głównie bramkarzom. Bo przez 99,9% czasu musieli moknąć i marznąć wobec pozbawionych empatii zawodników ofensywnych, którzy nieszczególnie kwapili się, by choć trochę ich rozgrzać. Celne strzały były doprawdy nieliczne. Groźnych uderzeń doczekaliśmy się zaledwie trzech. Raz – gdy Tosik strzelał płasko zza pola karnego i interweniować musiał Szmatuła. Dwa – gdy bombę Vassiljeva z wolnego (ale w środek bramki) musiał odbijać przed siebie Hładun. I trzy – kiedy golkiper Zagłębia obronił piłkę meczową, a więc strzał głową Czerwińskiego w ostatnich sekundach spotkania.
Jednym z niewielu pozytywów – obok tych trzech umiarkowanie niebezpiecznych prób – był występ Macieja Dąbrowskiego, który w końcu trochę odżył po powrocie z Legii do Zagłębia. Harował za dwóch i w dużej mierze to za jego sprawą ataki Piasta były rozbijane nim gracze gospodarzy dochodzili do sytuacji strzeleckich. Wybijał, asekurował, był prawdziwą polisą ubezpieczeniową Miedziowych w tym spotkaniu.
Poza tym? Festiwal nieporadności, którego symbolem była sytuacja z pierwszej połowy. Piłka toczyła się dość powoli po linii środkowej boiska, a podobny dystans dzielił od niej Balicia i Konczkowskiego. W normalnych warunkach spodziewalibyśmy się pojedynku biegowego na krótkim dystansie. Zamiast tego obaj piłkarze pozostali na swoich pozycjach, odpuszczali tę walkę walkowerem, jakby świadomi, że rywal będzie bardziej zdeterminowany i pierwszy dopadnie futbolówki. No i taki to też był mecz.
Ekstraklasa nas więc pozytywnie nie zaskoczyła. Zaskoczył nas natomiast Waldemar Fornalik, którego chyba trzeba przestać nazywać Waldemarem Smutnym. No bo niby smutny, a jednak żartowniś. – To był niezły mecz, a powiedziałbym nawet, że dobry. Pogratuluję za niego zawodnikom – mówił na gorąco w studiu Eurosportu.
Co ja tu kurwa robię… @Mietczynski #WeszloFM pic.twitter.com/C8lozBQpEN
— Michał Guzik (@michael_guzik) March 16, 2018
[event_results 428566]