Mia san mia. Jesteśmy, kim jesteśmy. Mia san champions. Jesteśmy mistrzami. To zawołanie, ten slogan, czy może tę filozofię Bayernu będzie się dziś powtarzało we wszystkich monachijskich mediach do znudzenia, które zresztą prędko nie nastąpi. Od czego zacząć przy opisywaniu tak wielkiego wydarzenia? Balonik był pompowany na długie tygodnie przed finałowym starciem, oczekiwania urosły do takich rozmiarów, że niemal pewny był bolesny zawód. Pewnie nie tylko my układaliśmy sobie w głowie – „niewspółmierny do oczekiwań”, „dobry, ale nie tak dobry, jak myśleliśmy”, „mecz jak każdy inny”.
Nie, to nie był mecz, jak każdy inny. Zarówno Bayern, jak i Borussia wytrzymały presję. Udało im się stworzyć widowisko, które zaspokoiło nawet najbardziej wybrednych znawców futbolu, które trzymało w napięciu, w którym nie brakowało okazji po obu stronach, wreszcie w którym nie brakło wzruszającej historii. Historii o Holendrze, co w finałach dobrą grą się nie skalał. O Holendrze, który był wiecznie drugi, który za każdym razem, gdy przy linii bocznej stał puchar – zawodził. Pudłował rzuty karne, marnował sytuacje sam na sam, strzelał, gdy powinien podawać, dryblował, gdy powinien strzelać.
Dziś było inaczej. Arjen Robben, ten pechowy Arjen Robben, zaliczył dziś asystę przy pierwszej bramce, a w końcówce samodzielnie przesądził o losach spotkania. Przebojowość. Opanowanie. Skuteczność. Wszystko to, czego zawsze brakowało mu w tych kluczowych momentach, gdy schodził z boiska z głową ukrytą w dłoniach, jako jeden z głównych winowajców porażki. Dziś też płakał, dziś też łapał się za głowę, ale w zupełnie inny sposób, ciesząc się z sukcesu i z przełamania tej ciążącej na nim klątwy „wiecznego drugiego miejsca”.

To był wieczór Robbena, choć niesamowitą pracę wykonywał również Ribery, między innymi otwierając Holendrowi drogę przy pierwszej bramce, gdy nogę na zakończenie akcji dostawił Mandzukić. I wreszcie ostatni z bohaterów – Manuel Neuer. Trudno o bardziej odpowiedniego człowieka w tym miejscu. Najpierw legenda Schalke (zresztą z tego powodu miał trochę spięć z kibicami Bayernu), aktualnie kluczowy zawodnik zespołu Heynckesa, w meczu z największym rywalem obu tych klubów, Borussią Dortmund. A on niczym automat – techniczny strzał Lewandowskiego – przenieść nad poprzeczkę, uderzenie Błaszczykowskiego z minimalnej odległości – instynktownie, szczęśliwie, nogami, strzały Reusa, Bendera, znów Lewandowskiego – wszystko na chłodno, jakby trwał kolejny mecz ligowy, a nie mecz o najważniejsze europejskie trofeum klubowe.
W tym miejscu wypada wreszcie przejść do analizy gry Polaków, której – nie oszukujmy się – zbyt wiele nie wyprodukujemy. W pierwszej połowie wyglądało to znośnie, Lewandowski znakomicie poruszał się bez piłki, Kuba próbował szarpać skrzydłem, Piszczek grał na swoim stałym poziomie. W drugiej jednak jedynym zapadającym w pamięć wydarzeniem w które był zaangażowany polski zawodnik będzie ten przykry moment, gdy głowa Roberta Lewandowskiego straciła na moment łączność z resztą ciała. Wyszło z tego stepowanie, które nie da się określić inaczej, aniżeli: buractwo. Zupełnie zbędne, grożące wykluczeniem z gry, ale przede wszystkim obracającym w pył kryształowy wizerunek Roberta, w który przecież naprawdę ciężko było zwątpić. Szkoda, bo chyba wszyscy wolą Lewandowskiego z delikatnym uśmiechem wystawiającego do kamery cztery palce, niż tego z niewinnym wyrazem twarzy podczas deptania rywala.

Szkoda Juergena Kloppa, szkoda łez Łukasza Piszczka, szkoda Roberta Lewandowskiego, szkoda Kuby Błaszczykowskiego. Dziś jednak na zwycięstwo zasłużył Bayern, na wyczekane zwycięstwo zasłużył Arjen Robben i wreszcie na godne zakończenie fenomenalnej kariery zasłużył Jupp Heynckes, w swym ostatnim sezonie zdobywający pełną pulę – mistrzostwo, Ligę Mistrzów, a pewnie wkrótce również Puchar Niemiec. Graczom Borussii na pocieszenie pozostaje wpis do CV: „uczestniczyłem w jednym z najlepszych finałów LM ostatnich lat”. Przegrać w takim stylu, z takim rywalem, po takim meczu – to żadna hańba.
Epilog? Dzisiejszy wynik otwiera wiele możliwości, otwiera sporo furtek i zaczyna szereg nowych historii. Pierwsza z nich – co zrobi Guardiola. Dostaje wymarzony dream team, czy może uczynić go jeszcze silniejszym? Druga – jak będzie wyglądało starcie o Superpuchar, w którym naprzeciw Pepa może stanąć… Jose Mourinho, w roli wodza Chelsea. Trzecia – co dalej z konstrukcją Kloppa, starannie budowaną od lat, a teraz przeżywającą pierwszy naprawdę poważny wstrząs. Wiadomo, że z rodzinnego gniazda wyfrunie Goetze, nie wiadomo co z Lewandowskim, co z resztą zawodników, na których zaczynają polować najwięksi europejscy giganci. Nie wolno zapominać, że przecież w przyszłym sezonie znów przyjdzie obu tym klubom zmierzyć się na wszystkich możliwych frontach.
To był świetny wieczór, znakomite ukoronowanie fenomenalnego sezonu i arcyciekawej edycji Ligi Mistrzów. A najbardziej cieszy nas to, że kolejne miesiące zapowiadają się jeszcze ciekawiej. Wygrywa futbol.